Tajemnicą nie było to, że każdy półbóg, który trafił do Obozu Herosów prędzej czy później zostanie uznany przez swojego rodzica. Nie było to dla nikogo nowością, bo to trochę tak, jakby ojciec wrócił z kartonem mleka w ręku po dziesięciu latach i każdy w domu jest na niego bardziej zły, niż cieszy się, że wrócił. On liczy na ciepłe przyjęcie, a dostaje przewracanie oczami i pytania „a czemu tak długo?”. Żadne święto. Raczej coś, na co każdy czeka z niecierpliwością, ale nie taką, przez którą nie da się usiedzieć w miejscu. Taką, że każdy zaczyna zastanawiać się, ile jeszcze.
Sony nie zostało uznane szczególnie szybko, więc zaczęła myśleć, że żeby jej ojciec się nią wreszcie zainteresował, musi zrobić coś specjalnego. Nigdy nie sądziło, że będzie to gra na bębenku. Prędzej pokonanie jakiegoś potwora tylko siłą własnego umysłu albo niezabicie się na ściance wspinaczkowej, wejście na jej szczyt i zejście bez ani jednego siniaka.
Nie ukrywajmy — w obozie spędził już całkiem sporo czasu, bo rok to nie przelewki w życiu czternastolatka. Sony uważało, że przez ten rok zrobiła już wszystko, co tylko mogła zrobić, żeby jego rodzic się nim zainteresował i stwierdził, że tak, to idealny moment na głośny krzyk: „TO MOJE DZIECKO!” i prawdopodobnie ponowne zniknięcie na czternaście lat, wnioskując po średnim zainteresowaniu boskich rodziców swoimi dziećmi. Sony nasłuchało się dużo o rodzicach swoich obozowych znajomych, ale i tak nie straciło swojego wewnętrznego optymizmu i nadziei. Zdarzało mu się, że wymyślało sceny swojego uznania, które oczywiście były pełne radosnego zaskoczenia i tak dalej. Czasem tylko było im nieco smutno, bo uznawali za bardzo niemiłe ze strony swojego płodziciela bądź rodzicielki to całe nieodzywanie się i nieuznawanie go za swojego dzieciaka.
Jednak nareszcie, gdy Sony już prawie zapomniał o tym, że nie jest Hermesiakiem (przywykł do towarzystwa tej bandy idiotów, w końcu mieszkają razem i są podobnie głupi), nadeszła pora i na jego uznanie. Po fakcie stwierdziło, że tak właściwie wyleciało mu z głowy to, że miał zostać uznany. Przez to Apollo trochę spalił swoje wielkie wejście, jeśli ma być szczera. Zresztą, nie popisał się niczym szczególnym. Ale udawajmy, że Sony wcale nie byli zawiedzeni rozwojem wydarzeń.
Historia zaczyna się w zwykły, obozowy dzień, gdy każdy z obozowiczów robił zwykłe, obozowe rzeczy. Nie jest też jakaś… szczególna, bo przyznajmy, tylko uznania wielkich bohaterów (albo głównych bohaterów) były spektakularne.
Sony siedział gdzieś na boku, gdy dzieci Apollina (i inni, którzy potrafili na czymś grać) stroili swoje instrumenty i próbowali umówić się, jaką piosenkę tym razem wykonają. Sony, jak zawsze, w tym czasie zdążyła dziesięć razy sprawdzić, czy w jej bębenku nie ma dziury i było bliskie urządzenia samotnej jam session, bo Erico podczas strojenia zerwał strunę w jednej z gitar i kłócił się ze swoim bratem, czy bardziej opłaca się zakładać nową, czy zmienić instrument. Przypatrywało się im z powstrzymywanym uśmiechem, lekko uderzając w membranę bębna. Nieświadomie wymyślali nowe rytmy, które same przychodziły im do głowy, jak zresztą zawsze. Erico i Emiliano nadal rozmawiali głośno, ale dźwięki bębna Sony powoli zaczynały ich zagłuszać. Inni obozowicze, zmęczeni słuchaniem braci, zaczęli przyłączać się do Sony, desperacko próbując się ze sobą zgrać. Ostatecznie zostali tylko ci, którzy co nieco ogarniali improwizację, bo ostatecznie nikt nie wybrał piosenki, chociaż Ano jak zawsze próbował zmusić ich do zagrania czegoś z repertuaru Lany Del Rey.
Ich niepewne brzdąkanie nagle się przerwało i tylko Sony nadal wygrywało swoje szalone rytmy. Cała reszta obozowiczów wpatrywało się w niego z mieszanką zdziwienia i zainteresowania, ale nikt nie przerywał samotnego jam session. W akompaniamencie bębna słychać było tylko niepewne, w których ciągle przewijało się jedno słowo: „Apollo”.
Sony przestało grać dopiero w momencie, gdy nawet Ano i Erico przerwali swoją kłótnię. Wtedy zdali sobie sprawę, że coś jest nie tak i że wszyscy bezczelnie się na niego gapią i szepczą między sobą. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy zrobił coś głupiego, ale szybko odrzucił tę myśl, gdy jakaś dziewczynka wskazała coś nad jego głową.
Gwałtownie podniosła wzrok i zobaczyła nad sobą błyszczący, złoty symbol czegoś, co bardzo trudno było rozpoznać od dołu. Zdezorientowane rozejrzało się wokół siebie i zobaczyło, że Erico uśmiecha się dziwnie radośnie. Na twarzy Ano też mogło doszukać się pewnej zmiany, ale już sama nie wiedziała, czy było to coś pozytywnego.
W końcu dziwną ciszę przerwał Erico. Radośnie podszedł do Sony, przepychając się między zaciekawionymi obozowiczami, którzy wreszcie zdali sobie sprawę z tego, co się właśnie stało. Wszyscy stali jak zamrożeni przez niezręczność tej sytuacji, bo trochę za późno było na nagły wybuch braw…
— Witamy w domku Apollina! — radośnie zawołał Erico, przytulił zaskoczone Sony. Zebrani na zajęciach wykonali szybki aplauz i równie szybko wrócili do wygrywania kawałków znanych im utworów na swoich instrumentach, jakby coś takiego działo się codziennie. (Po prawdzie, może nie codziennie, ale działo się całkiem często, zwłaszcza w lato. To było chyba piąte uznanie w tym tygodniu).
— Że co? — głupio bąknęło Sony, wciąż nieświadomy, że nad jego głową unosiła się złota lira.
— Apollo uznał cię za swoje dziecko — rzucił Ano znad gitary Erico, w której naciągał nową strunę. Zobaczywszy, że Sony nadal nie do końca rozumie, dodał: — Nad tobą pojawił się znak liry. Liry. Atrybutu Apollina.
— …Aha?
Wieczorem, gdy Sony spakował już prawie wszystkie swoje rzeczy, w jednym z jego szkicowników pojawiła się notka:
„Mógł się bardziej postarać”,
a obok niej całkiem niezły rysunek, który miał przedstawiać Apolla przytulającego Sony. Z jakiegoś powodu, bóg bardzo przypominał Erico.
[891 słów: Sony otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia i nareszcie może wynieść się z hermesiakowego pierdolnika]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz