środa, 19 lutego 2025

Od Judasa CD Havu — „Take me to church”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Ciemna, melancholijna chmura ponownie wróciła nad głowę chłopaka. W tym momencie nie dość, że czuł się przybity, to winny tej sytuacji, bo zrobił coś tak niewyobrażalnie durnego, a atmosfera w pomieszczeniu się ani trochę nie przerzedzała. Ale to było dziecko. I niestety, ale ten fakt mógł wiele jego nierozsądnych decyzji usprawiedliwić przynajmniej w jakimś (choć minimalnym) stopniu — bo najgorsze, do czego doprowadził, już nie da się niczym moralnie wyjaśnić. Gdy wcześniejsze emocje opadły z Judasa, był w stanie ponownie spojrzeć na Vincenta jak na naiwnego gówniarza, którym w rzeczywistości był, a nie jakiegoś potwora, który chciał celowo doprowadzić do czyjejś tragedii. Tragedii nie tylko jednej, ale dwóch osób. I na nieszczęśliwy dodatek samego siebie.
Nie było też jego winą, że trafił na ten świat nie jako zwyczajny człowiek i niejako poprzez działanie efektu domina zwykła ludzka żałość oraz zawiść doprowadziły do morderstwa.
W jego wieku musiał być na podobnym poziomie intelektualnym. I potrafił dotrzeć to podobieństwo nie tylko w tym, ale i nastoletniej impulsywności. Na jego miejscu zrobiłby równie irracjonalne rzeczy.
Judasa nagle (a raczej, dopiero teraz) zaczęło zastanawiać, jak w ogóle doszło do tego, że Vincent powstał. Skoro było pewne, że jest dzieckiem Aidena, to kto był jego matką? Kto jest matką, która czekała w domu na swojego syna? Czy ta matka była kimś bliskim dla Aidena?
Ale nie było to jego sprawą i nie powinien o to, a na pewno nie w tej chwili, w ogóle pytać.
Było jeszcze jedno pytanie, które przyszło mu na myśl i go zaczęło niesamowicie męczyć.
— W takim razie, jakim chu-… — zdusił przekleństwo. — W jaki sposób się tu dostałeś sam? Aż z Los Angeles?
— To tak, jakbym… zrobił jakąś magiczną sztuczkę?
— Nie możesz znowu zrobić tej magicznej sztuczki i wrócić do domu? — burknął Havu apatycznie, widocznie mając dość problematycznego dzieciaka, stającym się z sekundy na sekundę jeszcze bardziej kłopotliwym.
Vincent przez chwilę siedział cicho, z pobłażliwie spuszczoną głową. Postawa rudowłosego wyraźnie go przytłaczała, jakby się go nieco obawiał, choć gdy to Judas się odzywał, to nie wyglądał na tak spiętego. Co za nowość.
— Nie mam pewności, jak to robię.
,,Nienormalność” piętnastolatka zaczynała nabierać coraz wyraźniejszych kształtów. 
— Mam samochód. Zawiozę go — westchnął Judas, dramatycznie pocierając palcami zatoki. Jakoś nie widziało mu się podróżowanie innymi środkami transportu. — Będzie bezpieczniej, niż żeby robił… magiczne sztuczki. — Spojrzał na Vince i uśmiechnął się do niego pocieszająco, co przyszło mu z wielkim trudem. — Najlepiej zaraz. Może zdążymy przed dwudziestą drugą.
— Też pojadę.
Ze zdziwieniem zwrócił swoją uwagę na Havu, który zwinnie uniknął wzroku drugiego mężczyzny, odwracając głowę. Z zamyśleniem spojrzał w jakiś pusty punkt na dywanie, zaciskając zęby, co można było wydedukować ze spiętej, drżącej prawie niewidocznie szczęki.
— Nie masz przypadkiem pracy? — zapytał, przyglądając się jego mimice. — Zrobiłeś… wystarczająco, wiesz? Po co miałbyś jeszcze jechać?
— Wezmę wolne — odparł tylko.
Judas nie rozumiał, czemu po tym wszystkim chciałby to zrobić, bo wątpił, iż poczuł się zobowiązany, a żaden inny powód nie przychodził mu do głowy. Chciał do końca być w tej sprawie, skoro był w nią tak intensywnie wplątany? Myślał, że po drodze się znowu załamie i nigdzie w końcu nie dojedzie? Martwił się, mimo wszystko, o Vincenta?
Ale skoro sam zasugerował, że mu potowarzyszy, to nie będzie narzekał i go odciągał od tej myśli. Nie miał większych awersji czy przeciwwskazań. Wręcz przeciwnie. Towarzystwo by się mu przydało.
— Załatwię nam hotel.
 
 
Sześć godzin jazdy samochodem, nawet z trzema postojami, było bardziej męczące (i przede wszystkim cholernie nudne) niż mu się na początku wydawało. Szybko zaczęły go boleć oczy i czuł, jak coraz bardziej z każdą godziną chce mu się spać. Nawet lecące z playlisty Gun’s n Roses (już któryś raz, bo trwała ona niecałe dwie godziny) go nie rozbudzało, a w dodatku zaczynało drażnić w uszy, za to na żadną kofeinę nie miał kompletnie ochoty. Na co posiadał ochotę, to na palenie, ale — nie wiedział czemu — głupio mu było to robić przy Vince. Robiło się coraz ciemniej, choć ulice wcale nie robiły się wcale mniej opustoszałe. Nie odzywali się dużo po drodze. Raczej to sam Vincent rozmawiał z Judasem albo Havu, ale mężczyźni nie prowadzili między swoją dwójką większej dyskusji, wykraczającej poza odpowiedź na pytanie ,,chcesz się zatrzymać?” albo ,,ej, może kupić ci coś do picia?”. Cóż, mówienie o prywatnych sprawach przy nim byłoby lekko niekomfortowe i trudno znaleźć konkretny temat rozmowy w takim towarzystwie.
Czuł pustkę, gdy w samochodzie został tylko on i Havu. Pożegnanie było krótkie tak, jak ich znajomość. Nie miał nawet czasu, żeby zdążyć poznać i polubić Vincenta, ale i tak było mu dziwnie. Miał wrażenie, że jakaś — bardzo mała i pozornie nieistotna — część układanki, której wcześniej szukał przez pewien okres swojego życia, znowu sie od niego oddzieliła i pewnie nigdy więcej już nie zdoła jej napotkać.
Trudno powiedzieć, jak reaguje matka (?), gdy nieobecny przez dwie doby syn niespodziewanie, prawie o dwudziestej trzeciej, pojawia się przed drzwiami wejściowymi. Raczej jest zmartwiona, a do oczu cisną jej się łzy szczęścia, że jej dziecko jest całe i zdrowe, lecz kto wie, może i czuje pewien przypływ złości, podejrzewając, że nastolatek sam postanowił się tak długo nie odzywać. Vincent powiedział im, że wymyśli jakąś wymówkę, którą może logicznie wyjaśnić swoje tak długie zniknięcie i że mają się tym nie przejmować (wyglądało na to, że mimo swojej głupoty, posiada jeszcze jakieś zalążki inteligencji w tej nierozwiniętej głowie)
— Powinien trafić do obozu — zasugerował Havu.
Brunet zamyślił się. Od paru minut obserwował wysoki blok, w którym mieszkał Vincent. Obraz zaczął rozmazywać mu się przed oczami i cieszył się, że teraz muszą tylko dotrzeć do hotelu. Nie dałby rady wracać od razu — jechać przez kolejne sześć godzin, a na początku, gdy nie wiedział, że Havu może chcieć z nimi jechać, miał właśnie taki zamiar.
— To już nie nasza sprawa. Poza tym ma matkę, nie może ot tak zniknąć. A ona może nie wiedzieć, że jest półbogiem. W sumie na pewno nie wie, skoro nie jest jego biologiczną matką.
— Trzeba coś wymyślić. — Ziewnął wpół zdania. — To dla jego bezpieczeństwa, wiesz o tym.
— Dlatego dałem mu swój numer. — Rzucił mu zmęczony uśmiech. — W razie co. Nie dam rady teraz myśleć. Zawsze możemy zostać na dłużej niż jedną noc.
Rudowłosy pokiwał głową, nie mając już ochoty więcej o tym mówić. Pozwolił Judasowi zawieźć ich do miejsca ich noclegu. Od tamtej chwili w mieszkaniu był znużony i niczym nieporuszony, a próba nawiązania z nim kontaktu kończyła się bezczelnym ignorowaniem. Tym bardziej trudne do zrozumienia było, czemu tłukł się z nim samochodem do Los Angeles.
Od razu po wejściu do pokoju rzucił czarny plecak ze swoimi rzeczami na stół. Pomieszczenie było niewielkie, ale wyglądało i tak luksusowo, bo ksiądz nie wziąłby najtańszego hotelu. Miało podstawowe wyposażenie potrzebne do przeżycia, a nawet ponad to, balkon, wyjątkowo wielkie okna i… jedno, ogromne łóżko z grubymi pościelami oraz multumem poduszek.
— Czy ty specjalnie wybrałeś pokój z jednym łóżkiem? — niemal wysyczał przez zaciśnięte zęby Havu.
Mężczyzna na poważnie wziął to pytanie i próbował sobie przypomnieć, czy na pewno wybierał pokój z dwoma miejscami do spania i czy w ogóle zadbał o tę kwestię, jednak w głowie nie miał żadnych wspomnień na ten temat. Pamiętał tylko jak, co oczywiste, wybierał pokój. Ale jaki? Było pewne jedynie to, że nie zrobił tego specjalnie, a teraz Havu patrzył na niego w taki pretensjonalny sposób, jakby chciał go udusić, pewnie pewny jakichś okropnych, grzesznych zamiarów Judasa.
— Nie — odparł stanowczo. — Szczerze to nic nie wybierałem.
Prychnął w odpowiedzi, z irytacją grzebiąc w swojej torbie. Wyjął z niej ubrania na zmianę i nie patrząc na półboga, poszedł do łazienki. Judas stał jakiś czas zażenowany, bez ruchu w tym samym miejscu, i odetchnął głęboko, gdy po pięciu minutach rozległ się dźwięk puszczanej wody z prysznica. Spodziewał się, że dziwne zachowanie Havu nie minie, a wręcz przeciwnie, będzie do niego teraz szczególnie nieprzyjemny. Usiadł na pościelowej, świeżo wypranej narzucie na łóżku, czekając, aż będzie jego kolej na zmycie z siebie brudu tego dnia. Czekał tak aż godzinę. Nie miał pojęcia, co facet może robić tak długo w łazience.
(Pewnie go unika). Ale nie mógł robić tego w nieskończoność. Bo mieli jedno łóżko, a spanie na ziemi nie jest dla nikogo czymś przyjemnym. Było zbyt późno, aby coś kombinować. Gdy drugi mężczyzna wyszedł spod prysznica, zobaczył, że rudowłosy już leży, odwrócony do niego plecami. Tak owinął się kołdrą, że wyglądał jak kokon.
— Naprawdę nie… — Podjął próbę spokojnego usprawiedliwienia się, ale została ona przerwana.
— Zamknij się — mruknął cicho. Jego ton był mniej szorstki niż wcześniej. — Chcę spać. I tylko nie próbuj mnie dotykać. Nawet na mnie nie patrz.
Te słowa zdezorientowały Judasa i sprawiły, że poczuł się nieswojo. Serce ścisnęło go w klatce piersiowej, a w gardle pojawiła mu się ciężka gula. Niepewnie położył się obok rudowłosego, również plecami do niego, niemal na krańcu tego ogromnego łóżka, które na spokojnie mogłyby dzielić cztery osoby.
Powiedziałby, że się pomylili, ale mu teraz nie uwierzy.

Havu? 
 ──── 
 [1462 słowa: Judas otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz