TW: używki
Kurwa, kurwa, kurwa.
Kurwa, dopowiedziałom w głowie jeszcze jeden raz, z rozdrażnieniem, zaciskając zęby. Własne dłonie z kartami rozmazywały mi się przed oczami, a percepcja właściwie przestała istnieć — i było to bardzo podejrzane, bo to niemożliwe, bym się doprowadziło do takiego stanu trzema niskoprocentowymi piwami z sokiem. Czułom się, jakby kurz zlepiał mi palce i chciało mi się przez to wymiotować. Odłożone na bok karty przeciwnika były nierówno poukładane, co sprawiało z kolei, że miałom ochotę na niego nakrzyczeć. Ktoś na dodatek postanowił puścić ABBĘ, a ja, cholera, nienawidzę ABBY. I to z całego serca.
Oddziałujące na mnie bodźce budziły we mnie poczucie, jakbym musiał wyrwać się ze swojego własnego ciała.
Rozejrzałom się. Gdybym było same, może nie czułobym takiego niespokoju, ale problem w tym był, że osoba, która mnie tu przyprowadziła, nagle znikła, a ja zaczęłom podejrzewać, że ktoś mi czegoś dosypał. Zerknęłom na faceta siedzącego tuż przede mną. Nie wyglądał na typa, który chciałby mi zrobić krzywdę, bo gdyby chciał, dawno bym już leżało nieprzytomne i kompletnie nie kontaktowało, skoro byłom tu od trzech godzin, a nawet jeśli, to szczerze by mi to wisiało, ale rzecz była w czymś innym. Bo wyglądał raczej na kogoś, kto za wszelką cenę chciał wygrać rozgrywkę. A ja też chciałem wygrać.
— Co? Stchórzyłeś?
Uśmiechnęłom się najbardziej sztucznie, jak potrafiłom, próbując zachować nienaganną pewność siebie i mając nadzieję, że spostrzeże tę sztuczność. Nawet półboskie zdolności nie były w stanie mi pomóc. Straciłom na moment uwagę i zostałom odurzone.
Kurwa, kurwa, kurwa. Kurwa.
— Oszukujesz — powiedziałom
— Ja? — Zadowolona aura zniknęła z twarzy mężczyzny, ale uśmiech, który miał na niej, niestety pozostał. — To ty przed chwilą chowałeś karty. I jeszcze na moich oczach, ty idoto.
Przełknęłom ślinę. Odwaga opuściła moją duszę, zastąpiona spięciem. Spociłom się, a moje serce zabiło mocniej. Szlag by to wszystko wziął. Jeszcze tego mi brakowało. Tak mnie odurzył, że widział nawet, jak oszukuję? Próbowałem zignorować jego słowa, świadczące o moim zbliżającym się upadku i wywnioskować jakieś rozwiązanie z kart, które mi pozostały, ale na niczym nie mogłem się skupić. Przegrałem, to było już oczywiste. Przegrałem podwójną wartość mojej minimalnej wypłaty, co gorsza. Chyba moja głupota stwierdziła, że skoro przecież na wszystko wystarczy mi pieniędzy (chociaż nie była to suma tak duża, bym nazwał się bogatym), to mogę równie dobrze je utracić w jakiejś gierce. Tylko że nie sądziłem, że przegram, bo nigdy nie przegrywałem.
— Sorry, muszę się wyszczać.
Jak się okazało, moja głupota nie ma granic.
Wstałem na drżących nogach, upewniając się, że mam telefon i portfel w kieszeni spodni. Nie wiedziałem, czym mnie sproszkowali, ale było to znacznie mniej przyjemne od wszystkiego, co miałem okazję brać w życiu — nie było jednak najgorzej. Po prostu nieprzyjemnie. Zebrało mi się nagle na wymioty. Zapach potu bijący od każdego wokół i mnie samego sprawił dodatkowo, że dostałem dreszczy obrzydzenia. Próbowałem sobie przypomnieć, gdzie jest toaleta, choć wcale nie miałem zamiaru do niej iść. Wykorzystując ogromny zgiełk w kasynie, zgubiłom w nim swoją osobę, pozbywając się śledzącego mnie spojrzenia i ruszyłem szybciej w stronę wyjścia, na tyle szybko, by uciec i na tyle ostrożnie, by się nie przewrócić od zawrotów głowy. Czarna koszulka z taniego poliestru od razu zaczęła mnie bardziej dusić, gdy wyszedłem na dwadzieścia dwa stopnie, pomimo późnej godziny.
Wmuszałem w siebie świeże powietrze przed obskurnym budynkiem, mając nadzieję, że dzięki temu mój organizm wróci do swojego pierwotnego, niewstrząsniętego stanu. Czułem jednocześnie stan euforii budzący się we mnie, jak i otępienie, przez co zdawało mi się, że gdy tylko ruszę się z miejsca, moje ciało zmieni się w proch. Zaczynały mnie boleć mięśnie, słyszałom krew płynącą w skroni. To musiał być szczyt.
Wyjąłem telefon po kilkunastu (dwudziestu? Może więcej? Ile minęło?) minutach. Musiałem wrócić trochę do siebie, bo jeśli mnie takiego zobaczy, nie będzie pocieszony — choć oceniłem, że długo to nie potrwa, ale ciężko też było wydać jakąkolwiek ocenę, nie mając poczucia upływu sekund.
Ktoś znacznie wyższy ode mnie stanął przede mną, złapał za włosy i przyciągnął do siebie. Nie zdołałem usłyszeć, co do mnie dokładnie powiedział, ani zdążyć na to odpowiedzieć, gdyż kopnął mnie w brzuch. Zgiąłem się, choć nie poczułem właściwie bólu, kaszlnąłem. I za tym sposobem obmacał moje kieszenie, wyjął znacznie więcej pieniędzy, niż byłem mu winien i rzucił portfel na ziemię przede mną, uderzając mnie jeszcze raz, zapewne ze złości, a ja tylko myślałem o rachunkach, które mam do zapłacenia i o tym, że trzymanie gotówki było kolejnym, wyjątkowo głupim pomysłem, chyba bijącym wszystko inne głupie, co zrobiłem tego dnia.
Ale pominęłam ten fragment, tak samo, jak pominęłam fragment o tym, że jestem pewne tego, iż ktoś mnie specjalnie odurzył — wciąż czułam się nieswojo, ale nauczyłam się przy nim udawać. (Do granic mych możliwości).
— Przypomnij mi, gdzie ty pracujesz?
— To nie tak, że byłem wtedy w pracy. — Wzruszyłom ramionami pretensjonalnie.
Uchylił usta lekko i wpatrywał się we mnie niedowierzająco, jak na idiotę, zapewne właśnie myśląc, że nim jestem. Ścisnęłom kubek w kształcie żaby, zapełniony czarną, gorzką herbatą.
— Ty jebany idioto.
Bingo!
— Czemu musisz być aż tak głupi?! — krzyknął, marszcząc nos i napinając wszystkie mięśnie twarzy. — Jebnąłbym cię teraz po prostu, serio.
— Ups — wymamrotałem pod nosem markotnie. — Przyjmę to z honorem.
Wgłębiłem się w poduszki, odwracając wzrok, nie potrafiąc mimo wszystko nie myśleć o tym, jak wyraźny ma akcent, gdy się na mnie denerwuje — przyzwyczajony do takich wybuchów, licząc na to, że ciepło kanapy przejdzie na moje plecy, które okryły się dreszczami.
— Który mamy dzień? — spytał.
— Co?
— Pytam, który mamy dzień miesiąca, debilu.
— Czternasty? — Napiłem się herbaty, by przykryć mą niezręczność.
— I nie masz nawet… żadnych oszczędności?
Zamilkłem.
— Na co ty to zawsze wydaj… A. No. Tak.
Zamilkłem najgłośniej, jak można.
— Wynajmujesz mieszkanie, co nie? Więc nie dość, że musisz zapłacić rachunki, to jeszcze czynsz, a na dodatek za coś przeżyć miesiąc. Wiesz o tym? Zdajesz sobie sprawę, czy ciebie pojebało do reszty?
Zamilkłem tak bardzo, że język stanął mi w gardle.
— Kiedyś zostaniesz z tym wszystkim sam i nie będzie nikogo, kto ci pomoże, jeśli dalej taki… taki będziesz, Edgar.
Zauważyłem, że często celowo wypowiada moje imię na końcu. Mogła to być jakaś sztuczka psychologiczna z jego własnej inwencji — powodująca we mnie zawsze wstyd przez sposób, w jaki podkreśla ,,r”, gdy kończy je wypowiadać, jak akcentuje pierwszą sylabę mojego dwusylabowego imienia, jak nieznacznie przeciąga ,,e”. Uwielbiałem to do tego stopnia, że za każdym razem chciałem nagrać chwilę, gdy je mówi, by móc potem odtwarzać ją kiedykolwiek zechcę. Przy śniadaniu, w pracy, po obudzeniu się, przed zaśnięciem, gdy wyobrażam sobie po raz setny, jak opuszkami palców sunie po mojej skórze. I nawet gdy mówił takie rzeczy, trafiające we mnie jak pocisk, właśnie wtedy miękłem.
— To jakaś sugestia z twojej strony?
— Więcej niż sugestia — rzekł ostro po trzech zabójczych sekundach.
Uniosłem brew nieznacznie. Zaschło mi jeszcze bardziej w buzi.
— Aaa, więc taki jesteś — wymamrotałem markotnie.
Wstałem z siedzenia dramatycznie i westchnąłem głośno, rzucając mu mętny wzrok. Artem stał ze skrzyżowanymi rękoma, nie okazując mi ani grama empatii, choć zauważyłom też dystans w jego postawie i mimice, jakby mimo wszystko powstrzymywał się z dalszymi słowami.
— C’mon, i co, tak mnie po prostu na lodzie zostawisz? Myślałem, że jesteś dla mnie bardziej wyrozumiały, a okazuje się teraz, że chuj z ciebie, a nie kolega. — Uniosłem lekko kąciki warg, zachowując neutralny ton. — Ok, żartuję. To nie tak, że cię do czegoś zmuszam. — Wzruszyłom ramionami. — A nawet jeśli chcę cię zmusić, to nie mam jak.
Nie ma gorszego rodzaju samoświadomości od tego, gdy i tak robisz wszystkie te rzeczy, których jesteś świadomy.
Świadomość jest najważniejsza. Tak, tak. Często to powtarzałem sobie, jak i innym, głównie w żartach, rzadziej poważnie — lecz coraz częściej te słowa wyglądały po prostu jak jedna wielka abstrakcja, bez większej spójności i sensu, gdy coś robiłem bądź mówiłem, jednocześnie mając w tym samym momencie myśli, że przecież to, co wyczyniam, jest bardzo niestosowne. Powtarzałem to tylekrotnie, powtarzałem te błędy, niekiedy nawet celowo. Byłem tak bardzo samoświadomy, a równocześnie nieudolny, nie wiedząc do końca, czemu to wszystko robię — miałem swoje domysły, włączając w to autodestrukcyjne zapędy, ale nie były one usprawiedliwieniem, ani nawet wyjaśnieniem.
— Przestań.
— Przestałem, nie widzisz?
— To może usiądź.
Przewróciłem oczami i usiadłem.
— Zgłoś to.
Zagryzłem policzek. Ta ,,propozycja” była oczywista (najbardziej też logiczna jako rozwiązanie problemu), ale i tak poczułem się osaczony, zmuszany do czegoś.
— Nie mogę.
Moja odpowiedź była tym bardziej oczywista.
— Bo?
— Czy ty jesteś jakiś… uh, czy to nie oczywis… — Potarłem oczy, kręcąc głową. — Miałbym wtedy przejebane!
— Przejebane masz i tak w tej chwili.
Musiałem być już różowy na polikach. Myślałem, że za moment się popłaczę.
Artem?
────
[1410 słów: Edgar otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz