LATO
Chłodnej, letniej nocy Kurta obudziła chimera.
To znaczy, niebezpośrednio była to chimera: otworzył oczy i półprzytomny zdał sobie sprawę, że znajdował się w pozycji leżącej. Naszło go to dziwne uczucie zdezorientowanie, przez chwilę nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie jest, mimo że spał w tym łóżku praktycznie codziennie od kilku lat.
Momentalnie podniósł się do siadu, próbując sięgnąć do swojej włóczni, ale wokół było dziwnie cicho, jeśli nie licząc pochrapywania psa na podłodze.
W pokoju nie było chimery. Nie było tych przerażonych oczu kolorem przypominających leśne runo. Kurt mógł pociągnąć nosem i nie poczuć miedzianego zapachu krwi.
Znowu wariował. Koszmary były normalną częścią życia półboga — ale to, co go najbardziej przerażało, to to, że zazwyczaj z czymś się wiązały. Przewracał się, z jednego boku na drugi, znajdował najdziwniejsze pozycje do spania, ale za każdym razem, kiedy zamykał oczy, widział dwa obrazy: najpierw chimerę, a później Claude’a. I krew, i wijące się szaleństwo na podłodze, i…
Spuścił nogi z łóżka, patrząc na zegar naścienny w baraku. Naprędce założył na siebie dresy, bluzę i wojskowe buty, wrzucił niewypraną koszulkę do torby sportowej i wymknął się z pomieszczenia, uprzednio tłumiąc ostrzegawcze warknięcia Terminatora głaskaniem.
Trening go zajmował. Skoro nie mógł spać, wolał nie tracić czasu na nudne wiercenie się w łóżku. Miał blisko dwie godziny, zanim nie zacznie świtać i będzie musiał stawić się do porannej musztry.
Przekradając się do zbrojowni, otaczały go odgłosy świerszczy. Gdzieś za nim szczękały zbroje, prawdopodobnie nocnego patrolu, a nieopodal usłyszał rżenie chrapiących pegazów. Poprawił torbę na ramieniu i już miał pchnąć drzwi, żeby wejść do środka, kiedy usłyszał kroki.
Kroki cholernie nieostrożne. Nieuważne. Jakby jeszcze nienauczone, jak do końca poruszać się po Obozie Jupiter. Niezdarne kroki, które pierwszy raz usłyszał trzy miesiące temu, a które podążały teraz za nim gdziekolwiek by nie szedł, metaforycznie i fizycznie, bo ten obdartus zdawał się zjawiać zawsze wtedy, kiedy Kurt dawał już sobie spokój.
Trzymał włócznię blisko siebie, kiedy Claude przekradł się przez ogrodzenie, wychodząc na brzeg Małego Tybru, po czym przytulił do siebie torbę i poszedł za nim.
Mógł coś kombinować. Oczywiście, że mógł coś kombinować.
Kurtowi gula stała w gardle.
Czuł się, jakby robił coś nielegalnego. Obserwował go z pewnej odległości, chodząc najciszej, jak potrafił, a musiał czasem przekradać się wobec swojego brata z wyostrzonym zmysłem słuchu i wierzcie mi, że miał w tym doświadczenie. Ale przecież nie robił nic nielegalnego. Chciał tylko sprawdzić, co ten obdartus kombinował o tej godzinie w tak ubogim ubraniu.
A co, jeśli okazałoby się, że Claude McCallister jest szpiegiem? Że on, Kurt Munroe, przyprowadził do Obozu Jupiter wroga? Co jeśli? Co jeśli musiałby za nim podążyć, przycisnąć go do ziemi, spojrzeć w te jego wielkie oczy odzwierciedlające nastanie wiosny i…
Claude zatrzymał się na środku ścieżki i spojrzał w błyszczącą taflę księżyca tak melancholijnie, że Kurt poczuł łaskotanie w żołądku. I nie było to wcale przyjemne.
Pchnął go na drzewo. Claude uderzył głucho o korę i stęknął, a on nie mógł powstrzymać głupiego chichotu, jakby właśnie zrobił najśmieszniejszą rzecz, na jaką może wpaść siedemnastoletni półgłówek.
— Naprawdę nie wiem, jak przeżyłeś trening Lupy.
Claude podniósł wzrok, tak ciężkim ruchem, jakby starał się unikać skrzyżowania ich spojrzenia przez te ostatnie kilka tygodni.
— Teraz nagle postanowiłeś się do mnie odezwać?
Szelest. Kurt odwrócił się, a Claude wykorzystał tę chwilę, żeby pociągnąć go przez drzewa w przeciwną stronę.
Ciepło jego dłoni na chwilę przejęło wszystkie jego zmysły. Dał się prowadzić, bogowie wiedzą gdzie, wzdłuż wzgórza Oakley.
Był ciepły. Nie potrafił zapanować nad tym ruchem, kiedy przejechał kciukiem po zewnętrznej stronie dłoni Claude’a. Środek chłodnej, letniej nocy, chłopak wyszedł w samych butach i czymś o dwa rozmiary za dużym, co zapewne miało przypominać piżamę. Przez chwilę, jakby instynktownie i zdecydowanie zbyt opiekuńczo jak na jego gust, przeszło mu przez myśl, żeby zaproponować mu swoją bluzę albo pociągnąć go z powrotem w stronę baraków.
Momentalnie puścił jego rękę i schował swoje do kieszeni, prychając sam do siebie jak skończony idiota.
To nie był jego problem. Jego to nie obchodziło.
Zresztą, jemu też nie było zimno. Jakimś dziwnym trafem, odkąd go dotknął, było mu wręcz gorąco.
— Czemu wałęsasz się po nocach? — burknął, kiedy ich oddechy napędzane adrenaliną i szybkim przedzieraniem się przez krzaki nieco zwolniły.
— Czemu ty się wałęsasz po nocach?
— Prawie świta — powiedział, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Poprawił torbę sportową na ramieniu. — Czasami idę potrenować, zanim dzień się zacznie. Żeby–...
Za dużo gadał. Jego to nie obchodziło. Nie był mu zresztą winny żadnych wyjaśnień.
To ta godzina tak na niego działała — robił się miękki. Mówili do siebie przyciszonymi głosami, jakby nie chcieli zbudzić wiszącego nad nimi księżyca. Szli w przeciwną stronę od Obozu Jupiter, mimo że ta część była dziksza i bardziej niedostępna. Kurt nie zapuściłby się do lasu za dnia, gdyby istniało ryzyko, że ktoś go zobaczy. Zwłaszcza jeśli mieliby zobaczyć go z kimś. W nocy ludzie byli bardziej otwarci. Bardziej narażeni na atak, w rozumieniu Kurta.
Nie mogli wrócić. Cokolwiek zaszeleściło w krzakach, Kurt nie miał zamiaru tego sprawdzać. Nie z powodu tchórzostwa; po prostu nie chciał, żeby ktoś go przyłapał o tej godzinie poza barakiem Dwójki. Tym bardziej z jakimś przypadkowym obdartusem z Piątej Kohorty.
— …zresztą, co cię to obchodzi?
Claude wzruszył ramionami, kopiąc stojący mu na drodze kamień.
— Nie obchodzi — mruknął. — Po prostu wydawałeś mi się typem osoby, która nie lubi łamać zasad.
Kurt potarł kark nerwowym ruchem. Claude wysnuł ten wniosek tak szybko i bezwiednie, że mógł przysiąc, że już wcześniej o tym myślał. W jego głosie nie czaił się jad — zawiedzenie, może — ale nie jad, a to było coś zupełnie przeciwnego w stosunku do zachowania Kurta. Traktował go jak śmiecia od ich pierwszego spotkania, kłamał mu w żywe oczy, a Claude pomimo tego nie odpowiadał mu tym samym.
Czuł się jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku i mało brakowało, żeby zaczął tupać ze złości.
— Bo nie lubię — wycedził. — Ale żeby być lepszy od innych, muszę więcej niż inni trenować. — Odgarnął przed sobą gałęzie, żeby przedrzeć się przez nieco oporny krzew. Nie miał zamiaru kontynuować tego tematu. — Wrócę do Obozu Jupiter okrężną drogą. Pokażę ci drogę. Przynajmniej aż do Ogrodu Bachusa, później się jakoś sam odnajdziesz. Cokolwiek tam chciałeś zrobić.
— Ogród Bachusa?
Przez kilka sekund Kurt zachowywał się, jakby go nie usłyszał. Szedł przez krzaki, chrust skrzypiał pod jego butami, a jego wzrok był utkwiony w ścieżkę, jakby walczył ze sobą, żeby nie nawiązać rozmowy.
— Obok Nowego Rzymu — odpowiedział w końcu. — Rosną tam winorośle. Jest tam też posąg Bachusa. Zresztą, sam zobaczysz.
Zagadkowa iskra zatańczyła w oczach Claude’a, ale Kurt postanowił ją zignorować.
Mijały kolejne minuty. Kurt był zbyt skupiony na uważaniu, żeby nie potknąć się o wystające korzenie. Jego myśli biegały w kółko, od Claude’a, przez durną, krzaczastą ścieżkę, do treningu, który zacznie później, niż myślał. Potem wracały do Claude’a.
Może miał trochę wyrzuty sumienia. Ale żaden z nich nie miał też powodu, żeby ze sobą rozmawiać.
— Dalej nie wiem, o co chodzi z tymi moimi mocami — odezwał się Claude.
— Nikt cię nie uznał?
— Uznał?
— No wiesz. Nie pokazał ci się jakiś bóg i nie przyznał, że jesteś jego dzieckiem.
— A u ciebie tak było?
Kurt nachmurzył się.
— Nie — uciął. — Wiedziałem od początku.
Przywołał w głowie obraz ich pierwszego spotkania. Chimerę, szamoczącą się w kałuży swojej złotej krwi. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Nie był w stanie odpowiedzieć mu na to pytanie i irytowało go to jeszcze bardziej.
Zaczęli wspinać się po wzgórzu. Idąc od tylnej strony, musieli przeskoczyć płotki okolone winoroślą, ale szybko znaleźli się w sercu największego ogrodu w Nowym Rzymie.
Oczy Claude’a błyszczały. Otaczało ich tylko ciepłe światło pochodni i odbijający się od tafli sadzawki księżyc. Rozglądał się po ogrodzie z niemal dziecięcym zachwytem, obserwując pnące się w górę łodygi winorośli.
Jeśli Kurt się nad tym zastanowił, to wcześniej nie widział go szczęśliwego. To było dziwne — Claude nie był nim, zgorzkniałym emosem, żeby warczeć na wszystkich wokół i zgrywać ważniaka. A jednak dopiero teraz uśmiechnął się, a winorośle zdawały się odpowiadać na jego entuzjazm, szeleszcząc liśćmi na wietrze.
Kurt nie zdawał sobie sprawy, że się uśmiecha. Dopiero kiedy spojrzał prosto w głębię sadzawki i ujrzał swoje odbicie, a nad sobą surowy wyraz posągu Bachusa, uśmiech zszedł mu z twarzy.
Potem spojrzał znów na Claude’a i poczuł się, jakby posąg Bachusa ich obserwował.
I połączył fakty.
— Claude… a nie myślałeś, że twoim ojcem może być Ba–...
— Hej, a wy co tam robicie?!
Zgrzyt zbroi. Dwóch parobków, których twarzy nie widział przez hełmy, a do tego fioletowy, lewitujący duch, wskazujący palcem na Claude’a i Kurta, wycelowało w nich włócznie, zanim Kurt zdążył w ogóle dokończyć imię „Bachus”.
────
[1427 słów: Kurt otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz