środa, 12 lutego 2025

Od Luciena CD Arnara — „Romantyczna gra w podchody”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Czasem dzieją się rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Nawet jeśli będziesz próbować, to nie znajdziesz logicznej odpowiedzi. Tak było właśnie z Lucienem. Gdzieś w odmętach pamięci próbował wygrzebać moment, kiedy poczuł się właśnie w taki sposób. Nienaturalny, dręczący i niekomfortowy; bo ilekroć spoglądał na Arnara, to odczuwał duszące kłucie w klatce piersiowej. Czuł się jak głodne zwierzę uwięzione w klatce, które musi patrzeć jak szef kuchni, przyrządza krwistego steka. Było to tak niezrozumiałe i tak męczące uczucie, że jeszcze chwila, a by nie wytrzymał.
Właściwie, to nie wytrzymał. Był tym zwierzęciem, które w końcu uwolniło się z klatki i mogło dosięgnąć mięsa. Tak właśnie się czuł, kiedy dotknął Arnara w taki niewłaściwy (tak myślał) sposób i tak niewłaściwie zaraz go potraktował. Przez pierwsze chwile myślał, że to koniec. Że Arnar go znienawidzi i już nigdy więcej ze sobą nie porozmawiają; ale stało się coś, o czym nawet nie myślał w tej głupiej, przesiąkniętej obawami głowie.
Arnar nie tyle wybaczył Lucienowi. Arnar odwzajemnił te męczące, niekomfortowe uczucia, zapewne też uwalniając dzikie, wygłodniałe zwierzę ze swojej klatki. I Lucien w końcu mógł poczuć spokój, nawet jeśli ten spokój trwał tylko chwilę.
 
Nie potrafił na początku odnaleźć się w obozie — czuł się tak, jakby przed chwilą został tutaj odstawiony z jedną walizką i z obawą, co się z nim stanie. Unikał Arnara, unikał wzroku grupowego i zawsze znajdował sobie zajęcie, bojąc się, że zepsuje te relacje. Było to na tyle głupie, że każdej nocy, przed snem, zastanawiał się, co jest z nim nie tak; ale wszystko zaczęło się przez Bena.
Lucien był dzieckiem. Głupim i naiwnym. Ben był trochę większym dzieckiem, ale nie aż tak głupim i naiwnym, co Lucien. Spotkali się przypadkiem i przypadkiem pozwolili sobie na to głupie uczucia. Właściwie, to Lucien sobie pozwolił. Ben od początku wiedział, czego chce i jak to zdobyć.
Tamten chłopak był zupełnie inny od Arnara. Ben był zazdrosny, niedostępny emocjonalnie i nie potrafił komunikować niczego. Zawsze wpędzał Luciena w obawy, sprawiając, że szarowłosy nie mógł spać, tworząc nocami scenariusze, które nigdy się nie spełnią.
Zdążył zapomnieć już dawno. Tamta relacja była przelotna. Nic nie znaczyła. Była głupia, dziecinna i przypadkowa; ale wszystkie sytuacje z Benem sprawiły, że Lucien nie potrafił teraz podchodzić do Arnara inaczej, niż przez pryzmat obaw i niepewności. Odczytywał gesty blondyna zawsze w opaczny sposób, a każda zmiana tonu wywracała żołądek syna Dionizosa na drugą stronę.
A jeszcze, żeby było tego mało — na wiosnę opuszcza obóz.
Lucien zacisnął powieki i przewrócił się na drugi bok. Była trzecia w nocy, a on dalej nie spał, wyobrażając sobie moment, kiedy Arnar przychodzi i mówi: „wiesz, to chyba nie ma sensu”. Wyobrażał sobie Arnara z kimś innym i masę innych niedorzecznych rzeczy, które nie miały prawa się wydarzyć. Gdyby tylko mógł wyjąć mózg z tej twardej czaszki i wyrzucić do stojącego w rogu pokoju kosza…
Nie pamiętał, który dzień z rzędu unikał Arnara i który raz nie odpowiedział chłopakowi na proste pytanie. Siedział teraz nad miską pełną jedzenia, grzebiąc widelcem w warzywach i spoglądał na blond czuprynę, siedząca wśród innych Hermesiaków. Nie wyglądał, jakby się przejmował.
Lucien zatrząsł się na samą myśl. Jeśli się nie przejmuje, to znaczy, że go to nie obchodzi, prawda?
— Będziesz to jadł? — Jesus wskazał na miskę Luciena i pociągnął nosem.
— Co? — zapytał.
Wytrąciło to chłopaka z równowagi. Nie usłyszał nawet pytania, a przed oczami miał Arnara zamiast brata.
— Pytałem, czy będziesz to jadł.
— Ahaaa… — pociągnął, drapiąc się niezręcznie po karku. — Nie, możesz sobie wziąć. — Wcisnął chłopakowi miskę z warzywami do rąk i wstał.
Obejrzał się na zajęte rozmowami rodzeństwo i poszedł przed siebie, sam nie wiedząc, co chce zrobić. Ominął bowiem Hermesiaków, po czym zawrócił, by wyminąć grupkę jeszcze raz. Za każdym tym cholernym razem, patrzył Arnarowi prosto w oczy.
W końcu grupowy pojął i wstał, przepraszając rozgadane rodzeństwo. Jakaś mała dziewczynka coś krzyknęła, kiedy blondyn się podniósł, ale zaraz wróciła do żartowania z braćmi.
Lucien poczuł narastającą gulę w gardle. Ignorował Arnara dobre kilka dni i powinien za to przeprosić. Arnar nie jest winny temu, co sobie ubzdurała szara łepetyna dzieciaka Dionizosa.
— Okej, więc… — zaczął, kiedy znaleźli się dostatecznie daleko od grupki półbogów. — Byłem zajęty.
Było to oczywiście kłamstwo. Na tyle jasne, że Arnar przekrzywił głowę, uśmiechając się w ten specyficzny, grymaśny sposób. Lucien doskonale znał ten wyraz twarzy i zaraz poczuł, jak się cały czerwieni. Czy dziecko Hermesa można było skutecznie okłamać?
— Tak, racja, nie byłem — poprawił się. — Tak naprawdę myślałem, że mnie nie lubisz.
To było najżałośniejsze, co właśnie powiedział. I powiedział to, patrząc prosto w oczy kogoś, na kim mu najbardziej zależało.
— Nie lubię?
— Byłeś zajęty i tak wyszło. Tak pomyślałem — mówił, czując, że z każdym kolejnym słowem wykopuje coraz to głębszy dół pod swoimi nogami.
— Dlatego mnie unikałeś?
Ta rozmowa nie szła w dobrą stronę. Właściwie, czy ta rozmowa szła w jakąkolwiek stronę? Lucien stał przed Arnarem cały czerwony na twarzy, z zaciśniętymi w pięści dłońmi i przeskakiwał z nogami na nogę, jak zniecierpliwione dziecko.
— Powiedzmy, że tak. Właśnie dlatego cię ignorowałem. — Przytaknął. — Przepraszam, że tak wyszło.
Arnar chwilę nic nie mówił. Wyglądał za to, jakby próbował, ale nie mógł wydobyć się na żaden dźwięk, nawet na durne „mhm”.
— Okej.
— Okej?
Grupowy wzruszył ramionami.
— Naprawdę to tyle? — Uśmiechnął się krzywo. Próbował się nie rozpłakać. Dlaczego ta rozmowa była tak żenująca?
— No… jakby, przeprosiłeś, to chyba nie muszę się martwić, prawda?
Arnar był głupi. Był cholernie głupi. Na tyle głupi i nieświadomy, że Lucienowi zabrakło śliny w ustach. Poczuł się jak na Saharze. Jakby nigdy nie pił wody i jakby wysychały mu wnętrzności.
— A, tak, racja — wydukał. — To co? Karty? Gramy w karty? — Próbował nieudolnie zmienić temat, wyciągając nieśmiało dłoń w kierunku Arnara. Chciał dotknąć Grupowego, by zapewnić siebie i swój durnowaty mózg, że nic się nie stało i wciąż może robić te wszystkie „niewłaściwie” rzeczy.
Arnar na szczęście, chociaż ten jeden gest pojął niemalże od razu i złapał Luciena, tak, jak zrobił to w Nowym Jorku. Ten dotyk wciąż był tak samo delikatny oraz pewny.
— Ty chyba nie chcesz grać w karty, co?
— Co?
— Nie musimy grać w karty. Na pewno nie z nimi. — Skinął głową w stronę roześmianego rodzeństwa. Hermesiaki właśnie zaczęły grę w obrzucanie się jedzeniem. Lucien zdążył zapomnieć, jak okropne są to dzieciaki.
— Przestań mówić do mnie takimi półsłówkami — zirytował się. Cały niepokój momentalnie zniknął. — Kompletnie nie wiem, co masz na myśli.
Arnar już chyba czwarty raz wzruszył ramionami. Lucien momentalnie zapomniał o wszystkim, co myślał; o tych wszystkich obawach, niepokojach, wyobrażeniach, jakoby Arnar przestawał go lubić. Zaczął odczuwać teraz irytację, bo prawdziwy, niezmieniony Grupowy Hermesiaków wciąż był tylko nieznośnym Hermesiakiem.
— No dobrze, skoro nie karty, to co? Zaprowadzisz mnie, panie Grupowy?
Na świętą Afrodytę, czy on właśnie zaczął flirtować?
Przycisnął wolną dłoń do ust, patrząc zszokowany na Arnara. Jeszcze przed chwilą płakał w myślach, a teraz zachowuje się jak zakochana nastolatka.

 Aaaarnar? 
─── 
[1132 słowa: Lucien otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz