JESIEŃ, 2 LATA TEMU
Ze wszystkich uczuć, jakie opanować by ją mogły w niewielkiej kuchni w obcym domu, Blanche najmniej spodziewała się nostalgii i tęsknoty. Orlon nie był szczególnie podobny do jej ojca, jednak coś w jego osobie na chwilę wyciągnęło na powierzchnię małą dziewczynkę, którą zakopała głęboko w sobie prawie dwie dekady temu. Choć papierosy, które palił pan Miller, były zapewne zdecydowanie tańsze niż te, w których lubował się Jean-Claude, gdy wciągnęła w nozdrza ich dym, przez chwilę poczuła błogi spokój. Wmawiała sobie jednak, że to efekt melisy, którą ostatecznie podał jej starszy mężczyzna.
A potem usłyszała jego propozycję i spokój prysł. Miałaby trenować ten chodzący magnes na kłopoty? Znała tego dzieciaka przez zaledwie dwie, może trzy godziny, a on w tym czasie zdążył wpakować miecz w nozdrze drakony i wylądować pupskiem w krzaku łopianu. Non, ce n'est pas possible.
Jednak gdy spróbowała dojść do głosu i zaprotestować, jej słowa zostały ucięte przez kolejną wartką strużkę słów. Nie była pewna, czy w tej rodzinie to dziadek, czy wnuk był większą gadułą.
Wtedy do kuchni wkroczył Winter, a Blanche nawet trochę zrobiło się go szkoda, gdy zobaczyła jego spuszczoną głowę i rękę pokrytą plasterkami z Kubusiem Puchatkiem. Nie była pewna, ile heros miał lat, ale był przecież tylko dzieciakiem…
— Pomyślałem, że może się madam przebierze. Przepraszam za marynarkę. Znaczy, to nie moja wina, ale i tak przepraszam.
Jednak już nie było jej go szkoda. Patrząc na stan tego mieszkania, całej jego rodziny nie byłoby nawet stać na tę marynarkę, a on…
Stop. Wdech i wydech, Blanche. Wdech i wydech.
Uśmiechnęła się, nieco krzywo, i wzięła od niego ubrania. Po szybkich oględzinach stwierdziła, że miała właśnie w rękach coś, czego normalnie nigdy nie założyłaby poza własnym domowym zaciszem, nie miała teraz jednak zbyt dużego wyboru.
— Dziękuję — mruknęła i wstała. — Przepraszam, pójdę doprowadzić się do ładu — rzuciła w stronę Orlona z przepraszającym uśmiechem i wyszła z kuchni.
Nie zorientowała się nawet, że nie spytała, gdzie jest łazienka. Stanęła pośrodku korytarza, próbując wydedukować, które drzwi do niej prowadzą. Duma nie pozwalała jej wrócić do kuchni, by o to zapytać, a nie chciała wpakować się do niczyjej sypialni.
— To te drzwi naprzeciwko — usłyszała nagle za sobą, ale gdy się odwróciła, zobaczyła jedynie, jak rozczochrane białe włosy znikają za drzwiami.
Dopiero w łazience była w stanie ocenić cały wpływ tej wątpliwie przyjemnej przygody na swoją aparycję. Skrzywiła się, widząc nieład, jaki opanował jej włosy, wcześniej związane w idealny, ciasny kok, i rozmazany makijaż. Nie widziała się w takim opłakanym stanie od czasów swojego pobytu w Obozie Herosów. Marynarkę i buty z połamanymi obcasami zmuszona była spisać na straty, koszulę i spódnicę być może dało się jeszcze jakoś uratować.
Założyła białą koszulkę i czarne legginsy, które podał jej Winter, starając się nie myśleć o tym, że właśnie ma na sobie ubrania innej kobiety. Pachniały ładnie, proszkiem do prania, jednak sama świadomość tego, że dotykały one skóry kogoś, kogo nie znała, prawie przyprawiały ją o swędzącą wysypkę.
Zanim wyszła z łazienki, zmyła jeszcze makijaż (miała nadzieję, że matka Wintera nie obrazi się za podebranie jej kilku wacików i płynu do demakijażu) i rozpuściła włosy. Nie zamierzała ruszać cudzej szczotki, więc jedynie przeczesała białe kosmyki palcami.
W drodze do kuchni słyszała strzępy rozmowy Orlona i Wintera, jednak nie zamierzała się jej przysłuchiwać. Odchrząknęła, gdy znajdowała się jeszcze przed progiem pomieszczenia, informując ich o swojej obecności. Głosy zamilkły, a cisza, która zapanowała, okazała się wystarczająco niezręczna, by szybko pociągnąć ją za język.
— Panie Miller, przemyślałam pańską propozycję — zaczęła ostrożnie, wręcz dyplomatycznie. Odmowa majaczyła już na czubku jej języka, gdy popełniła błąd spojrzenia prosto w jego pomarszczoną twarz. — Zgadzam się — mruknęła ostatecznie z cichym westchnieniem. — Nie chcę… Nie potrzebuję nic w zamian — dodała i zerknęła na Wintera. Nie była pewna, czy dziadek zdradził mu choć część ich wspólnej rozmowy. — Wiesz, jak korzystać z iryfonów?
Nie wiedział. Spędziła kolejne pół godziny na wyjaśnianiu mu raz po raz niuansów porozumiewania się za pomocą tęczy. Nie zamierzała pozwolić mu używać telefonu do komunikacji, żaden półboski nastolatek nie potrzebował dodatkowego wabika na potwory.
Do pracy już tego dnia nie wróciła. Od tego wszystkiego dostała migreny.
WIOSNA
Czas mija szybko, gdy poza pracą na stanowisku zarządczym zajmuje się trenowaniem nieletniego półboga. Jak się okazało, największe postępy poczynili w zimie — fakt, że pierwszej zimy ich współpracy Winter opanował nareszcie większość podstawowych ataków i pozycji obronnych, zadośćuczynił Blanche prawie odmrożony nos.
Ubiegłej wiosny poznała Ziona McQueena, który dzięki zapoznaniu z Winterem zdołał się przekonać, jak to jest być lodową rzeźbą. Gdyby nie to, ile czasu spędziła później na suszeniu tapicerki samochodu, kanapy i wszystkich koców, jakie posiadała w domu, być może nawet zaśmiałaby się, wspominając to teraz.
Nawet nie obejrzała się, nim minął rok ich wyboistej współpracy. Spotykali się co najmniej raz na dwa tygodnie, zawsze na kilka godzin. Gdzieś po drodze przestała jedynie wydawać mu polecenia, a zaczęła uważnie słuchać jego paplaniny i, ku własnemu zdziwieniu, opowiadać o sobie.
Dowiedziała się, że Winter lubi gotować, choć bywa, że jego popisy kulinarne kończą się przypadkowymi składnikami odnajdywanymi w zakamarkach kuchni jeszcze tydzień po danym posiłku. Że kurtki to jego ulubiona część garderoby. Że jego największą pasją jest hokej na lodzie. (Gdy zabrała go na lodowisko, wmawiała sobie, że to jedynie część treningu, ale gromki śmiech, który wydarł się z jej piersi, gdy wywróciła się na środku tafli lodu, mówił co innego. Zaskoczona mina nastolatka tuż przed tym, jak dołączył do niej swoim śmiechem, również).
Opowiedziała mu trochę o latach spędzonych w Obozie Herosów. O wczesnym dzieciństwie spędzonym w murach paryskiego kasyna. Gdy ją o to poprosił, nauczyła go kilku słów i zwrotów po francusku.
I wtedy Winter nagle przestał się do niej odzywać. Ominął jeden trening. Potem drugi. Nie odpowiadał na jej próby połączenia się z nim za pomocą iryfonu. Gdy dzwoniła na numer domowy rodziny Millerów, albo nikt nie odbierał, albo pomimo odebrania odpowiadała jej głucha cisza.
Może była przewrażliwiona, ale po tym, co wydarzyło się z Grace, nie zamierzała ryzykować. Gdy po raz kolejny nie udało jej się nawiązać żadnego kontaktu, wsiadła w samochód i kilkanaście minut później zapukała do drzwi. A potem odczekała kilka minut, nerwowo przestąpiła z nogi na nogę i zapukała znowu.
Już zaczęła rozważać włamanie lub ewentualnie kontakt z odpowiednimi służbami, kiedy zamek zachrobotał, a drzwi się w końcu uchyliły.
Miała już przygotowaną przemowę, a nawet dwie, w zależności od tego, czy za drzwiami ujrzy Wintera, czy Orlona. Spędziła wystarczająco dużo czasu na próbach skontaktowania się z nastolatkiem, by być gotową udzielić mu za to niezłej reprymendy. Jego dziadka oszczędziłaby bardziej, miał już wszak swoje lata, ale prawdopodobnie poczyniłaby mu wyrzut czy dwa ze względu na to, że to wszystko to była jego propozycja, a nawet nie upilnował wnuka, żeby wywiązywał się ze swojej strony umowy. Ale za drzwiami nie stał ani Winter, ani Orlon.
Blanche zamrugała, ze zdziwieniem wpatrując się w nieznaną sobie sylwetkę. Wystarczyła chwila, by przegonić pierwszą myśl, że być może dobijała się do niewłaściwych drzwi — gdy tylko ujrzała te uderzająco niebieskie oczy, w których pomimo nietypowej sytuacji lśniły figlarne iskierki, wiedziała, że oto ma przed sobą Keen Miller.
Keen Miller była zaś… piękna. Myśl ta nie była na miejscu i Blanche od razu się za nią wewnętrznie skarciła. Burza czarnych włosów — dlaczego w jej przypadku to zawsze były ciemne włosy? — stanowiła jednak tak silny kontrast do białej czupryny Wintera, że Blanche prawie uśmiechnęła się na myśl o tym, jak muszą wyglądać ich wspólne zdjęcia. Być może ich rodzinna fotografia sprawdzała się w roli obrazka kontrastowego pokazywanego niemowlętom.
Dopiero potem przyszła myśl, że nigdy wcześniej nie widziała trzeciej członkini rodziny Millerów, nawet na zdjęciach. Nawet gdy kilkukrotnie w przeciągu ostatniego roku zjawiała się na ich progu, by odebrać czy odwieźć Wintera, kobiety nigdy nie było w domu.
Blanche nie miała zbyt wielkiego doświadczenia, jeśli chodzi o posiadanie matki czy bycie matką, ale to chyba nie było dobrym znakiem.
— Dzień dobry — wydusiła z siebie wreszcie, przywołując na usta uprzejmy uśmiech. — Nazywam się Blanche Lemieux, na prośbę pani ojca trenuję czasami z pani synem, tak jak on jestem półbogiem — wyjaśniła, zdając sobie sprawę z tego, że nawet nie wiedziała, czy Keen jest świadoma umowy, jaką zawarł z nią Orlon. — Czy Winter jest w domu? Chciałabym z nim porozmawiać, od jakiegoś czasu nie mam z nim żadnego kontaktu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz