WIOSNA
Orzechowe oczy pojawiały się w jego wyobraźni jeszcze na długo po tajemniczym spotkaniu w sklepie.
„Na długo” w zasadzie ograniczało się tylko do kilku tygodni, podczas których był tak rozkojarzony, jak nigdy. Raz oberwał płazem miecza prosto w łeb od Doriana i usłyszał jedynie: „weź się w garść, bo robisz z siebie debila”.
Tak się właśnie czuł. Jak debil. Miał wrażenie, że próbował iść pod prąd rzeki. Na widok ciemnych loków nieznajomych chłopaków w fioletowych koszulkach momentalnie robiło mu się gorąco, chociaż to było zupełnie idiotyczne. Żaden z nich nie był nim. Kiedy się odwracali, chłopcy z czupryną ciemnych loków okazywali się mieć oczy brązowe lub niebieskie, ale nigdy nie pistacjowo-orzechowe, takie, które zwróciły jego uwagę. Zresztą, on nawet nie chciał go widzieć, bo to tylko spotęgowałoby to dziwne uczucie, którego nie rozumiał, które było dla niego idiotyczne i które go kurewsko denerwowało.
Nie wierzył nawet w to, że Claude przetrwał trening u Lupy. Był słaby. Wataha rozerwała go na strzępy. Już więcej go nie zobaczy, a gdzieś w środku nieustannie się tego spodziewał.
Po tym wszystkim niemal od razu przychodziła wściekłość. Złość, na siebie, na orzechowe oczy, na chłopców w fioletowych koszulkach, którzy nie byli nim, na Doriana, bo przypierdolił mu na tyle mocno, że musiał robić okłady z lodu na głowę. Uczucia ciągle do niego wracały i zastępowały je inne.
W końcu całą swoją frustrację przeniósł na trening. Odwdzięczył się Dorianowi za siniaka na głowie i teraz Walsh kulał na jedną nogę, chociaż zapierał się, że i tak będzie przychodzić na ćwiczenia. Za każdym razem, kiedy w jego myślach pojawiały się orzechowe oczy, Kurt uderzał mocniej, napierał włócznią nieistniejące zagrożenie, jak gdyby mógł je pokonać.
Każda chwila nieuwagi przypominała się w postaci zadrapania, rany, siniaka, skręconej kostki i przywracała go do rzeczywistości. W legionie nie miał czasu myśleć o niczym innym niż o walce i musiał sobie o tym przypominać.
A Kurt nigdy wcześniej nie musiał sobie przypominać o tym, gdzie jest jego miejsce.
LATO
Kiedy po kilku tygodniach ponownie ujrzał orzechowe oczy, był już pewien, że wszystko mu się przywidziało. Był to tylko wytwór jego wyobraźni. Ten idiota ciągle chodził mu po głowie i dlatego zaczął widzieć już rzeczy, które nawet nie istniały, a które sobie po prostu wmawiał.
Wzrok orzechowych oczu napotkał w tłumie tylko na kilka sekund i na powrót nie był już w stanie wrócić do treningu.
Te parę sekund wystarczyło, aby wyłapał kilka szczegółów. Był — cóż — czystszy, to na pewno. Ciemne loki już nie wisiały w zaniedbanych strąkach, śniada skóra mieniła się w słońcu oliwkowo. I chociaż na jego twarzy widniało kilka krwawiących jeszcze zadrapań, a ubranie było nieco obszarpane, to w niczym nie przypominał śmierdzącego menela, którego spotkał wcześniej w sklepie.
Na plecach spoczywał mu łuk. Drewniany brzusiec pokrywała rzymska inskrypcja, której Kurt nie zdołał przeczytać, szybko odwracając wzrok — ku rosnącemu nieopodal krzewu lauru, ku Via Praetoria, gdzie faun został wyzwany na walkę na miecze za kradzież jabłka ze stoiska. W tłumie jawili się legioniści z podobnymi łukami przewieszonymi przez plecy, ale żaden nie nosił podobnej inskrypcji, żaden nie był z tego samego drewna i żaden nie posiadał właściciela o podobnych orzechowych oczach.
I, co już było oczywiste: przeżył Wilczy Dom.
Kurt zadarł nos, jakby widok ten nie wywarł na nim żadnego wrażenia. Z kamienną twarzą prędko odszedł, w stronę zupełnie przeciwną do tej, gdzie prowadziło go serce. Nie zatrzymywał się, dopóki nie wmazał się wśród żołnierzy Drugiej Kohorty i poczuł się ponownie sobą.
Drugi raz tego samego dnia jego wzrok spotkał się z nim podczas wieczornej musztry.
Miał naprawdę nadzieję, że zgubi się między tłumem i była to prawdopodobnie pierwsza taka ochota od początku jego pobytu w Obozie Jupiter. Zadęły rogi i cztery kohorty, każda po czterdziestu legionistów, zaczęły pracować jak zgrane mrówki, ustawiając się przed swoimi barakami po obu stronach Via Praetoria.
Ustawili się w rzędzie, cała Druga Kohorta, trzymając na przemian czerwone i złote tarcze. Kurt ściskał swoje pilum wzdłuż wyprostowanego ciała, przy pasie ciążyły nieporęczne gladius i sztylet z cesarskiego złota. Poza tym nadal miał na sobie bojowy strój — przyszedł tu po świeżo skończonym treningu, chociaż takie wyposażenie i tak było wymagane na apelach. Pod hełmem ciurkiem pot spływał mu z rudych włosów, a obok Dorian próbował poprawić już i tak ułożoną idealnie kolczugę.
Wyczytano go z listy. Zgłosił się jakby odruchowo. Obok przeleciał lar i fioletowymi, migoczącymi łapskami próbował pogłaskać stojącego nieruchomo przy Dorianie Terminatora, ale prawie stracił tym samym kończynę (czy duchy w ogóle mogły stracić kończyny?). I kiedy już wyczytywane listy zaczęły cichnąć, niebieskie oczy Kurta powędrowały do niego, instynktownie, jakby wiedziały, że właśnie w tym miejscu będzie stać.
Miał fioletową koszulkę, bliźniaczo podobną do tej Kurta i wszystkich legionistów w Obozie Jupiter. Po obu jego stronach stali strażnicy w pełnym ekwipunku, a gdzieś w tle przewinął się pretor Vergil, z czułością gładzący bojowego orła po piórach.
Ale orzechowo-pistacjowe spojrzenie Claude’a intensywnie wodziło po szeregu w poszukiwaniu czegoś, o czym tylko on sam mógł wiedzieć. I wtedy właśnie Kurt zdał sobie sprawę, że Claude w tłumie szukał jego.
Friedrich przerwał im, zanim oczy Claude’a w ogóle osiadły na legionistach Drugiej Kohorty. Wystąpił ich chorąży w pelerynie z lwiej skóry z widniejącą na drzewcu głową konia — symbolem legionu.
— Rzymianie! — Vergil podniósł głos. — Dzisiaj trafił do nas nowy rekrut, przysłany tutaj w imię Lupy. Powitajmy Claude’a McCallistera!
Poniósł się zgodny okrzyk.
— Claude McCallister chce wstąpić do legionu — powiedział Vergil, znając tę formułkę na pamięć. Odwrócił się do augura. — Co powiedziały wróżby?
„Wróżba” była pluszowym miśkiem brutalnie mordowanym na oczach rekruta. Kurt był już tutaj trzy lata, a rozcinanie puchatej żyrafy na jego oczach nadal był dla niego najdziwniejszym widokiem, jaki zobaczył w Obozie Jupiter.
— Wróżby są pomyślne. — Chaos uśmiechnął się tak promiennie, jak tylko na dziecko Apollina przystało. — Claude nadaje się do służby w legionie.
„Ave” wymówione przez Kurta przypominało raczej stłumione mruknięcie.
Vergil wywołał najstarszych rangą centurionów z każdej kohorty. Friedrich zatrzymał się przed Claudem z wyższością.
— Rekrucie, czy masz jakieś listy polecające?
Kurta zapiekło gdzieś głęboko w środku i po raz pierwszy w tym dniu nie miało to bynajmniej nic wspólnego z Claudem.
Cholerne listy polecające. Mierzenie ich wszystkich — mierzenie Kurta przez pryzmat świstka papieru. Dobry list zapewniał miejsce w najlepszej kohorcie na najlepszej funkcji, jakby nie liczyły się żadne lata wylanego potu, krwi i łez treningów.
Nie cierpiał myśleć o swoim liście polecającym, a jednak myślał o nim codziennie. Złotych zdobieniach bogini Invidii. Myślał o twarzy Kaina, przypominał sobie każde skupisko piegów na jego nosie. Wracał do pozostawionego przez niego na blacie listu, którego sam Kain nigdy nie otrzymał i spędził służbę w Piątej Kohorcie, zanim postanowił uciec jak ostatni tchórz.
A potem jeszcze Kurta dopasowali do Drugiej Kohorty, kolejnej najlepszej, jakby polecenie bogini nie wystarczyło. Invidia była pomniejszą boginią. Od swojego pochodzenia nigdy nie mógł się uwolnić i doskonale o tym wiedział.
— Listy? Jakie znowu listy?
Nikt mu tego nie raczył wyjaśnić.
— Żadnych listów — skwitował Friedrich. — Czy któryś legionista poręczy za niego?
Wówczas orzechowo-pistacjowe oczy z powrotem powędrowały do tłumu, jakby przypominając sobie, że czegoś — kogoś — miały szukać. Na moment znowu się spotkały, gałązka leszczyny i toń chłodnego morza. Ułamek sekundy. Później Kurt odwrócił głowę, jakby nie chciał mieć z nim nic wspólnego, tak samo, jak setka pozostałych legionistów, która nie miała zamiaru za niego poręczyć.
Tylko centurionki Piątej Kohorty skinęły do siebie. Milczenie zawsze oznaczało to samo: rekrut trafiał do Piątki, kohorty o najgorszej sławie. Niedawno trafiła do niej już trzynastoletnia dziewczyna i teraz jej szeregi miał zasilić kolejny nieudacznik, do którego ludzie się nawet nie przyznawali.
— Philip Morris, Anemone Rohde, czy wasza kohorta go przyjmie? — odezwał się Vergil.
Tarcze Piątej Kohorty uderzyły rytmicznie o ziemię. Coś brzdękło, rozległ się głos metalu, zaraz potem ciche „przepraszam, przepraszam” i legionista Piątki próbował subtelnie dźwignąć z ziemi swoją tarczę. Kurt rozpoznał w nim Dicka Marsha, legendę Obozu Jupiter: zapamiętanego jako największy pechowiec.
Był to dla Claude’a całkiem dobry wstęp tego, kim była Piąta Kohorta.
— Moja kohorta przemówiła — powiedziała Philip. — Przyjmujemy tego rekruta.
— Moje gratulacje, Claude. Jesteś teraz na probatio. Dostaniesz tabliczkę ze swoim imieniem i nazwiskiem i nazwą kohorty. Po roku, chyba że wcześniej dokonasz aktu męstwa, zostaniesz pełnoprawnym członkiem Dwunastego Legionu Fulminata. Służ Rzymowi, przestrzegaj regulaminu legionu i broń obozu z honorem. Senatus Populusque Romanus!
Zaskandowali. Chociaż Claude od razu wszedł na swoje miejsce w szeregu Piątej Kohorty, to Kurt do końca apelu stał nieruchomo, jakby poruszenie jednym mięśniem miało spowodować to, że znowu spróbuje spojrzeć na Claude’a. Mimo ogłoszeń Vergila wszystkie myśli Kurta skupiały się na tym, żeby znowu nie spotkać piwnych oczu.
Kurt nie do końca wiedział, czego powinien się spodziewać. Że zaraz ktoś go uszczypnie i obudzi się z tego ckliwego koszmaru? Że następnego poranka wstanie i już nigdy więcej nie zobaczy w tłumie tego cholernego, dwunożnego przekleństwa? Może powinien po prostu zmienić imię i nazwisko, żeby tamten go już nie rozpoznał. Przefarbować włosy z tego krwistoczerwonego rudego na coś, co nie będzie się rzucać w oczy. Może po prostu powinien czekać, aż chłopak sam się omyłkowo zabije; wyglądał na takiego, co przypadkowo nadziałby się na włócznię albo zostałby pomylony przez orła z paszą. A może powinien liczyć na to, że Claude całkowicie zignoruje jego egzystencję i zajmie się swoimi przyziemnymi sprawami w Piątej Kohorcie, aż w końcu wszystko wróci do normy i Kurt na powrót będzie mógł przejmować się tylko swoimi treningami.
Nie, oczywiście, że spokój nie był mu dany. I to w najbardziej niezręcznej sytuacji, jakiej mógł sobie wyobrazić. (Nie, żeby wyobrażał sobie to spotkanie często. Częściej niż powinien. W ogóle sobie nie wyobrażał, czemu macie wątpliwości?).
Życie w Obozie Jupiter na powrót wróciło na zupełnie normalne tory i przez większość śniadania udało mu się nie myśleć o tym, żeby unikać Claude’a. To znaczy, jeśli nie przestał istnieć w ciągu jednej nocy, to musiał gdzieś przebywać na tej samej stołówce, ale w tym momencie Kurta bardziej interesowało to, że Aurum głośno wyliczał liczbę kichnięć Zoe, bo coś w powietrzu niemiłosiernie pyliło, a dziewczyna raczej nie miała alergii na owsiankę. Dłubał w swojej misce, co jakiś czas szturchając w nos czyhającego pod stołem Terminatora i śmiejąc się, kiedy jedna aura odleciała kilka metrów dalej pod wpływem kolejnego kichnięcia Zoe.
Z obozowej sielanki wyrwało go ciche „oho” Doriana siedzącego obok niego. Zaraz potem nad głową Kurta zjawił się cień, który zmusił go do odwrócenia się w tę stronę.
Cień trzymał w ręce pustą miskę po owsiance i łudząco przybierał kształt Claude’a. Kurt cieszył się, że jego zdziwienie nie różni się w żaden sposób od ekspresji na twarzach widocznych u innych legionistów Drugiej Kohorty.
— Hej, eee… Kurt.
Czyli Claude zapamiętał jego imię. Był jedyną osobą, którą znał w Obozie Jupiter. Nie, wróć. Teraz pewnie zapoznał się z całą Piątą Kohortą, ale Kurt nadal był pierwszym, który wprowadził go w ten świat.
Czego on w ogóle od niego nadal chciał? Pokazał mu Wilczy Dom, nie dał go rozszarpać, czemu on znowu wraca i irytuje go swoją obecnością? Kurt był znakiem równości pomiędzy Claude’em a kłopotami, a wedle wszelkich reguł, które Munroe znał, kłopotów powinno się unikać.
Piąta Kohorta była wstydem samym w sobie. Nie chciał, żeby przy nodze pałętał mu się jakiś parszywek z Piątki. Już wystarczająco poniżony czuł się przy osobach z Jedynki.
Zmarszczył brwi i zachował kamienną twarz.
— Chciałem cię zapytać. O te moje moce. Te, które widziałeś — zagaił Claude.
Nie powinien w ogóle tu być. Stać przy nim jak kołek i próbować nawiązywać rozmowę przy Drugiej Kohorcie, chociaż wedle zasad legionu powinien trzymać się tylko swojej Piątki. Zaraz zjawi się Vergil i oboje oberwą, chociaż obecność tego dzieciaka nie była nawet sprawą Kurta.
Stał blisko. Pachniał mydłem, owsianką i winogronami.
— Kim ty w ogóle jesteś? — syknął w odpowiedzi.
────
[1939 słów: Kurt otrzymuje 19 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz