Ulice powoli zapełniają się uczniami w praktycznie identycznych strojach — czarnych spodniach lub spódnicach i białych koszulach. Terry kluczy między nimi, starając się na nikogo nie wpaść, a najlepiej to w ogóle nikogo nie dotknąć. Na uszach ma swoje nieodłączne niebieskie słuchawki, bo choć dzisiaj wygląda wyjątkowo mało niebiesko, nie mógł sobie pozwolić na odpuszczenie sobie swoich ulubionych akcesoriów. Szybko poprawia, a raczej luzuje swój niebieski krawat, bo już powoli czuję jego nieprzyjemny, duszący ucisk na swojej szyi. Wygrzebuje z kieszeni telefon, szybko przegląda zadziwiająco małą liczbę powiadomień, drżącym palcem nie trafiając dokładnie tam, gdzie chciał. Jenny jak zwykle z nim pogrywa, a na jego prośbę o spotkanie odpowiada niezwykle kreatywnym “Catch me if you can, mister Holmes”. Terry na szybko odpisuje jej zestawem liter, które miały ułożyć się w niechętną zgodę na zabawę w berka, ale trochę przesadził z literówkami. Nie, żeby się tym bardzo przejmował, bądź co bądź Jenny jest niezła w odczytywaniu jego wiadomości. Praktyka czyni mistrza.
Przepycha się przez tłum, wypatrując choćby nikłego mignięcia jasnych, rozjaśnianych włosów, które odbijają światło w niemal magiczny sposób. Zawsze wyglądają trochę jakby były czymś w rodzaju lustra dla promieni słonecznych, ale to może tylko efekt przemęczenia ich wszelkiego rodzaju specyfikami, dzięki którym Jenny utrzymywała swój platynowy blond już od kilku lat.
— Brr — mruczy dziewczyna, gdy Terry łapie ją obydwoma dłońmi za palce. — Jest lato, no bez przesady. Zainwestuj w rękawiczki.
Chłopiec nie odpowiada, ściskając swoimi lodowatymi palcami ciepłą dłoń dziewczyny. Przez chwilę idą razem przed siebie, Terry wygląda jak małe dziecko, które próbuje nie zgubić w tłumie swojej mamy i kurczowo ściska jej rękę. Jenny co chwilę zerka na jego zaciętą i nieco smutną minę, nic szczególnie nowego, ale zawsze trochę niepokojącego. Powstrzymuje się od przewrócenia oczami, bo wie, że nawet jeśli zapyta go, co jest grane, on i tak jej nie odpowie. Prawdopodobnie to miejsce jest dla niego zbyt głośne i zbyt chaotyczne, żeby wydać z siebie dźwięk głośniejszy niż szept. Jenny przyspiesza kroku, dobrze wie, gdzie Terry będzie wolał się znaleźć.
— No, gadaj — mówi dziewczyna, rozkładając się na trawie pod starym dębem. Terry siada obok niej skulony, z dłońmi wciśniętymi między uda. — Co cię męczy?
Chłopiec posyła jej smętne spojrzenie, przez chwilę siedzą tak w milczeniu, zanim Terry wreszcie decyduje się, że lepszego momentu nigdy nie będzie. Nie może wiecznie unikać pożegnania, nieważne jak bardzo by tego pragnął.
— Wyjeżdżam — mruczy pod nosem.
— Na wakacje? — pyta Jenny beztroskim tonem, nieświadoma, jak wiele wymagało od Terry’ego wypowiedzenie tego jednego, z pozoru nic nieznaczącego słowa.
Chwila ciszy, podczas której ona wyrywa z ziemi pojedyncze źdźbła trawy, a on obserwuje ją z dezaprobatą w oczach, ale jak zwykle nic nie mówi.
— Na dłużej.
— Co to znaczy, “na dłużej”? — prycha Jenny, odgarniając splątaną grzywkę z oczu, żeby lepiej widzieć przyjaciela. Brwi ma zmarszczone w irytacji, która pojawia się wręcz znikąd i natychmiast ją ogarnia, prawie tak, jakby Terry naprawdę powiedział coś złego. Dobrze wie, że chłopiec nie stara się zgrywać tajemniczego, ale w takich momentach jego niechęć do tłumaczenia, co ma na myśli sprawia, że gotuje jej się krew w żyłach. — Nie potrafisz powiedzieć tego jakoś jaśniej?
— Ja… raczej nie wrócę do domu na nowy rok szkolny — tłumaczy, patrząc wszędzie, byle nie na Jenny. — To taki… całoroczny obóz. Nie musi być całoroczny. Ale wiesz, że nie lubię przeprowadzek.
Dziewczyna patrzy na niego z niedowierzeniem, prawie tak, jak gdyby żadne z jego słów do niej nie trafiło. Albo tak, jakby Terry co najmniej zabił ważną dla niej osobę. Coś pomiędzy szokiem a zdezorientowaniem powoli pojawia się na jej twarzy, mina, której Terry decyduje się nie lubić, choć widzi ją po raz pierwszy. Jenny lekko przechyla głowę, teraz wyrywa źdźbła trawy znacznie gwałtowniej, garściami, rzucając je gdzieś na bok razem z niewielkimi grudkami ziemi.
— To po co tam w ogóle jedziesz? — pyta zirytowanym tonem. Terry nie rozumie, czemu tak się wścieka, przecież on nie robi nic złego. Chciał się tylko pożegnać, ale jak zwykle, jak zawsze, robi coś źle, robi coś nie tak, psuje nawet najprostszą rzecz. — Skoro nie chcesz, to po co się męczyć? Po co się przeprowadzać, skoro tak tego nie lubisz? Kto niby cię zmusza?
— Tata uważa, że tak będzie dla mnie lepiej — mówi niepewnie, bo nie może powiedzieć Jenny prawdy, która jest jeszcze mniej logiczna niż to, co teraz mówi. Ona z pewnością nie uwierzy w całą tę gadkę o bogach greckich i innych tego typu sprawach, które męczą Terry’ego już przeszło od miesiąca, od kiedy tata powiedział mu, że będzie musiał wyjechać.
— Rodzice zawsze robią to, co dla nas najlepsze. — Głos Jenny ocieka sarkazmem, a to jedyny sarkazm, jaki Terry potrafi wyczuwać. Tylko dlatego, że spędza z nią tyle czasu. — Nigdy nie możesz się zbuntować? Sprzeciwić? Powiedzieć, że nie chcesz? To takie trudne? Chłopaku, walcz o swoje, a nie… a nie zachowuj się jak potulny szczeniaczek, który tylko czeka, żeby nim pomiatać!
— To nie wyjdzie — mruczy Terry, kręcąc głową. — Nie tym razem.
— Mówisz to za każdym razem — warczy Jenny, jej paznokcie wbijają się w miękką ziemię. — Nigdy nie wychodzi. Zero nadziei. Zero… czegokolwiek — mamrocze i wstaje, patrzy na skulonego chłopca z góry. — Jedź, jeśli to dla ciebie takie dobre, proszę bardzo, zachowuj się, jakbyś nie miał wyboru, chociaż to oczywiste, że go masz, dalej, proszę, okłamuj samego siebie! Jedź, zostaw tutaj wszystko, tak jakby to było niczym! Jakbym ja była niczym. Dawaj, z pewnością dobrze ci to zrobi — gorzko syczy, wypluwając słowa z pogardą. Jej głos i spojrzenie są pełne złości, gwałtownie macha rękoma w obfitej gestykulacji. Terry odwraca głowę, gapi się na wyrwaną przez Jenny trawę zza zasłony łez. Nie chciał, żeby to się tak skończyło, nie tak to sobie wyobrażał, nie taki był jego zamiar…
Nie patrzy, jak dziewczyna odchodzi.
Może tak będzie lepiej.
Milan podnosi niebieską walizkę, wsuwa ją do bagażnika samochodu. Terry stoi z boku, wzdryga się lekko, gdy bagażnik zamyka się z głośnym hukiem. Bawi się swoimi własnymi palcami, z opuszczoną głową wpatruje się w swoje dłonie i w chodnik pod nimi. Przez chwilę stoi tak, kompletnie ignorując to, że wszystko jest już gotowe do drogi. Sam nie wie, na co czeka. Albo na co ma nadzieję.
Powoli drepcze do samochodu, zatrzaskuje drzwi jak najciszej. Ostatni raz patrzy w stronę swojego mieszkania, które od teraz stanie się jego starym mieszkaniem. Nie przetrwałby przeprowadzania się z jednego miejsca do drugiego co kilka miesięcy, więc musiał zdecydować się na tę gorszą opcję. Nie jest pewien, czy w większym stopniu tego żałuje, czy może kiedyś sobie za to podziękuje.
— Gotowy? — Kolega jego taty, Ry, jeśli Terry dobrze pamięta, odwraca się przez ramię, żeby spojrzeć na chłopca. Ten kiwa głową, patrząc mniej więcej w kierunku kierowcy. Ry odpowiada lekkim skinieniem głowy.
Przez chwilę jadą w ciszy, dopóki mężczyzna nie włącza radia.
Telefon Terry’ego wibruje w jego kieszeni i choć najpierw ma zamiar to zignorować, to… istnieje tylko jedna osoba, która by do niego pisała.
— Możemy zajechać do parku? — pyta Terry, przechylając się do przodu, niemal wciskając głowę między dwa przednie siedzenia.
— Kończysz załatwianie spraw?
Chłopiec potakuje w ciszy.
— Skoro już musisz jechać — wzdycha i wyciąga coś ze swojej torby. — Nazywa się Stefan. — Jenny rzuca… czymś do Terry’ego. Chłopiec przygląda się trochę dziwacznemu niebieskiemu zwierzątku, które wygląda równocześnie jak dinozaur i żółw, połączone w amatorską robótkę na szydełku. — Odwiedź mnie kiedyś.
Chyba ma zamiar odchodzić, ale zanim udaje jej się odwrócić, przykleja się do niej ten głupi dzieciak, którego nie mogła od siebie odgonić przez te wszystkie lata. Albo to on nie mógł jej od siebie odgonić. Ze słabym uśmiechem trochę niezręcznie poklepuje go po plecach.
[1252 słowa: Terry otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]
— No, już. Tak naprawdę nie jestem zła.
───
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz