WIOSNA, ROK TEMU
Wstyd, który poczuł Winter, można było porównać tylko do zwrócenia się do nauczycielki per „mamo”. Ewentualnie do odmachania osobie na ulicy, która wcale nie machała do ciebie. Albo do tego, gdy rodzic zostawia cię w szkole i mówi do ciebie przy kolegach: „tylko bądź grzeczny, synusiu”. Mniej więcej tak właśnie czuł się Winter, kiedy dorosły, prawie trzydziestoletni chłop wparował do klasy jego matematycznej prześladowczyni i radośnie obwieścił:
— Dzień dobry, nazywam się Zion McQueen i chciałbym porozmawiać o pańskich chujowych metodach nauczania.
Miał ochotę się schować, ukryć gdzieś za ścianą, wejść pod ławkę, cokolwiek, byleby tylko uniknąć wzroku tej jędzy. Może jeszcze dałoby się uciec i udawać, że nie miał nic wspólnego z Zionem? Ale nie, jak na złość, belferka od razu nawiązała z nim kontakt wzrokowy, nawet jeśli Winter usilnie starał się wcisnąć pomiędzy szafę a framugę drzwi, a Zion zastawiał jej na niego widok.
— Przepraszam, ale kim pan jest i co pan tutaj robi?!
Klasa chichotała. Nie była to, na całe szczęście, klasa Wintera, ale o szybkości rozprzestrzeniania się plotek w statystycznej szkole średniej mogli być nieświadomi tylko ludzie, którzy nigdy do takowej nie chodzili. Nie, żeby Winter miał w tej szkole jakąkolwiek reputację poza „ten dziwny dzieciak” i „trzymajcie się od niego z daleka”, ale wolał, kiedy inni uczniowie nie wiedzieli o jego istnieniu i przypominali sobie o nim tylko w wyjątkowych sytuacjach (na przykład wtedy, kiedy rzekomo wysadził pisuar w męskiej toalecie, a tak naprawdę byli to delfinowi wojownicy, ale kto by mu uwierzył, bo na pewno nie dyrektor?).
— Zaraz, co pan–...
Głos nauczycielki wyrwał go z zamyślenia. Nie zdążył nawet dobrze zareagować, bo Zion już sięgał do czekającej na niego przy tablicy kredy i po chwili zaczął rozpisywać z nieprzyjemnym piskiem równanie, które zapewne zapamiętał z porzuconego w śmietniku zeszytu Wintera.
— I tak — zwieńczył Zion, starannie dorysowując ostatnie cyfry w równaniu — to właśnie powinno wyglądać. Nie rozumiem, czemu pani–...
Bla, bla, bla, oblicz masę Słońca, jeśli wiesz, że Winter za piętnaście minut zostanie wydalony ze szkoły. Mało rozumiał z tłumaczenia Ziona. Spodziewał się, że nauczycielka jeszcze mniej. Z nerwów wirowało mu w głowie i pomyślał, że tak właśnie wygląda karma. Zamienił Ziona w wielką bryłę lodu i tak teraz się na nim mścił, robiąc z niego pośmiewisko przy kilkunastu durnych dzieciakach i potworzycy, która śniła mu się po nocach. Winter był głupi, tak cholernie głupi, że zaufał trzydziestoletniemu mężczyźnie w garniturze, który zbyt rzadko się uśmiechał i przedstawił się jako syn Ateny. A może to nadal był efekt zamrożenia? Może moce Wintera zmroziły Zionowi mózg? Może się rozchorował i dostał gorączki?
— Zion… — zaczął, ale nie było dane mu dokończyć. Nadal stał w miejscu jak kostka lodu, a Zion nadal mamrotał na wpół do siebie, tłumacząc jakieś skomplikowane równane, w momencie, kiedy do klasy wszedł dyrektor.
Fakt, że nie wezwano policji, był prawdopodobnie tylko cudem. Może zbawienną mocą Mgły, bo policja nie poradziłaby sobie ze stężeniem dwóch półbogów na metr kwadratowy. Może gdzieś tam Chione, Atena albo inny Zeus nadal nad nimi czuwali.
Mózg Wintera i tak tego nie przyswajał. Myślami był daleko, w skrzynce pocztowej, w której za kilka dni miał pojawić się list do jego matki potwierdzający wydalenie ze szkoły. Po raz kolejny w tym dniu się zastanawiał, czego on właściwie się spodziewał.
Szli w milczeniu, obok siebie, chociaż teoretycznie nie mieli ze sobą nic wspólnego. Zion dopiął swego, na złość Winterowi czy też nie, tego nadal nie wiedział, ale byli dla siebie jak zupełnie obcy ludzie. Łączył ich tylko głupi wypadek z mocą młodszego chłopaka i srebrny termos z zupą, który został na blacie kuchennym w mieszkaniu McQueena.
Szary plecak smętnie zwisał z jednego ramienia Wintera. Część książek, które wyciągnął przed oddaniem klucza do szafki dyrektorowi, dzielnie przyciskał do piersi. Część trzymał Zion, chociaż nie poprosił go o pomoc. Błądził myślami, liczył pęknięcia w chodniku i napawał się chaosem w jego głowie, starając się nie przypominać sobie o wielkim napisie „debil”, który został namalowany na jego (już byłej) szafce czerwonym sprayem podczas wizyty u dyrektora.
W końcu Zion przeklął pod nosem i wygrzebał telefon z kieszeni. Winter zmarszczył czoło i już, już miał mu powiedzieć, żeby dał sobie spokój z dzwonieniem do ludzi, bo nie ma ochoty użerać się tego dnia także z prawdziwymi potworami, nie takimi, które udawały nauczycieli, ale mężczyzna szybko przyłożył słuchawkę do ucha.
— Dzień dobry, Zion McQueen z tej strony. Czy mogę rozmawiać z panem Stantonem? Tak, Zion McQueen. Pan Stanton będzie wiedział, o kogo chodzi.
Przystanął na środku chodnika. Winter przystanął zaraz za nim. Blondyn pokazał mu niezidentyfikowany ruch ręką, po czym odszedł kilka metrów dalej, zapewne po to, żeby porozmawiać z kimś z dala od jego czternastoletnich uszu.
Czy w ogóle powinien na niego czekać? Zion mógłby po prostu oddać mu te książki i iść w piguły.
Zdążył policzyć pęknięcia w chodniku kolejny raz, zanim starszy mężczyzna do niego nie wrócił. Jeszcze przez chwilę stukał coś na klawiaturze, po czym schował telefon do kieszeni i zwrócił na Millera całą swoją uwagę stalowoszarych oczu.
— Jak ci się widzi moja była szkoła?
Pan Stanton okazał się mężczyzną w podeszłym wieku, który z troską dbał o ostatnie kilkanaście włosów pozostałych na jego półłysej głowie i któremu niemiłosiernie trzęsły się ręce. W jego gabinecie roznosił się zapach parzonej kawy i Winter zastanowił się, czy trzęsące dłonie nie były wynikiem nadmiaru kofeiny. Tak czy nie, wskazał ich dwójce krzesła przed swoim biurkiem i objął palcami kubek, jakby to była jego ostatnia deska ratunku.
Wydawał się bardziej roztrzęsiony od siedzącego przed nim dzieciaka. Wzrok błękitnych oczu błądził to tu, to tam, co chwilę odchrząkiwał i jąkał się za każdym razem, kiedy prowadzili jakąś rozmowę.
O panie Jeremiahu Stantonie Winter i Zion rozmawiali po drodze. Okazało się, że liceum, w którym był dyrektorem, było również szkołą, którą Zion skończył. Być może dlatego, że trafił tam stosunkowo późno, nie zamierzali tego rozważać.
— Zawsze miał jakąś wysoką tolerancję na półbogów — tłumaczył Zion.
— Półbogów? To nie byłeś jedynym, który tam chodził?
Wzdrygnął się niemal niezauważalnie i wzruszył ramionami.
— Nie wiem. — Coś w jego szarych oczach zabłyszczało, jakiś przebłysk świadomości. — Wiem za to, że kiedy zaczynałem chodzić do tej szkoły, pan Stanton miał córkę. Zawsze miałem wrażenie, że jest półboginią, ale nigdy nie widziałem jej w Obozie Herosów. Teraz myślę, że mogła być w Obozie Jupiter. Albo… — spojrzał na Wintera kątem oka i zawahał się — …albo gdzieś indziej. W każdym razie zmarła, zanim skończyła liceum. Pan Stanton zawsze jakoś łaskawiej patrzy na dzieciaki z problemami.
„Dzieciaki z problemami”, Winter powtarzał to w myślach, raz po raz, kiedy Zion próbował wytłumaczyć panu Stantonowi zaistniałą sytuację; w okrojonej wersji, znaczy się. Wyidealizowanej wręcz. Takiej, w której biedny Winter Miller padł ofiarą okrutnej nauczycielki, która w dodatku, o zgrozo, nie umiała uczyć. Sam zainteresowany próbował zająć się czymkolwiek, byleby tylko nie patrzeć na trzęsące się dłonie swojego być-może-przyszłego dyrektora. Na lampę ze spaloną żarówką. Na starannie poukładane książki w gabinecie z połamanymi grzbietami i powyrywanymi stronami, gdzie większość z jakiegoś powodu była napisana przez autorów o nordycko brzmiących nazwiskach.
A pan Stanton słuchał. Raz po raz kiwał głową i komentował tłumaczenie Ziona jedynie mruknięciami. W końcu postukał trzęsącymi się palcami o kubek, odchrząknął i zaczął wyciągać papiery spod biurka, zapewne do dokumentacji nowego ucznia.
— Więc, Zion — zaczął bardzo powoli — bardzo… bardzo młodo zostałeś ojcem.
— Zaraz… co? — Zion przekrzywił głowę, aż blond kosmyk włosów nie spadł mu na czoło. Przez naprawdę bardzo krótką chwilę rozważał, co pan Stanton do niego powiedział, zupełnie jakby zwrócił się w innym języku.
Jedno dziwne spojrzenie Ziona wystarczyło, żeby Winter zrozumiał, o co się rozchodzi.
— Nie, nie, nie, nie! — powiedział na jednym wdechu. — Zion jest… przyjacielem rodziny. Przyjacielem mojej mamy. Tak.
— Ona… — odchrząknął syn Ateny, na powrót przybierając neutralny wyraz twarzy — jego mama, znaczy się… upoważniła mnie, żebym wypełnił z nim dzisiaj dokumenty. Nie mogła tutaj przyjść. Jest w pracy.
Winter nachmurzył się. Była w pracy, no tak. Niezaprzeczalnie.
Gdyby pan Stanton miał więcej włosów, zapewne wszystkie stanęłyby mu dęba. Zamiast tego spalił buraka, powiedział kilka razy pod nosem: „przepraszam, przepraszam” i podsunął Zionowi do wypełnienia plik dokumentów.
Kolejne piętnaście minut wypełniania papierów nie było zbyt interesujące. Pan Stanton zaparzył sobie kolejny kubek kawy. Zion zatrzymał się na chwilę przy wpisywaniu imienia rodzica. Postukał kilka razy długopisem o kartkę, po czym zapisał imię Keen Miller, jakby faktycznie znał tę kobietę od zawsze. Skąd on w ogóle znał jej imię? Przy numerze telefonu Zion zapisał zupełnie nieznany Winterowi ciąg cyfr, ale nie zawahał się przy tym ani chwilę.
Wnętrzności Millera chłopaka co chwilę wywracały się do góry nogami. Będzie mieć przez to kłopoty. Bogowie, oboje będą mieć przez to kłopoty, ale teraz się tym nie martwił, bo siedział przy nim dorosły mężczyzna w garniturze, który zdawał się wiedzieć, co robi.
Jeśli będzie mieć kłopoty, to nie on sam. I trochę go to pocieszyło.
Przed drzwiami głównymi szkoły, Zion wepchnął mu kartkę z planem lekcji do ręki.
— Kończysz jutro o 17. Będę wtedy w domu, możesz wpaść i odebrać swój termos.
Powiedział to niemal żołnierskim tonem. Winter miętosił nerwowo kartkę w dłoniach. Kim w ogóle był Zion McQueen? Czemu mu pomagał, skoro Winter omyłkowo prawie go nie zabił? Kilka tygodni temu myślał, że mężczyzna jest goniącym go po Nowym Jorku pedofilem, a teraz czuł się bezpiecznie, zupełnie tak, jakby faktycznie znał go całe życie.
Był naiwny. Po prostu.
— Skąd znałeś imię mojej mamy? — zapytał w końcu, kiedy blok Ziona widniał już przed nimi.
— Strzelałem.
— Zaraz, co?
Zion wzruszył ramionami, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Winter zmarszczył czoło.
Może po prostu dzieci Ateny takie były.
— A ten numer? Ten, który wpisałeś? Nie znam go.
— To mój numer — potwierdził Zion. — Postaraj się nie rozrabiać za dużo. Jeśli zadzwonią do mnie, to będzie trochę… niezręczne.
„Drogi Winterze Millerze,
z przykrością informujemy, że list nadany na twój adres od Kissena Creek High School został nieoczekiwanie zniszczony w trakcie wysyłki. Kurier Hermes Express donosi o niespodziewanym zamienieniu się listu w płatek śniegu i odfrunięciu z wiatrem. Skargi prosimy kierować na adres: Empire State Building, piętro 600.
Za utrudnienia przepraszamy,
firma Hermes Express”.
────
[1661 słów: Winter otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz