wtorek, 31 grudnia 2024

Od Vex — „Once upon a December”

Wigilia. Oczywiście, śniegu nie ma. Brakuje jeszcze, żeby ptaszki zaczęły wesoło śpiewać i rzucać płatkami kwiatów na ulicę, ale na szczęście jedynie gołębie cichutko gruchają i co jakiś czas zrzucają swoje ekskrementy na ulicę. W mieście panuje wręcz bajeczna atmosfera. Cóż, czego można spodziewać się po San Francisco? A tym bardziej po tutejszej pogodzie? Wystarczy, że człowiek narzuci na ramiona bluzę i może wychodzić z domu, nawet nie zadrży z zimna. Vex posuwa się o krok dalej: wciąga na siebie skórzaną ramoneskę z ćwiekami, które wbijało w nią własnoręcznie (po lewej stronie jest ich zdecydowanie mniej, bo już nie miało do tego cierpliwości i prawie wgryzło się w skórę z frustracji) i zatrzaskuje za sobą drzwi. Jejgo matka na to nie reaguje, ale nie dlatego, że jej to nie obchodzi, chociaż… prawdopodobnie jej to nie obchodzi. Poza tym nie ma jej w domu, więc tak czy siak nie ma jak zareagować.
Ulice świecą pustkami, większość ludzi spędza święta tak, jak się przyjęło — z rodziną. Raczej mało kto wpada na pomysł wyjścia na spacer w taki dzień. Powietrze jest zaledwie chłodne, nic specjalnego. Magiczne święta zdecydowanie nie są specjalnością tego miasta.
Rzadkie chmury płyną powoli po szarym niebie, słońce razi Vex w oczy. Ach, klimat północnej Ameryki. Świąteczne lampki wyglądają samotnie i smutno, owinięte wokół ulicznych latarni przypominają cienkie węże. Vex zastanawia się, czy to przypadkiem nie są jakieś zakamuflowane potwory, a gdy ono za bardzo się do nich zbliży, zmienią swoją postać i jągo zaatakują. Albo, lepiej: ukrócą jejmu ten parszywy dzień, zepsuty od poranka. Nie jest katoliczem, oczywiście, że nie, ale jejgo matka mogła przynajmniej postarać się, żeby pamiętać.
Porażka, na chodniku nie ma nawet kamyków, które może kopać i jeszcze bardziej zniszczyć podrapane czubki swoich martensów.

Naciska na dzwonek domofonu. Długo. Nie przerywa nawet wtedy, gdy drzwi się otwierają. To głupie zachowanie nie poprawia jejmu humoru w najmniejszym stopniu.
Gdy Vex wchodzi do środka i rzuca kurtkę na przepełniony wieszak (ile płaszczy może posiadać jedna osoba?), Kylo powoli przegrywa walkę z zapałkami. Jedna z nich łamie jej się w dłoniach, przekleństwo wymyka się z jej ust. Vex bez słowa podaje jej zapalniczkę.
— Kurwa, taka z kółeczkiem? — mruczy Kylo. — Połamię sobie na tym paznokcie.
Vex wzdycha ciężko i wyrywa jej zapalniczkę z dłoni. Jejgo paznokcie są dalekie od zadbanych, ostatnio podczas treningu coś wbiło się w ten na jejgo kciuku i do teraz ma tam wąskie wgłębienie, które posuwa się w stronę koniuszka palca w miarę wzrostu paznokcia. W milczeniu zapala pojedynczą świeczkę. Fioletową.
Przez chwilę oboje wpatrują się w płomyk, zanim Kylo przypomina sobie, czemu w ogóle to robią.
— Sto lat!
Vex zdmuchuje świeczkę z mdłym uśmiechem na ustach.

— Wyszedł taki trochę… zakalcowaty — bełkocze Kylo z ustami pełnymi tortu. — Ale, w każdym razie, starałam się.
— Widać — mruknęło Vex, grzebiąc widelczykiem w masie. Może dałoby zrobić się z niej bałwana?
— Aha, jeszcze jedno. — Kylo wyciąga coś zza ozdobnej poduszki w kącie kanapy i rzuca to tak, że ląduje tuż obok kolana Vex.
— Nie pierdol — mamrocze, a na jejgo twarzy pojawia się szczery uśmiech.
— Sorry, bilety były za drogie.
Album Mindless Self Indulgence zdecydowanie przewyższa tort, do którego zdecydowanie dodano za mało cukru. Vex gapi się w białą okładkę z ogromnym „if” na środku i jejgo uśmiech nie jest wynikiem jedynie radości z dostania prezentu.
Nareszcie, po tylu latach, ma coś, czym może zasłonić wszystkie albumy Rihanny, których jeszcze nie wyrzuciło tylko z sentymentu.


────
[564 słowa: Vex otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz