ZIMA
— Nie — odpowiedział krótko, zanim Judas w ogóle otworzył usta. Patrzył na chłopaka takim wzrokiem, jakby próbował poczynić morderstwo.
Skrzyżował ręce na piersi i się zamyślił. Chciał wybrnąć z tej sytuacji tak, by każda ze stron była zadowolona; ale czy było to możliwe? Vincent marzył — właściwie, oczekiwał — że dwójka obcych facetów umożliwi mu spotkanie z nieżyjącym ojcem. Havu natomiast chciałby jak najszybciej pozbyć się piętnastolatka z domu, a Judas już dawno stracił umiejętność logicznego myślenia.
— Nie ma możliwości, żebyś zobaczył ojca — powiedział, patrząc chłopcu głęboko w oczy. Nie wiedział, co próbował tym uczynić, czy chciał Vincenta przerazić, czy w taki sposób zmanipulować, by uwierzył w to słodkie kłamstwo.
Obcy dzieciak nie był jednak głupi. Skądś wiedział — lub usłyszał — że zawsze można zejść do podziemi w celu spotkania z nieżyjącym. Uparł się i za nic w świecie nie dał sobie wytłumaczyć, że po pierwsze, jest to śmiertelnie niebezpieczne, po drugie, jest to głupie i nic tym nie rozwiąże, a po trzecie, nikt z nim tam nie pójdzie.
Vincent tracił cierpliwość, przebierając długimi, jak na piętnastolatka, nogami i z coraz groźniejszym wyrazem twarzy patrzył na dwójkę mężczyzn.
— W takim razie pójdę sam — bąknął i podniósł się z kanapy. Pokierował się w stronę korytarza, gdzie zostawił zawieszoną na wieszaku kurtkę. — Spotkam ojca.
Havu westchnął. Czuł się jak opiekunka, której nikt nie zapłacił za ciężką pracę.
— Jeśli chcesz umrzeć. — Przewrócił oczami, nie ruszając się nawet o krok. To nie było jego dziecko. Nie znał chłopaka i niezbyt interesowało mężczyznę, co się stanie z buntownikiem.
Vincent się zawahał. Nie zdjął kurtki ani nie ruszył sportowych butów, które już miał zakładać na nogi. Stał nieruchomo, widocznie nad czymś rozmyślając.
— W takim razie… — zaczął — znajdę kogoś innego, kto mi w tym pomoże.
Wciąż był uparty. Zawzięty, buntowniczy i irytujący.
— Tak? To powodzenia.
— Myślę, że można to jakoś rozwiązać. — Dotychczas milczący Judas zabrał głos w tej sprawie, jak matka, próbująca rozdzielić kłócące się rodzeństwo. — Myślę, że akurat ty wiesz jak.
Havu poczuł, jak coś się w nim gotuje — dotąd był spokojny i cierpliwy, ale słysząc głos Judasa, zrozumiał, że nie może dłużej utrzymywać tej równowagi.
— Czy ty zamieniłeś się z chujem na łeb? — warknął, poirytowany do granic możliwości. Powinien sobie zrobić tę melisę, usiąść i przestać denerwować się na cały świat. — Nie ma nawet takiej opcji. Nie ma opcji, że pójdę i będę przywoływać trupa, by ten dzieciak sobie z nim porozmawiał. Nie ma, kurwa, mowy, Judas.
Zamilkli. W już i tak małym mieszkaniu zapanowała tak nieprzyjemna, gęsta atmosfera, że bez problemu można było ciąć ją nożem. Ostrym nożem.
— Czyli nie muszę iść do tych podziemi, by zobaczyć ojca? — Ciszę przerwał Vincent, który wrócił do salonu. Patrzył na mężczyzn wzrokiem pełnym nadziei. Tak wyglądają dzieci, kiedy wpadną na genialny, chociaż głupi, pomysł.
Havu momentalnie pożałował, że pozwolił sobie na taką reakcję — przypadkowo, bo na pewno nie umyślnie — powiedział coś, co dla Vincenta znaczyło o wiele więcej, niż „podziemia”. Wyjawił bowiem, że mogą przywołać ojca chłopca bez zapuszczania się w czeluście świata zmarłych. Bez strachu. Bez smrodu zdechlaków. Tylko tutaj. W samym sercu San Francisco, wśród śmiertelników, którzy nie widzą umarłych, nie widzą bogów ani potworów, czyhających na takich samych gówniarzy, co Vincent.
Pożałował także swojej ciekawości, bo gdyby nie ta wieczna, chorobliwa, wścibskość, to nie wpuszczałby Vincenta do swojego mieszkania. Nie decydowałby się pomóc Judasowi. Nie musiałby teraz szukać rozwiązania problemu, który go nie dotyczył. Nie musiałby patrzeć obcemu dzieciakowi w oczy, kiedy powtarzał, że nie może spotkać Aidena. Nie musiałby kłamać. Bo przecież już raz poznał jego ojca. I wtedy widział, jak okropnie, wręcz obrzydliwe, wygląda. Patrzył na rudowłosego pustymi, wyżartymi oczami. Głos miał zachrypnięty i pozbawiony witalności. Był pustą kukiełką, którą się wtedy bawił, bo pociągając za niewidzialne sznurki, potrafił rozkazywać umarłym.
Nie chciał widzieć tego znowu; musieć kłamać Vincenta, że ojciec wygląda tak samo, jak za życia. Że jego głos jest piękny, głęboki i stuprocentowo ludzki.
Poszli na cmentarz. Nie wiedział, dlaczego finalnie się na to zgodził, ale widząc ponaglający wzrok Vincenta, uznał, że nie mogą czekać, a na miejscu łatwiej będzie coś wymyślić.
Szli w ciszy, z ponuro wykrzywionymi twarzami, jakby właśnie wracali z pogrzebu ukochanej babki. Havu spoglądał na Judasa, który nieświadomie zaciskał zęby. Przez całą drogę nie zerknął na rudowłosego, a Havu nie był w stanie tym razem odgadnąć, o czym myśli; kiedy po takim czasie znajomości potrafił, a właściwie rozumiał, emocje malujące się na smukłej twarzy Judasa, tym razem poczuł się kompletnie zagubiony. Jakby stała przed nim inna, obca osoba, a nie ten sam mężczyzna, którego, o bogowie, polubił.
— Co chcesz mu powiedzieć? — zapytał, kiedy stanęli przed bramą cmentarną. Metalowe kraty połyskiwały w przedzierających się przez chmury, promieniach słońca.
Vincent wzruszył ramionami. Otulony grubą kurtką przypominał bałwana, który uciekł miejscowym dzieciakom z podwórka.
— Nie wiem.
Westchnął. Vincent pierwszy raz wyglądał na przybitego; delikatnie uniesione kąciki ust opadły, a brązowe oczy wyglądały teraz na czarne, pozbawione nastoletniej radości. Havu już wiedział, że Vincent nie stracił wcześniej bliskiej osoby. Babcia, z którą mieszkał, cieszyła się dobrym zdrowiem, a dziadka nie znał, bo młodo zmarł. Dzisiaj pierwszy raz postawi nogę na cmentarzu nie w celu odwiedzenia przodków, których nigdy nie poznał i nie nawiązał bliskiej relacji, a po to, by zobaczyć grób ojca.
Havu otworzył furtkę, która ze złowrogim skrzypnięciem zaprosiła ich do środka. Oprócz nich po cmentarzu przechadzały się starsze panie, zapewne po to, by odwiedzić swoich mężów.
Vincent nie czuł się komfortowo, będąc otoczony kamiennymi nagrobkami i wysokimi drzewami, które posadzono lata temu, by zapewnić temu miejscu trochę zieleni. Zbliżył się do rudowłosego i delikatnie uczepił rękawa płaszcza mężczyzny, którego poznał wczoraj.
Havu mu na to pozwolił, zdając sobie sprawę, że dla kogoś, kto nie chodzi po cmentarzach i nie obcuje ze śmiercią, sam pobyt w takim miejscu przyprawia o ból głowy. A już nie mówiąc o tych samotnych duszach, wałęsających się między alejkami i nagrobkami. Coś, czego, na szczęście, nie zauważy Vincent.
— Każda dusza trafia do podziemi? — zapytał, chcąc przerwać nieznośną ciszę. Nie wiedział za dużo o półboskim oraz boskim życiu. Tak naprawdę bez tej wiedzy powinien już dawno nie żyć. Potwory lubią nieświadomych dzieciaków.
— Nie każda. — Pokręcił głową. Poczuł, jak Vincent mocniej ściska jego rękaw. — Wszystko zależy od tego, w co wierzysz.
— A w co wierzył mój ojciec?
— W Rzymian.
Vincent chwilę nie odpowiadał, idąc za obeznanym w temacie Havu. Dzieciak był odrobinę niższy od rudowłosego, a zachowywał się jak pięciolatek, który bał się otaczającego świata.
— Dlaczego? Mój ojciec przecież był księdzem. Chrześcijańskim.
To było pytanie z kategorii tych trudnych. Havu nie wiedział, z której strony powinien zabrać się za ten temat, ponieważ opowiadanie dzieciakowi, że miał ojca zamieszanego w boskie sprawy, ale jednocześnie służył kościołowi katolickiemu, nie było nieskomplikowane. Przy okazji mieli jeszcze Judasa, który także bawił się w chrześcijańskie modły, będąc równocześnie wysłannikiem Jezusa.
— No, widzisz, najwidoczniej miałeś specjalnego ojca.
Vincent się już nie odezwał, ale za to wydął niezadowolony policzki i z uważnością obserwował nagrobki, które mijali. Nie przemawiało do niego tłumaczenie, że wszystko zależy od tego, w co się wierzy. Wychowany został w innej kulturze i innych wierzeniach. Chłopca uczono, że wierzyć można w jednego Boga. Że wiara jest tylko jedna. Zupełnie niedawno dowiedział się o swoim boskim pochodzeniu i wciąż czuł się zagubiony z tym wszystkim. Im więcej się dowiadywał, tym mniej rozumiał. I zdecydowanie nie rozumiał, dlaczego Aiden, wierzący w Jezusa, trafił do podziemi, a nie do chrześcijańskiego nieba.
Dotarcie do miejsca pochówku ojca Vincenta trochę im zajęło z racji tego, że został niedawno pogrzebany. Wszystkie nowe nagrobki znajdowały się na drugim końcu cmentarza.
Vincent przystanął nad kamieniem, na którym wyryto imię i nazwisko rodzica. Patrzył na to pustym, smutnym wzrokiem. Wiedział, że zabił ojca. Że się do tego wszystkiego przyczynił. Ból rozchodził się po całym jego ciele, dobijał i sprawiał jeszcze większą przykrość. Już nie był tym samym szczęśliwym dzieciakiem. Był zniszczony i zdołowany.
Vincent tego nie chciał. Jako samotny nastolatek bez przyjaciół czuł się przytłoczony faktem, że biologiczny ojciec nie może być tuż obok niego. Aiden wysyłał często synowi listy, ale te zazwyczaj trafiały do rąk matki, która je natychmiast niszczyła. Nie chciała, by Vincent miał z nim kontakt. Zabraniała dziecku pytać, udając, że nie wie i nie pamięta; ale pamiętała całkiem dobrze. Pamiętała dzień, kiedy Aiden oznajmił, że musi wyjechać dla dobra syna. Nic z tego nie zrozumiała. Dla niej był skończonym dupkiem, który chciał wymazać swoją rodzinę z egzystencji.
Kiedy chłopiec dostawał do rąk pojedyncze listy, zawsze czytał o tym samym — że jest kochany, że pewnie jest już duży i że tatuś bardzo go kocha. Kiedy jednak skończył trzynaście lat, zaczął dostawać listy różniące się od poprzednich. Czytał wtedy o mitologii Rzymskiej, o tym, że jest to bardzo ciekawy dział nauki i że powinien dużo czytać. Potem natomiast znalazł list, w którym Aiden próbował wytłumaczyć, że jest wyjątkowym dzieckiem i że ma w sobie wyjątkową moc.
Przez lata czuł, że ojciec sobie z niego drwi. Każdy kolejny list tłumaczący mitologię Rzymską był dla niego śmieszny; a kiedy Aiden w końcu wyznał, że jest w nim coś dziwnego, niespotykanego i nieludzkiego, poczuł niezrozumianą złość. Był zły. Jak ojciec mógł pisać własnemu dziecku, że jest ono dziwne? Nie miał pięciu lat, by wierzyć w takie bajeczki. Przestał tęsknić za tatusiem i przestał płakać, kiedy inne dzieci świętowały dzień ojca. Zaczął go za to wszystko nienawidzić. Czuł się manipulowany, a matka tylko dolewała oliwy do ognia.
I w końcu się stało. Szukał wytłumaczenia na to wszystko i trafił na niewłaściwą osobę. Peter Hale to syn Plutona. Morderca na zlecenie, który pracuje jako krawiec, by nie wzbudzać podejrzeń. To właśnie od tego mężczyzny Vincent usłyszał słowo „półbóg”. Usłyszał też, że jeśli chciałby pozbyć się ojca, to nie musi długo prosić; a czy piętnastoletni gówniarz, przesiąknięty nastoletnią, buntowniczą aurą, wiedział, na co się decyduje i z kim rozmawia?
— Czy mogę go teraz zobaczyć? — zapytał, nie patrząc na dwójkę mężczyzn, która go tutaj przyprowadziła. Na cmentarz. Do ojca.
— Wiesz, Vincent, czasem nie warto grzebać — zaczął Havu na spokojnie. — Czasem warto odpuścić.
Nie miał jeszcze planu. Stał obok Judasa i rozglądał się po cmentarzu. Wzrokiem szukał chociaż jednej zagubionej duszy, najlepiej mężczyzny, którą mógłby przywołać i kazać udawać jej kogoś innego.
— Nie zdążyłem się pożegnać.
— Myślisz, że oni wszyscy zdążyli? — Wskazał na inne nagrobki. — Śmierć jest niespodziewana, Vincent. Ktoś, kto umarł, powinien być zostawiony w spokoju.
Chłopiec zawiesił głowę. Havu miał cień nadziei, że ta wydmuchana gadka pomoże. Judas, chociaż nie wyglądał, liczył na to samo. Już samo stanie obok mordercy najbliższej osoby powodowała w nim niewyobrażalnie skrajne emocje: od złości po zażenowanie. Havu wyczuwał to wszystko bardziej niż poza bramami cmentarza.
— Ale skoro jest możliwość. — Odwrócił się niespodziewanie, patrząc rudowłosemu w oczy. — Skoro jest możliwość, to chciałbym go zobaczyć. Proszę. Wiem, że to możliwe.
Rozmowa z Vincentem nie miała najmniejszego sensu. Ile by nie próbował, to nie wytłumaczy chłopcu, jak niebezpieczne jest grzebanie w świecie umarłych. Tak samo, jak nie mógł wytłumaczyć Judasowi, by sobie odpuścił.
— Stracił Pan kiedyś ojca? — zapytał niespodziewanie. Piętnastolatek, ale całkiem inteligentny piętnastolatek. Wiedział, gdzie uderzyć, by dostać to, o co prosił.
Havu przymknął oczy i odetchnął.
— Może.
— I nie chciał go Pan zobaczyć? Ostatni raz? Powiedzieć o rzeczach, o których nie zdążył nikt powiedzieć?
— Nie da się z tobą dyskutować, co nie? — mruknął, ignorując niewygodny temat. — Chcę ci tylko powiedzieć, że umarli nie wyglądają tak, jak chcesz, by wyglądali. I nie mów później, że nie ostrzegałem.
Vincenta przeszedł prąd dreszczy. Serce momentalnie przyspieszyło biegu i biło teraz jak oszalałe w klatce piersiowej.
Havu już zdążył znaleźć kogoś, kto się nada do tego zadania. Judas nawet nie pytał, co ma zamiar zrobić — stał z boku i obserwował, mając nadzieję, że uda się to szybko skończyć. Zawsze brudną, śmierdzącą robotę zrzucano na syna Morsa.
Poprosił nieznajomą duszę, by do nich podeszła. Zjawa momentalnie odwróciła się i zaczął sunąć w kierunku dzieciaka śmierci. Przesuwała się między alejkami i nagrobkami, wydając niepokojące odgłosy, które przestraszyłyby nawet największych śmiałków.
Wyglądał gorzej, niż Aiden, to było pewnie. Kiedy oczy Aidena były po prostu przeżarte, to tej duszy brakowało pół oczodołu i pół twarzy. Śmierdział przeokropnie i charczał Havu do ucha niezrozumiałe, staroświeckie słowa. Był coraz bliżej.
— Jest tutaj? — zapytał Vincent. — Chcę go zobaczyć.
— Oj, chyba nie chcesz — zaśmiał się niezręcznie, patrząc kątem oka na coś, co nie przypominało żadnej żywej istoty.
— Proszę — nalegał, patrząc tym swoim poirytowanym wzrokiem. — Nie obchodzi mnie, jak wygląda.
Nie odpowiedział, po prostu spojrzał w stronę, gdzie powinna znajdować się przywołana zjawa. Vincent skierował swój wzrok w tamtym kierunku i zamarł. Zasłonił usta dłońmi i z całych sił próbował nie zwymiotować. Do oczu cisnęły się łzy, które ciężko było powstrzymać. Twarz chłopca po chwili zrobiła się mokra.
— Możesz mówić — powiedział tylko, nie chcąc przedłużać. Śmierdzący trup nie był przyjemny do wąchania ani tym bardziej oglądania. Najchętniej kazałby mu spierdalać, ale z powodów Vincenta nie mógł tego jeszcze zrobić. Dopóki sam nie przyzna, że wolałby tego nie widzieć.
— Przepraszam — wydukał, starając się z całych sił nie uciec. — Byłem okropnym dzieckiem.
Wyprostował się, próbując nabrać pewności siebie. Zaglądał śmierci prosto w oczy i czuł się z tym niesamowicie źle, ale sam tego chciał. Sam chciał zobaczyć kogoś, kto nie żył. Kogoś, kogo powinno zostawić się w spokoju.
— To nie tak miało być — mówił dalej, przecierając raz za razem mokre oczy. — Przepraszam, tato. Gdybym wiedział wcześniej… o tych bogach. Nie robiłbym tego. — Zacisnął zziębnięte dłonie w pięści. — Myślałem, że mnie nienawidzisz. Że mnie nie chcesz i że chcesz zapomnieć o moim istnieniu. Gdybyś ze mną porozmawiał, to nigdy bym tak nie pomyślał.
Zjawa chrząknęła coś niezrozumiałego w odpowiedzi, a wystraszony Vincent cofnął się o parę kroków. Nogą dotknął kamiennego nagrobku ojca.
— Chcę, żebyś wiedział, że żałuję. To tylko. — Spojrzał błagalnie na Havu, który zdążył już przyzwyczaić się do trupiego smrodu. — Możesz odejść.
I wtedy zjawa odwróciła się, by pójść w swoją stronę, jak spuszczony ze smyczy pies. Havu podziękował cicho trupowi, który uśmiechnął się do niego krzywym, bezzębnym uśmiechem.
Vincent jeszcze długo nie mógł płakać. Cały wieczór przeżywał wygląd „ojca“ i że on zrobił z rodzica takie obrzydliwe straszydło. Herbata nie pomogła, bo nawet nie chciał wypić ciepłego napoju. Jedzenie? Zapomnij. Vincent leżał na kanapie w mieszkaniu obcego gościa i płakał w jedną z poduszek.
— Powinien wrócić do siebie — powiedział do Judasa. — Nie chcę być skazany za porwanie dzieciaka.
— Mogłeś mu nie pozwalać…
— Przestań. — Machnął ręką. — Ten nie wyglądał, aż tak źle.
Judas o nic więcej nie pytał. Zgodził się tylko z rozmówcą, że powinni zabrać Vincenta do domu, zanim znajdzie ich policja i oskarży o nielegalne przetrzymywanie piętnastolatka.
Przeczekali dwie godziny. Dwie godziny słuchania wycia oraz stłumionego płaczu. I oczywiście było to zrozumiałe. Dzieciak stracił (poprawka, zamordował) ojca i kiedy zobaczył, jak naprawdę wygląda martwy człowiek, to zaczął przeżywać.
— Słuchaj, wiem, że ci ciężko, ale…
— Już mi lepiej — przerwał mężczyźnie. Usiadł na kanapie, wziął kilka głębszych wdechów i się delikatnie uśmiechnął.
Przeszło mu znacznie szybciej, niż się spodziewali.
— …powinieneś wrócić do domu — dokończył.
Vincent przestał się uśmiechać. Znał tę dwójkę zaledwie dwa dni i przez tak krótki czas zdążył się przywiązać. Poczuł się, jak w prawdziwym domu, jakkolwiek dziwnie to brzmi.
— Muszę? — zapytał głupio.
— Wiesz, uciekłeś z domu i pewnie szuka cię teraz policja, więc tak, musisz.
Pokiwał głową. Próbował się nie rozpłakać po raz kolejny tego dnia.
— Nie wiem, jak wrócić — wyznał. — Mieszkam w Los Angeles.
— Gdzie? — To było jedyne, co mógł z siebie wydusić. — I co teraz? Samolotem mam cię odwieźć?
Zirytowany zrobił pięć kółek wokół salonu. Nie wiedział, że dzieciak mieszkał aż tak daleko.
— Judas, ja się, kurwa, poddaje.
Judas?
────
[2556 słów: Havu otrzymuje 25 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz