niedziela, 29 grudnia 2024

Od Luciena CD Arnara — ,,Romantyczna gra w podchody"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Nie był zbyt dobry w planowaniu takich wyjść, ale wiedział, że musi popchnąć akcję do przodu. Dlatego teraz wszedł do sklepu z biżuterią i udawał zainteresowanego błyszczącymi bransoletkami. Pokazywał Arnarowi kilka z nich, pytał, czy mu się podobają, a później subtelnie przesunął się w stronę kolczyków. Było ich pełno — małe, duże, długie, kółka, błyszczące. We wszystkich kształtach, jakie można było sobie wymarzyć i we wszystkich kolorach, dzięki czemu każdy znajdzie coś dla siebie.
Wziął te, które wydały mu się najśmieszniejsze — kolczyki w kształcie kotków. Uśmiechnął się i przyłożył biżuterię do twarzy Arnara. Pasowały mu, jak nikomu innemu.
— I co? — Hermesiak zapytał z widocznym rozbawieniem. Skupienie, malujące się na twarzy Luciena było podobne do wyrazu, które przyjmują matematycy, kiedy rozwiązują skomplikowane równanie. — Pasują?
— Och… tak. — Odsunął rękę, zmieszany. — Jest więcej do wyboru.
Arnar zlustrował wzrokiem ścianę, na której wisiało około stu różnych par kolczyków. Zdecydowanie było więcej do wyboru.
— Tak, widzę.
Lucien spojrzał kątem oka na grupowego i zaraz uciekł, by przegrzebać resztę asortymentu. Wszystko oglądał dokładnie, z każdej strony, by mieć pewność, że wybierze coś, co nie okaże się później bublem. Bardzo przejmował się tym wszystkim, a Arnar wciąż nie miał pojęcia, dlaczego tutaj przyszli; i chociaż Lucien zagadywał chłopaka, pytając, jaką biżuterię najbardziej lubi, to grupowy najwidoczniej nie był dobry w zgadywanki.
— Lucien, siedzimy tutaj od godziny…
— Tak, mam już to, czego szukałem, więc… — Spojrzał nerwowo w stronę kas. Arnar uniósł brwi, nie mówiąc nic więcej i pozwolił chłopakowi podejść do ekspedientki, by zapłacić.
Lucien ściskał w dłoni trzy pary kolczyków: kotki, które wcześniej przykładał Arnarowi do ucha, zwykłe, czarne oraz jedne z kamieniem szlachetnym. Ametysty kojarzyły mu się już tylko z Hermesiakiem. Z nikim innym.
Kiedy wyszli do sklepu, to Lucien przez pierwsze pięć minut nie chciał pokazać towarzyszowi zakupów. Zmieniał temat za każdym razem, jak Arnar pytał: ,,Co kupiłeś” i udawał, że to tajemnica.
Prawdą było to, że chciał zabrać chłopaka na wycieczkę po Nowym Jorku. Nie był najlepszym przewodnikiem, ale wciąż potrafił stwierdzić, czy idą w dobrą stronę.
— Chcesz gofra? — zapytał, stając przed budką ze wspomnianą słodkością.
— A mogę wybrać dodatki?
— Jadłeś kiedyś suchego gofra? — Skrzywił się na wyobrażenie Arnara, cieszącego się z suchego gofra. Byłoby to tragedią. Jeśli już miał brać gofra, to z dodatkami, a nie suchego, upieczonego placka.
— Zdarzyło się. — Charakterystyczny uśmiech Arnara zadziałał hipnotyzująco na już i tak pobudzone serce Luciena. Jeszcze chwila, to padnie na zawał, a zebranie półboskiego dziecka do szpitala dla ludzi nie byłoby najlepszym pomysłem.
Lucien odwzajemnił uśmiech i podszedł zamówić po gofrze. Dla siebie wziął zwykłego z bitą śmietaną, a dla Arnara wziął… właściwie, grupowy Hermesiaków zamówił za siebie.
— Co? — burknął, widząc wzrok Luciena. Dla Arnara gofr z minimalną ilością sosu był idealny. Dla dzieciaka Dionizosa wyglądało jak coś, co wyjęto psu z gardła.
— Dopóki ci to smakuje…
Arnar odbąknął coś pod nosem i poszedł za Lucienem, który wciąż robił za przewodnika wycieczki. Kręcili się po mieście już dobre kilka godzin. Za chwilę będzie się ściemniało.
Pokierował się w stronę parku, leżącego tuż nad wodą. Zachodzące słońce zaczynało tworzyć piękną, pomarańczowo-czerwoną poświatę na niebie. Chociaż zachodziło każdego dnia, to akurat dzisiaj najbardziej zachwycało.
Pokręcili się w pobliżu, szukając jeszcze czegoś do jedzenia, aż nie wylądowali w zwykłym sklepie. Lucien nie miał siły już wymyślać, więc wziął zwykłe picie, chrupki oraz batoniki. Niezbyt zdrowa kolacja, ale czy byli dietetykami, aby się tym przejmować?
— Wszędzie są ludzie — mruczał niezadowolony.
— Tutaj chyba zawsze są ludzie. — Arnar wzruszył ramionami. — Mogę picie?
Lucien ścisnął plastikową torbę i pokręcił głową.
— Chodź tam. — Wskazał palcem na punkt przed nimi.
Słońce już dawno zaszło, a na jego miejsce wkroczył piękny, srebrny księżyc. Nowy Jork był jednak dostatecznie oświetlony, by z nocy tworzyć dzień.
Usiedli nad samym brzegiem. W oddali widzieli Statuę Wolności oraz parę przepływających statków. Srebrna tarcza księżyca odbijała się w tafli wody.
To był ten moment, kiedy powinien dać Arnarowi prezent. Trzymał kolczyki przez cały dzień w kieszeni i zapewne są już całe przepocone.
— Wiesz… — zaczął niepewnie.
Chrup, chrup, chrup.
Arnar otworzył paczkę chrupków.
— Hm? — Spojrzał na chłopaka z buzią pełną jedzenia. Przypominał chomika.
— Wiem, że nosisz kolczyki…
Arnar przełknął to, co już miał w ustach. Przestał grzebać w szeleszczącym opakowaniu i przez chwilę zaczął słuchać tego, co Lucien miał mu do powiedzenia.
— Mam nadzieję, że ci się spodobają. — Wyciągnął rękę z kieszeni i pokazał trzy pary kolczyków, które kupił na początku ich wycieczki.
Serce biło mu jak oszalałe. Nie wiedział, co powinien zrobić ani powiedzieć. Chciał stąd uciec. Czuł się słabo. Tak, jakby kupił napój z trutką.
— Naprawdę kupiłeś to dla mnie?
Lucien ledwo usłyszał to pytanie. W uszach mu dzwoniło, a serce szykowało się wyskoczenia z klatki piersiowej. Zdołał jedynie słabo się uśmiechnąć i drżącą ręką wskazać na ciemne niebo.
— Lubisz fajerwerki? — Myślał, że nie wydobędzie z siebie żadnego dźwięki; a jednak zdołał zapytać i zdołał zwrócić uwagę Arnara na lekko zachmurzone niebo. Gdzieś można było zauważyć pojedyncze gwiazdy. Nawet w tak oświetlonym i rozbudowanym mieście czasem dało się je zaobserwować.
Akurat dzisiaj i przez następne trzy dni zaplanowane zostały pokazy fajerwerków. Chociaż w Obozie robili to lepiej, bo wykorzystywali ciche wybuchy, to te typowo ludzkie wciąż były piękne. Czasem warte do obejrzenia.
Kiedy pierwsze światełka rozświetliły pochmurne niebo, Lucien nieświadomie położył dłoń na ręce Arnara. Grupowy Hermesiaków nawet nie drgnął, jakby tylko czekał na pierwszy ruch i pierwszy dotyk. Syn Dionizosa przegryzł wargę. Siedzieli razem nad brzegiem, oglądając kolorowe, wybuchające światełka; i może była to scena, jak wyjęta z romantycznego filmu dla rozwódek, to w głębi serca Lucien czuł, że chciałby to zrobić.
Spojrzał na Arnara — z profilu wyglądał jeszcze lepiej. Gdyby mógł zatrzymać czas, to zatrzymałby go właśnie teraz; by móc w nieskończoność oglądać grupowego w tym momencie, jak kolorowe światła odbijają się w piwnych tęczówkach, a na ustach maluje się delikatny uśmiech.
— Arnar?
Blond włosy zatrzepotały na wietrze, kiedy chłopak odwrócił twarz w stronę przyjaciela; i właśnie wtedy Lucien wiedział, że nie powstrzyma tego denerwującego uczucia. Złapał twarz grupowego trzęsącymi, chłodnymi dłońmi i przycisnął swoje usta do jego. Przez pierwszą sekundę nie wiedział, czy dostał zgodę, by to zrobić, ale kiedy Arnar się nie odsunął, postanowił zrobić to jeszcze raz.
— Kurwa, przepraszam. — Odsunął się nagle jak poparzony. Wielkie, czerwone rumieńce zapłonęły na twarzy chłopaka. — Nie chciałem, nie wiem, co się stało. — Do oczu napłynęły mu łzy.
Nie pamięta, kiedy ostatni raz tak spanikował. Kiedy nie czuł, jak nogi same za niego biegną w nieznanym kierunku i kiedy z oczu wypływały łzy, których nie mógł powstrzymać.

ARNAR?????
────
[1067 słów: Lucien otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz