Zazwyczaj Obóz Herosów traktuje się jak spełnienie marzeń każdego normalnego półboga (znaczy, tylko pod pewnymi względami). Herosi z Long Island z niepokojem spoglądają (zazwyczaj tylko kątem oka) na Obóz Jupiter, gdzie poziom rygoru i katorgi jest równy wysokości Olimpu. Albo, jak lubią określać to Grecy, ,,wywalony w kosmos”. Gdy porównuje się do siebie te dwa miejsca, półbogowie z Obozu Herosów szybko zyskują w czyichś oczach miano słabych lamusów. Po prawdzie Terry nie byłby tym zaskoczony, w końcu on sam za nic nie nadawałby się do Obozu Jupiter, bo prawdopodobnie nie przetrwałby tam nawet dnia. Załamałby się nerwowo. Nie, żeby nie załamywał się nerwowo w Obozie Herosów, ale to jedynie udowadnia ten fakt. Codzienne obozowe aktywności interesują go tak bardzo, jak poezja cyklopów, więc zazwyczaj po prostu w pełni oddaje się zachęcaniem truskawek do szybkiego wzrostu, ewentualnie ucieka do lasu albo chowa się pod łóżkiem przez cały dzień, słuchając muzyki na słuchawkach. Nie słyszy wtedy ludzi, którzy go wołają, więc nie ma też wyrzutów sumienia za to, że nie wychodzi z ukrycia i inni się o niego martwią. Jednak czasem, na szczęście całkiem rzadko, zdarza się, że ktoś łapie go za ramię wystarczająco wcześnie, żeby Terry nie miał jak uciec i zaciąga go na morderczą ściankę wspinaczkową, wrzuca do kajaka albo zmusza go do robienia miliona innych rzeczy, których Terry bardzo nie chce robić.
Z początkiem wiosny większość dzieci Demeter raczej skupia się na uprawie truskawek i innych roślin, pomaga trawie stać się bardziej zieloną i inne takie… aktywności typu babranie się w ziemi. Terry z wielką chęcią by do nich dołączył, już nawet założył na ręce brudne, stare i znoszone rękawice ogrodnicze, ale nagle staje przed nim nie do końca znajoma mu obozowiczka.
— Mam do ciebie sprawę — mówi prosto z mostu, bez żadnego ,,Cześć, jak się masz?” ani jakiegokolwiek innego przywitania. — Albo raczej zadanie.
Po czym po prostu wpatruje się w chłopca, oczekując odpowiedzi. Wbija w niego wzrok zdecydowanie wymagający odpowiedzi, ale im dłużej po prostu gapią się na siebie, Terry’emu coraz trudniej jest wydusić z siebie chociaż jedną głoskę. Zamiast na chwilowym (ma nadzieję, że chwilowym) problemie, skupia swoje myśli na czymś kompletnie innym. Próbuje dopasować dziewczynę do któregoś z bogów, bo mimo wszystko musiał ją już gdzieś widzieć, na pewno nie jest tutaj nowa (a przynajmniej na taką nie wygląda ani nie zachowuje się jak taka). Lekko marszczy brwi, aż nareszcie w jego głowie coś satysfakcjonująco klika i już wie.
Stojąca przed nim dziewczyna zdecydowanie jest jedną z córek Aresa i jeżeli tym zadaniem okaże się topienie Terry’ego w obozowym kiblu, on… on po prostu się podda i już nigdy nie wysunie palca ze swojego łóżka.
Jeżeli jeszcze chwilę temu istniała minimalna szansa, że Terry postanowi się odezwać, właśnie teraz wydała ciche ,,plum” i zniknęła.
— Masz zamiar… coś powiedzieć? — Terry albo sobie to wmawia, albo w tonie głosu dziewczyny słyszy cień gniewu, jakieś iskierki irytacji, jakby zaraz miała zacząć drgać jej powieka (ze złości, oczywiście). Chłopiec lekko kręci głową, ba nie ma siły walczyć ze sobą, żeby wyjąkać kilka kulawych słów. — No, okej, dobra. Ktoś tam powiedział mi, już dokładnie nie pamiętam… — Urywa i potrząsa głową, próbując skupić się na tym, co ma do powiedzenia i co prawie uciekło jej z głowy. — W każdym razie, rzadko bywasz na treningach, ot co. Więc dzisiaj zostawiasz te głupie truskawki swojemu rodzeństwu i idziesz ze mną na plac treningowy. Nie masz wyboru. Musisz odbębnić jakieś godziny, czy coś w tym stylu.
Terry pierwszy raz słyszy o jakimś ,,odbębnianiu godzin”, ale posłusznie ściąga rękawiczki i odkłada je na ziemię obok innych narzędzi ogrodniczych. Jakby w obawie, że jej ucieknie, dziewczyna chwyta go za dłoń (swoją drogą, chłopiec natychmiast zauważa, że ma ona bardzo ciepłe palce) i wręcz ciągnie go w stronę placu treningowego. Terry czuje się trochę jak worek kartofli, który po prostu można zarzucić sobie na ramię i przenieść w inne miejsce, nie kłopocząc się pytaniem go o jakąkolwiek zgodę.
— W ogóle, jestem Caroline. — Przerywa ciszę, którą jak na razie zapełniały tylko odgłosy ich kroków. — A ty Terry, nie? — Nawet nie odwraca się, żeby sprawdzić, czy chłopiec ma zamiar jej odpowiedzieć. Ba, nie czeka, aż jej jakkolwiek odpowie, zamiast tego zadaje kolejne pytanie: — Czym ty w ogóle walczysz?
— Ja, yy, pro… znaczy, ten, sfendonai.
— Aha, nieważne. To powalczymy sobie na miecze, spoko? — Caroline zachowuje się zupełnie tak, jakby Terry już się na to zgodził i wyciąga ze składzika na broń dwa drewniane miecze, choć chłopiec spodziewałby się po córce Aresa wyciągnięcia stamtąd totalnie prawdziwej, bardzo ostrej i wypolerowanej broni.
Niepewnie chwyta podany mu miecz, który trzyma po raz pierwszy w życiu i bardzo dobrze to widać. Nie ma pojęcia o tym, jak powinien chwycić rękojeść, w końcu jest małym dzieciakiem, który od zawsze trenował walkę procą i garścią kamieni. Zresztą, i tak jego treningi w większości polegały na zbieraniu kamieni, a nie na rzeczywistym… no, ćwiczeniu jakichkolwiek umiejętności. Caroline kręci nosem, rzuca swój miecz na ziemię i próbuje zrobić coś z uchwytem Terry’ego, żeby choć trochę przypominał ten poprawny.
— Cholera, ty w ogóle czujesz palce? — pyta sarkastycznie w reakcji na lodowatą skórę dłoni chłopca.
Z braku fachu, Terry po prostu wzrusza ramionami. Z każdą bardzo powoli mijającą minutą coraz bardziej wydaje mu się, że znajduje się w kompletnie nieprzystosowanym do niego miejscu. Najzwyczajniej w świecie, z natury, nie pasuje do bicia się na miecze, do trzymania mieczy i do jakichkolwiek prób zmienienia tego. Caroline zdecydowanie trafiła na szczególnie opornego ucznia, który za nic będzie miał jej nauki, bo głównie skupi się na tym, żeby utrzymać się na nogach, jakoś przetrwać te bogowie wiedzą ile godzin i nie wyjść z nich zbyt poranionym (chociaż to już zahaczało o marzenie ściętej głowy, patrząc na jego przeciwniczkę, która mimo podobnej ilości czasu spędzonego w obozie wydaje się znacznie bardziej doświadczona w fechtunku, niż on).
— Okej, jest git. Możemy zaczynać. — Caroline podnosi swój miecz z ziemi, a Terry wpatruje się w nią szeroko otwartymi ze strachu oczami. Ale co mają zaczynać? Jak mają zaczynać? Czemu niczego mu nie wytłumaczy? Czy to nie logiczne, że nigdy wcześniej nie trzymał miecza? Nie powinni zacząć od jakichś prostych pchnięć, ruchów czysto technicznych, zamiast od razu przechodzić do pojedynków? Albo mogłaby cokolwiek mu powiedzieć na temat tego, jak się walczy mieczem, skoro dosłownie obdarował ją informacją, jaką bronią zazwyczaj się posługuje? Nie? Okej. Terry majestatycznie zdziera kolana po dwudziestu sekundach. Łokcie zresztą też. Wnętrza dłoni po trzydziestu (nie przypuszczał, że uda mu się tyle wytrzymać bez dostania mieczem po żebrach), po czym bohatersko postanawia położyć się na suchej, szorstkiej ziemi (na którą najzwyczajniej w świecie upadł) i prawdopodobnie już nigdy nie wstać, bo mu się to za nic nie opłaca. Nawet nie przegrywa, bo Caroline jakoś szczególnie go poturbowała. Przegrywa, bo kompletnie nie wie, co zrobić, potyka się o własne nogi i już po dziesięciu sekundach zapomina, jak powinien trzymać miecz.
Tak, leżenie na ziemi jest zdecydowanie bardziej przyjemne niż ten cały trening.
Caroline?
────
[1146 słów: Terry otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz