TW: MISGENDERING
Sfinks… zniknął. No, może nie zniknął bo pociągnął za sobą życie trzech legionistów Obozu Jupiter, który pogrążył się w żałobie. Nie było już po nim śladu, a Labirynt Dedala ponownie otworzył przed nimi swoje korytarze, choć półbogowie zostali ostrzeżeni przed grasującymi w nim potworami. Serce Quinn przyspieszyło, bijąc dziko w piersi, gdy w głowie gorączkowo układali plan: jak wydostać się z labiryntu, jak przedostać się aż do Obozu Herosów — tylko po to, by zobaczyć to jedno, paskudne dziecię Aresa z wiecznie niewyparzoną mordą. Ash. Ich Ash.
Ale najwyraźniej to łajdactwo miało podobne plany — i było szybsze.
Przenikliwy krzyk rozdarł powietrze nad Obozem Jupiter, niosąc się echem po polach treningowych i wąskich uliczkach. Głos Ash był pełen czystej, niepohamowanej emocji — radości, ulgi, tęsknoty — i przebił się przez wszelki gwar dnia jak strzała. Na przedramionach Quinn natychmiast pojawiła się gęsia skórka, a serce, które dopiero co przyspieszyło, teraz niemal wyskoczyło im z piersi. Wszystko inne — wszyscy inni — przestali istnieć.
Było tylko to wołanie. I to, co znaczyło.
Quinn poczuło, jak całe ich ciało napina się w oczekiwaniu — w sekundzie gotowe było rzucić wszystko, byle tylko odnaleźć Ash. Byle tylko znowu ich przytulić. Byle znowu poczuć, że mimo wszystkiego, mimo rozłąki, mimo niebezpieczeństw — są tutaj. Razem. Dźwięk był tak znajomy, tak długo wyczekiwany, że przez chwilę nie potrafili uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ich serce zabiło jeszcze mocniej, a nogi same ruszyły w kierunku źródła krzyku.
Serce Quinn zabiło gwałtownie, boleśnie, jakby próbowało wyrwać się z piersi. Cały świat wokół — mroczne korytarze, zimne echo kroków, odległe pomruki labiryntowych stworzeń — zniknął. Było tylko Ash, coraz bliżej, coraz realniejsze.
A potem wpadli sobie w ramiona.
Objęcie było niezdarne, rozpaczliwe, tak mocne, że niemal bolesne — i jednocześnie najpiękniejsze, najbardziej potrzebne na świecie. Quinn wcisnęło twarz w zagłębienie szyi Ash, czując znajomy zapach — mieszaninę ziół, ziemi i czegoś jeszcze, czegoś, co pachniało bezpiecznym domem.
Zacisnęło powieki, siłą powstrzymując zbierające się w oczach łzy.. Łzy ulgi, tęsknoty i… uczucia, którego do tej pory nie miało odwagi nazwać, a których nie chcieli okazać. W tamtej chwili nie było nic poza biciem ich serc — szybkim, chaotycznym, ale bijącym razem.
Quinn czuło, jak z ich ciała powoli odpada ciężar ostatnich miesięcy: bezsenne noce, niepokój, strach, samotność. Wszystko topniało w ciepłych ramionach Ash, jak lód pod dotykiem słońca.
"Jesteś tutaj" przemknęło przez ich myśli, jak modlitwa. "Żywe. Bezpieczne. Moje. Jesteś tutaj i już cię nie puszczę."
Przycisnęło Ash jeszcze mocniej, nie chcąc, wręcz nie mogąc puścić. Każdą cząstką siebie próbowało przekazać to, czego nie odważyłoby się wypowiedzieć na głos: jak bardzo tęskniło, jak mocno kocha i jak wiele dla nich znaczyło. I w odpowiedzi czuło, jak Ash także ich nie puszcza. Jak drży lekko w ich ramionach. Jak oddech Ash miesza się z ich własnym, jakby przez te niemal dziewięć miesięcy oboje wstrzymywali tlen tylko po to, by teraz dzielić go na nowo.
Zaschło im w gardle, patrząc w brązowe oczy Ash, w których widzieli ciepło skierowane tylko dla nich. Tyle słów cisnęło im się na te spierzchnięte wargi, tyle niewypowiedzianych manifestacji, a jednak… stojący tutaj, przed osobą, do której ich serce się wyrywało — nie było w stanie wyszeptać ni sylaby, ni słowa.
Usta poruszały się niemo, choć ich umysł zalewał potok wyznań i słów, które tak bardzo chcieli wypowiedzieć.
“Tęskniłem, tęskniłem, tęskniłem” zapętlone niczym kaseta w magnetofonie, zacinające się raz po raz, uciekało z ich ust szeptem, ledwie słyszalnie i wstydliwie, że nawet nie byliby w szoku, gdyby Ash ich nie słyszało. Oczy nieświadomie uciekły na ich usta, gdy na to jedno uderzenie serca odsunęli się od siebie.
Zawahali się.
Chcieli coś powiedzieć, jednak nie wiedząc co - ani myśleli niszczyć tą cudowną chwilę beznadziejnym bełkotem. Zapewne staliby tak dłużej, próbując znaleźć słowa wiernie opisująca ich tęsknotę, gdyby nie jedno, ostentacyjne chrząknięcie.
Ostre i bolesne, jak oderwanego starego, wczepionego plastra z paprzącej się rany; zbyt prawdziwe, by mogli je zignorować.
Quinn drgnęło odruchowo, ich dłonie zacisnęły się na materiale koszulki Ash, jakby bali się, że to rzeczywistość zaraz brutalnie wyrwie ich z tej magicznej chwili.
Ash zmarszczyło brwi, rzucając szybkie, czujne spojrzenie ponad ramieniem Quinn, a ich palce nieświadomie mocniej zacisnęły się na ich talii — jakby obiecywali: Nie puszczę cię, choćby nie wiem co.
Półboże oddychało ciężko, czując, jak ten pojedynczy dźwięk rozrywa ich bańkę bezpieczeństwa, zmuszając ich do powrotu do świata, który był zupełnie inny, niż chcieli. Z bólem odsunęli się szybko, zdecydowanie zbyt szybko, zbyt gwałtownie, przywdziewając wymuszony uśmieszek, który skrzętnie schował ich dyskomfort.
Kurwa, Ashley.
Zapomnieli o jej istnieniu, jakby dziewczyna zniknęła z powierzchni ziemi wraz z pojawieniem się Ash. Złudne poczucie wolności zostało jednak zbyt szybko rozwiane ostentacyjnym kaszlnięciem i wzrokiem mogącym mordować. Ashley stała nieopodal, z założonymi ramionami i wyrazem twarzy, który aż wrzeszczał: Wiem dokładnie, co tu się działo. I szczerze? Quinn miało to głęboko w dupie.
— A, tak. Ashley, to jest Ash. Ash, to jest Ashley. Moja... dziewczyna — wypowiedzieli te słowa, a w ich głosie zabrzmiała nuta, której sami nie potrafili zidentyfikować — ani pewność, ani duma. Raczej coś na kształt zacięcia się noża między żebrami. Chwilę później najchętniej odrąbaliby sobie ramię, gdy tylko Ashley zaczęła się do nich przylepiać — bez wstydu, bez zahamowań, tak jakby nie widziała tej niewidzialnej nici, która jeszcze przed momentem łączyła ich z Ash. Stali sztywno, pozwalając się dotykać, choć każda część ich ciała krzyczała w sprzeciwie.
Nie rozumieli siebie. Nie tak dawno sami, z rozpaczą i głodem w duszy, szukali obecności Ashley. Wystarczyłby jeden jej gest, jeden dotyk, by rzucili się w przepaść, byle tylko nie czuć się tak piekielnie samotni.
A teraz?
Teraz każde jej muśnięcie sprawiało, że ich wnętrzności skręcały się ze wstydu i niepokoju. Jakby zdradzali coś… czy może kogoś..
Jakby popełniali zbrodnię.
Bo w oczach Ash było wszystko — czułość, którą zarezerwowało tylko dla nich. To spojrzenie, pełne cichego zrozumienia, tej znajomości, którą niosły ze sobą miesiące walki, milczenia i tęsknoty a także… zmartwienie, jakby aresiątko wyczuło, że coś jest nie tak. Jakby przejrzeli ich na wylot a Quinn nie chcieli, żeby Ash ich tak widziało. Nie w tej chwili. Nie z kimś innym tak blisko.
— To ten twój przyjaciel, o którym mi opowiadałaś, tak?
Osz kurwa.
W głowie Quinn eksplodowało tysiąc przekleństw, ale na zewnątrz nie zareagowali ani drgnięciem. Zamarli. Tylko palce zacisnęli na własnym przedramieniu, jakby próbując powstrzymać falę wściekłości i wstydu, która właśnie zaczynała ich zalewać. Mieli ochotę wbić sobie sztylet prosto w brzuch. Albo zniknąć. Po prostu przestać istnieć. Jakby dźwięk żeńskich zaimków w ustach Ashley był szorstką szmatą, wciskaną im do gardła.
A przecież mówili. Powtarzali. Nie raz, nie dwa.
Mówili, że nie są dziewczyną.
Że żeńskie zaimki są jak obce ubranie, które zdziera się z siebie w pośpiechu, jak coś, co pali skórę od środka. I to nie była prośba z grzeczności. To było wołanie o widzialność, o szacunek. O zrozumienie.
A teraz... teraz stali tam, całkiem nadzy w środku, zawstydzeni aż do kości, a Ash stało tuż obok. Słyszało to. Widziało, jak Quinn się zapadają w sobie. I ta świadomość bolała bardziej niż same słowa Ashley.
— Tak, tak — odparli cicho, niemalże niczym robot działający na ustawieniach fabrycznych. Każde słowo było puste, wypłukane z emocji, jakby musieli je wypowiedzieć tylko dlatego, że tak należy.
Oczy Ash przenosiły się to na Ashley, to na Quinn, które miało ochotę wymiotować. Czy to dziwne, że chcieli aby zamiast ich rzekomej drugiej połówki nie było nikogo, bądź była konkretna osoba?
Piskliwy dźwięk wydobył się z kieszeni spodni legionisty.
— Serio? Mówiłam ci, żebyś w końcu wyrzuciła to cholerstwo — Quinn zacisnęli palce na materiale swoich spodni, czując, jak coś w nich się trzęsie. Jak mają ochotę odwinąć się i sprzedać Ashley siarczystą lepę na mordę. Taką, że odpierdoli się od nich już na zawsze. I właśnie wtedy — w chwili, gdy Quinn czuło, że ich własne ciało zaraz ich zdradzi, że głos pęknie na dobre, a oczy nie wytrzymają kolejnego spojrzenia, kolejnego przytyku a pobliskie klozety ponownie wybuchną — pojawiło się wybawienie.
— Ashley! No w końcu cię znalazłam! — z daleka dobiegł głos kogoś z Pierwszej Kohorty, stanowczy i jak zawsze trochę za głośny. Nie znali tej dziewczyny, nawet nie lubili tych wszystkich lepszych Kohort dla zasady a jednak - mieli ochotę dziękować im za uwolnienie od tej pizdy do końca swojego życia. Patrzyli za nimi, oszołomione. Jeszcze przed sekundą ich klatka piersiowa była spięta jak stalowa obręcz. A teraz... powietrze znów mogło płynąć. Jeszcze niespokojnie, jeszcze z trudem — ale jednak.
Zostali sami.
Z Ash.
A Ash wciąż stało, milczące. Tylko oczy miało inne. Łagodniejsze. Jakby widziało w Quinn coś więcej niż tylko chaos i zagubienie. Legionista spuścił wzrok, przełykając ślinę zbierającą się w ustach.
— Przepraszam... — wymamrotali, choć nie wiedzieli nawet za co dokładnie. Za całość. Za nic. Za bycie sobą. A może po prostu za to, że tak cholernie tęsknili? Ash nie odpowiedziało od razu, ich wzrok nie opuszczał jednak zgarbionej postawy przyjaciela; w ich oczach nie było chłodu, który Quinn spodziewało się zastać. Nie było złości tylko fala nieznanych emocji.
— Więc… dziewczyna, tak? — w odpowiedzi otrzymali jedynie kiwnięcie głową. Aresiątko zacisnęło usta w wąską linię. — Jak? W sensie… w jaki sposób wy…?
— Nie wiem — odparli po dłuższej chwili. Ich głos był spokojny, ale podszyty czymś nieokreślonym. — Po prostu... Poszła- Poszedłem — urwali, nie kończąc zdania. Znajome iskry radości powróciły do ich oczu, gdy mogli użyć takich zaimków, jakie tylko chcieli. — Poszedłem po parę rzeczy… kiedy wróciłem trafiłem na nią. Pijaną. Pocałowała mnie- raz… później drugi. W tamtym momencie… — “przez tęsknotę przypominała mi ciebie” nie powiedzieli tego jednak, po prostu urwali na moment czując się niczym najohydniejsza jednostka chodząca po świecie. — Nie myślałem o niczym innym — mruknęli, niezbyt zadowoleni z obrotu spraw. Było tak dużo rzeczy o których chcieli powiedzieć Ash, jednak wstydzili się, nie chcieli być postrzegani jako zwyrol wykorzystujący okazję, żerujący na zauroczonej w nich dziewczynie. Chociaż czy to można było nazwać zauroczeniem? Chuj wie.
— Zejdźmy z widoku może, co? — zaproponowali cicho, dopiero teraz czując na sobie spojrzenia niektórych gapiów. Ash nie odpowiedziało od razu. Spojrzenie mieli wbite gdzieś obok — nie uciekające, ale skoncentrowane, jakby analizowali każde wypowiedziane przez Quinn słowo jeszcze raz, ostrożnie, z delikatnością kogoś, kto trzyma coś kruszejącego w dłoniach. Kogoś, kto nie chce tego zniszczyć. Dopiero po chwili skinęli lekko głową.
— Chodź — powiedzieli miękko.
Ich dłoń dotknęła łokcia Quinn — nie ciągnąc, nie prowadząc, ale oferując cichy kontakt. Quinn nie potrzebowało więcej. Ruszyli razem, nie za szybko, nie za wolno, omijając wzroki, szmery, ciekawskie oczy, jakby nagle świat zewnętrzny był przezroczysty i nieistotny.
Dotarli na skraj lasu, tam gdzie słońce leniwie przedzierało się przez liście. Zatrzymali się dopiero, gdy wszystko wokół wydało się cichsze, lżejsze, jakby powietrze wiedziało, że trzeba dać im przestrzeń.
Quinn usiadło na pieńku, jakby nagle ich ciało odmówiło dalszego noszenia ciężaru.
— Więc?
— Więc… zależy jak na to spojrzeć… — mruknęli, spoglądając na Ash z dołu. — Dla mnie? To nie była rozmowa, to nie było przegadanie. Ba! Po tym jednym, jedynym razie kiedy się pocałowaliśmy- myślałem, że to koniec. Wiesz… nic nie znaczący pocałunek po pijaku, na drugi dzień trafiłem na liścik, który mi zostawiła. Spotkałem się z nią i, kurwa bogowie uwierzcie mi… próbowałem przeprosić. Wiesz, o co mnie zapytała, Ash? — Aresiątko pokiwało głową przecząco, wzrok mieli zmęczony, jakby mieli za sobą całonocny maraton filmów wątpliwej jakości. Zaczerpnęli tchu, jakby każde kolejne zdanie miało ich utopić.
— Czy było mi z nią źle… — poczuli, jak wszystko podchodzi im do garła, chciało im się wymiotować. Tak po prostu; żołądek zawinął się w kolejny supeł. — A gorsze było to, że nie potrafiłem jej na to odpowiedzieć. Wiedziałem, że nie jest tą osobą, którą stawia przede mną moja wyobraźnia ale- kurwa, ktoś nie brzydził się mnie dotknąć, pocałować nawet i-i pozwoliłem jej.
Przez cały ten czas wbijali paznokcie w wewnętrzną część dłoni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Dla Quinn było jednak coś gorszego, nie to, że nie wiedzieli, czy w tamtym momencie było im z Ashley źle czy dobrze a to, że nawet o to nie chodziło. Całe życie czuli się jak to wyklęte stworzenie, którego kijem nikt nie chce dotknąć a kiedy przez całe życie jest się samemu... kiedy nikt cię nie dotyka, jakby było się czymś brudnym, jakby miłość była zarezerwowana dla kogoś innego — dla lepszych, czystszych, bardziej normalnych, kiedy nagle ktoś nie brzydzi się cię pocałować, dotknąć, objąć, choćby przez chwilę… pozwalasz sobie. Bo myślisz, że to może jedyna okazja. Że nie zasługujesz na nic więcej. To z tego mindsetu Quinn nie potrafiło się uwolnić i to przez niego grzęzło w bagnie tej jednej złej decyzji coraz bardziej, nie wiedząc jak się z nich wydostać. Może i z pozorów wyglądało to prosto - wystarczyło zerwać, jednak Quinn bało się wrócić do samotności, którą znali zbyt dobrze, nawet kosztem swojego samopoczucia.
Ich dłoń zacisnęła się na materiale spodni, paznokcie wbijały się w dłoń, jakby próbując powstrzymać drżenie. Przetarli twarz ze zmęczenia. Dlaczego uczucia musiały być tak kurewsko trudne? I dlaczego do cholery nie potrafili jak raz, podjąć dobrej decyzji?
Ash?
───
[2126 słów: Quinn otrzymuje 21 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz