Wyciągnął dłoń do Luciena, próbując znaleźć dobre oparcie na chropowatych dachówkach, żeby utrzymać równowagę, nie wylać piwa i (przy okazji) nie spaść na ziemię. Ich zimne palce splotły się ze sobą tak mocno, że obydwu pobielały kłykcie i Arnar pomógł Lucienowi wdrapać się na dach jedenastki, prawie się na nim kładąc.
— Jesteś niski — mruknął Arnar, dysząc ciężko, choć Lucien wcale nie był taki ciężki. Kątem oka spojrzał na chłopaka, który próbował znaleźć pozycję, w której dachówki nie wbijałyby mu się w ciało.
— Odkrywcze — prychnął.
Arnar podał mu butelkę, która była jeszcze do połowy wypełniona alkoholem. Tylko tyle udało mu się ukraść z imprezy w domku Dionizosa, jeśli nie liczyć Luciena. Nie przez to, że jego złodziejskie umiejętności zaczęły go zawodzić, ale zwyczajnie picie na dachu nie było najrozsądniejsze i nawet lekko wstawiony umysł Arnara był w stanie to pojąć.
Nie przeszkadzało mu leżenie w ciszy u boku Luciena, który zamiast na Arnarze, zdecydował skupić się na butelce. Jego nogi zwisały z krawędzi dachu jak małemu dziecku na zbyt wysokim dla niego krześle. Zimne powietrze wraz z alkoholem namalowały na jego twarzy rumieńce ledwo widoczne w świetle gwiazd i księżyca… albo Arnar po prostu je sobie wyobraził. Oboje zapomnieli o kurtkach, ale wydawało im się, że mróz wcale im nie doskwiera. Dachówki były mokre od śniegu, który co noc spadał z nich z hukiem, tworząc wysokie zaspy pod oknami domków. Niedopięta bluza Arnara powoli przesiąkała wilgocią, a jego palce niekontrolowanie drżały, ale on stał się mistrzem w ignorowaniu oczywistych oznak przyszłego przeziębienia albo zapalenia płuc. Podobnie jak Lucien, który miał na sobie jeden ze swoich ogromnych golfów; naciągnął jego długie rękawy na skostniałe dłonie, żeby trochę je ogrzać.
Pusta butelka po piwie wbiła się w zaspę pod ścianą domku. Żaden z nich się tym nie przejął. Może, gdy będą z niego schodzili, przypomną sobie o niej. A może nie.
— Która godzina? — Lucien spojrzał na Arnara z góry. Lekko zmrużył oczy, w ciemności ledwo był w stanie dostrzec zarys jego twarzy. Jasne plamy na jego policzku i czole zdawały się błyszczeć i ktoś inny mógłby uznać to za coś przerażającego albo brzydkiego.
— Nie mam zegarka.
— Wiesz chociaż, skąd będą strzelać?
Arnar podniósł się do siadu z cichym westchnieniem. Zamknął jedno oko i jego podbródek zawisnął tuż nad ramieniem Luciena, gdy próbował spojrzeć na świat z jego perspektywy. Uniósł ramię i drżącym palcem wskazał miejsce na pograniczu lasu a łąk, gdzie w świetle latarek poruszały się niewyraźne sylwetki kilku osób.
— Gdzieś tam. — Lucien mógł przysiąc, że czuje ciepły oddech Arnara na policzku. Jego serce zatrzepotało w jego klatce piersiowej jak uwięziony… szczur. Nie, to zawsze były motyle… — Kazałem im nie celować w naszą stronę.
— Musiałeś im kazać…?
Arnar odsunął się do niego i Lucien był w stanie dostrzec charakterystyczny, krzywy uśmiech na jego twarzy. Kiedyś zażartował, że przydałby mu się aparat ortodontyczny, bo zawsze wyginał wargi tak asymetrycznie, że zaczęło być to martwiące. Arnar się za to na niego obraził. Na dwa dni, bo dłużej nie wytrzymał, ale potem już nigdy nie podejmowali tego tematu.
— Kiedyś dostałem odłamkiem. Wszystko wybuchało tuż nad moją głową! Na początku było… spektakularnie. Momentami coś stukało o dach, ale wiesz, to nie był moment, w którym bym się tym przejmował. A potem coś uderzyło mnie w ramię. — Wybuchnął głupkowatym śmiechem, choć dla Luciena ta sytuacja wcale nie wydawała się zabawna. — Od tego czasu wolę uważać.
Latarki pozostałych Hermesiaków przestały migotać. Arnar pochylił się do przodu, a jego uśmiech tylko się powiększył. Lucien poczuł na ramieniu jego dłoń, nieświadomie wbijał palce w jego golf. Miał mu o tym powiedzieć, już otwierał usta, ale zanim wydobył z siebie jakikolwiek dźwięk, kulki światła wystrzeliły w niebo. Kolory wybuchały na tle bladych gwiazd, a Lucien zapomniał o zamknięciu buzi.
Fajerwerki eksplodowały praktycznie bez żadnego dźwięku, dzieciaki Hefajstosa nie pozwoliłyby, żeby zwierzęta (i nie-zwierzęta) w lesie zostały zaniepokojone wybuchami. Cisza sprawiała, że cały moment zdawał się zaklęty, jakby czas się zatrzymał, jakby ta chwila równocześnie trwała wiecznie i tak krótko, że Lucien bał się zamknąć oczy, żeby niczego nie przegapić.
Siedzieli bez ruchu, w ich oczach odbijał się kolorowy blask. Gdzieś pod nimi rozbrzmiały kroki pozostałych obozowiczów, którzy dopiero teraz wybiegli z ciepłego domku. Zza niezamkniętych drzwi wyciekała skoczna muzyka, przez którą przebijały się co głośniejsze krzyki i śmiechy herosów. Po wielkim ,,wow” wesołe okrzyki cichły, pary zaczęły się całować, a przyjaciele wznosili chwiejne toasty, rozlewając trunki na śnieg.
— Wesołego nowego roku — wyszeptał Arnar i gdy spojrzeli sobie w oczy, przez krótki, bardzo krótki moment miał wrażenie, że Lucien go pocałuje.
Ta chwila szybko minęła.
Fajerwerki zgasły tak, jak gaśnie flesz aparatu, a twarz Luciena zniknęła w ciemności.
— Wracamy do środka? — Ciche pytanie zawisło między nimi, a czas znowu ruszył swoim zwykłym rytmem.
────
[780 słów: Arnar otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz