Gubiąc się pomiędzy alejkami, musiałom mrużyć oczy pod wpływem sztucznego oświetlenia. Szurania, rozmowy oraz pikanie kas przeplatające się między sobą roznosiły się po drogerii, sprawiając, że na każdym kroku rozglądałam się wokół siebie, nie będąc zaabsorbowane żadnym konkretnym zadaniem i szukając czegoś ciekawszego dla zajęcia mojego mózgu.
Koszyk, który miałam w dłoni, nie miał w wyposażeniu ani jednej rzeczy, ale i tak mnie pociągał w dół. Ledwo trzymałom się na nogach i co kilka metrów ziewałom, choć przecież spałom tego dnia ponad osiem godzin. Przez swoje rozkojarzenie o mało co nie wpadłam na mężczyznę, który nagle wyszedł zza regału. Zmarszczylom brwi, powstrzymując się od zwyzywania go od kretyńskiego idioty (żeby nie robić scen), gdy spojrzał na mnie krzywo — choć przecież to on nie patrzył, jak chodzi. Po przeklęciu w głowie kilkanaście razy chcialam powiedzieć swojej towarzyszce, że, do jasnej cholery, jeśli zaraz stąd nie wyjdziemy, to rozniosę ją, klientów, pracowników, budynek, całą ulicę i na końcu siebie.
Wtedy niespodziewanie kobieta złapała moją dłoń, nasmarowała na niej próbkę podkładu do twarzy, rozblendowała, zmarszczyła brwi i odłożyła go na miejsce. Podjęła kolejne trzy próby dopasowania odcienia bazy do mojej skóry, ale za każdym robiła tę jedną, zadumaną minę i rezygnowała z kosmetyku. W końcu ruszyła o sekcję dalej, gdzie patrzyła długi czas na kremy koloryzujące. Przykucnęła, zabrała z dołu jeden z nich, znowu mnie pomazała po dłoni i wrzuciła go do koszyka.
— Jest lżejszy — oznajmiła.
Naprawdę męczyłom się tutaj aż piętnaście minut, żeby znaleźć jeden krem?
No tak, jest lżejszy.
Milczałam w dalszym ciągu, pozwalając się prowadzić w tym labiryncie, prowadzone jak ślepe, bo byłom tu właściwie tylko jak dla towarzystwa i nie dostałom pozwolenia na wybieranie niczego, choć również się na tym znałom, a co najlepsze, to i na mnie miały być używane kosmetyki.
Przepraszam, kosmetyk.
Kobieta znowu się zatrzymała, tak gwałtownie, że tym razem wpadłom na jej plecy, prawie ją przewracając na ziemię i przy okazji siebie. Jak zaczarowana wbiła wzrok w jeden punkt na regale.
— Co tam masz? — spytałam. — Ej, dam ci swój w razie czego.
— Wiem, że dasz, ale nie masz żółtego — mruknęła, po czym westchnęła smutno, gdy spojrzała na cenę eyelinera. — Ach, nieważne.
Zaczęła iść, samą swoją niepocieszną, przybitą aurą przekazując mi i prawie pustemu koszykowi, że to pora udać się do kas. Dziewięćdziesiąt jeden dolarów widniejące na etykiecie odstraszało każdego, kto przechodził obok, przez co zdecydowanie nie brakowało na półce eyelinerów z owej, drogiej firmy.
Zapłaciła za krem przy kasie samoobsługowej i wrzuciła go do bordowej, skórzanej torby na ramię. Wyszliśmy przed budynek i zatrzymaliśmy się na rogu skweru. Wyjęła telefon, patrząc przez chwilę na ekran, a potem podniosła na mnie wzrok. Uśmiechnęłom się do niej szeroko, a jasnowłosa uniosła brew, w odwzajemnieniu unosząc ckliwie kąciki ust.
— Co się głupio gapisz?
Nie łamiąc kontaktu wzrokowego, dramatycznie sięgnęłam do kieszeni. Oriana na widok żółtego eyelinera wyciągniętego z mojej kurtki zastygła. Nie odezwała się ani słowem, jakby coś stanęło jej w gardle. Nie mrugnęła nawet, a świecące od błyszczyka wargi uchyliły się w istnym szoku.
— Jeśli możesz coś zmieścić do kieszeni, to nie musisz za to płacić.
Z playlisty typu ,,wszystko i nic” zaczęła lecieć kolejna piosenka. Wystarczyła pierwsza nuta, aby dziewczyna ją pominęła — ale i tak wiedziałom, że to Picture You od Chappell Roan, której zapewne nie miała w tym momencie ochoty słuchać (kto by chciał tego słuchać, mając humor?). Zamiast tego, w niewielkim pokoju z głośników rozbrzmiała żywa melodia The Drums, dokładniej I Don’t Know How To Love.
Zapomniane resztki chińszczyzny w fikuśnych miskach, pozostawionych na blacie, wystygły, ale nad kubkami z czarną herbatą wciąż unosiła się para. Gdy przyszliśmy, siedzieliśmy początkowo przy włączonych, zawieszonych w każdym kącie pomieszczenia lampkach, ale Oriana musiała zapalić większe światło, aby się bardziej skupić i mieć na mnie lepszy widok.
Nałożyła cienką warstwę kremu pełniącego rolę korektora na moją twarz, po czym wyjęła paletkę z cieniami. Pędzel łaskotał mnie w poliki do tego stopnia, że kobieta musiała się pospieszyć z nakładaniem na nie różu
— Spójrz do góry — nakazała, celując z kredki w linie wodną mojej powieki.
— Nienawidzę tego — jęknęłom.
— Po prostu się nie ruszaj, okej? W innym przypadku cię dźgnę.
Potulnie jej posłuchałom, na moment odruchowo wstrzymując oddech. Bałobym się zostać dźgnięte przez Orianę. Z trudem przetrwałom nieprzyjemne uczucie bazgrania konturówki przy moim oku.
— Teraz na mnie.
Usłyszałam, jak zaczyna lecieć My Blood od Twenty One Pilots, akurat na zakończenie tej tortury, jak w nagrodę. Mogłam pożegnać się z kredką na jakiś czas. Wtedy znowu wzięła paletkę, złapała inny, wąski pędzelek i tym razem zaczęła łaskotać mnie po powiekach. Potem otworzyła nowy eyeliner tak ostrożnie, jakby był skonstruowany z kruchej, łatwo pękającej porcelany, a nie zwykłego plastiku.
Nawet nie pozwalała mi spojrzeć w lusterko przy żadnym z etapów tworzenia jej dzieła i nie chciała przyjmować słów krytyki czy, co gorsza, sugestii.
— Cholera, kompletnie nie pasuje ci żółty. — Zmarszczyła czoło, wpatrując się we mnie uważnie po zrobieniu kresek. — I to wyjątkowo. Chryste, jakim cudem może komuś być aż tak źle w żółtym?
— Sugerujesz, że jestem brzydki?
— Dokładnie, idioto. Jesteś brzydki w żółtym. I w ogóle — przerwała, odsuwając się drastycznie — obrzydliwie śmierdzisz szlugami. Zaraz się zrzygam.
— Może dlatego, że się nade mną pochylasz tak bardzo, jakbyś miała mnie zaraz pocałować — fuknąłem urażony.
— Fuj — burknęła, równocześnie wybuchając śmiechem na ten durny żart. — W twoje obleśnie śmierdzące usta? Nawet za miliony bym tego nie zrobiła.
Delikatnie, z perfekcyjną precyzją zmazała ze mnie całą żółć. Zapach płynu do demakijażu podrażnił mnie w nozdrza. Tym razem zdecydowała, że użyje zwyczajnego, czarnego eyelinera. Kolejne kilka minut w milczeniu testowała inne odcienie, zagryzając od środka policzek. W końcu uśmiechnęła się do mnie i pozwoliła spojrzeć w lustro.
— Patrz, jaki teraz jesteś ładny! — powiedziała dumnie. — Nawet bardzo ładny. Czerwień to zdecydowanie twój kolor.
Dotknęłom swojej twarzy. Nigdy mnie nie zastanawiało, co jest ,,moim kolorem”. Nie sądziłom, że taki posiadam, ale po raz pierwszy od dawna, patrząc na siebie, nie miałam wrażenia, że widzę zupełnie inną, oddzielną osobę — kogoś, kogo chciałom od siebie odpędzić za wszelką cenę, nawet jeśli kosztowałoby mnie to wszystko, co posiadam w życiu. Ta osoba była moją nieodłączną częścią, czy tego chciałom, czy nie.
Byłam to ja.
Byłem to ja.
Byłom to ja.
W końcu był to ktoś, kogo mogłom zaakceptować, nawet jeśli za tymi bladymi, błękitnymi oczami okrążonymi czerwienią wyraźnie widziałom to, co tak starannie próbował ukryć przed światem i samym sobą.
Ale chyba nie byłom jeszcze gotowe na bycie tą osobą.
— Teraz zostały tylko te twoje pieprzone kłaki.
Och, tylko nie to.
Po wyjściu z klatki wyjęłom z kieszeni prawie puste pudełko papierosów, ale zanim poczyniłom jakiekolwiek dalsze ruchy, spojrzałom automatycznie na Orianę, jak wiedzione jakimś podświadomym instynktem. Zawahałom się przez moment, a moja ręka zawisła w powietrzu. Spuściłom głowę, po czym schowałom papierosy i podeszłom do niej z uśmiechem.
— Hej, a masz może jakieś miętówki?
────
[1125 slów: Edgar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz