TW: uzależnienia, alkohol, wspomnienie o narkotykach
SZEŚĆ MIESIĘCY TEMU
Całowanie Artema było zupełnie inne niż całowanie kogokolwiek innego.
Jego wargi nie były różowo-blade, tylko malinowe. Nie smakowały skórą czy sztuczną pomadką, a świeżo zerwanym owocem. Nie były szorstko-mokre, a jedwabne niczym drogo wytworzony materiał o najwyższej jakości, który mógłby nosić w dnie i noce. Swoim pełnym kształtem idealnie dopasowywały się do moich ust, zupełnie, jakby stworzone były jedynie dla mnie, jakby były jedynymi istniejącymi puzzlami we wszechświecie, a delikatnie uchylone — choć nie do końca, wciąż niedostępne i skryte — stwarzały idealną okazję do odetchnięcia w nie przepełnionym ulgą powietrzem, przesiąkniętym zapachem papierosów i cytrusowych miętówek.
Ale był to tylko buziak. Delikatny pocałunek pokroju niedoświadczonych przedszkolaków. Szczeniacki pocałunek. Zaledwie muśnięcie. Jak trzepot wyrwanych bez znieczulenia piórek.
Chciałom gościć malinowe usta Artema nie tylko na swych wargach, a fakt, że nie mogłom nawet uczynić tego pocałunku czymś agresywniejszym i bardziej maniakalnym, że jedyne, co zrobić byłom w stanie, to dać mu buziaka, którego mógłby dać każdy każdemu, nie był ani odrobinę satysfakcjonujący.
Nie mogłom przekraczać granic Artema, niezależnie od sąsiadującym we mnie natężeniu emocji, bo były one bardzo intensywnie zaznaczone, oddzielone wielką, grubą, nawet nie kreską, a krechą. A jednak moje zaczepki w postaci złapania za ramię, dotknięcia dłoni czy potargania włosów z jakiegoś powodu… po prostu znosił.
Może to, że Artem nie chciał dopuszczać mnie do siebie, było właściwe.
Problem w tym, że — nie byłem pewien, czy mężczyzna podbudza moje nerwy jeszcze bardziej, czy je łagodzi. Prawda, obecność Artema była kojąca i tak naprawdę tylko przy nim odwieczne napięcie w moim ciele lżało, lecz z drugiej strony, ilekroć na niego patrzyłem, ilekroć zerkałem na jedwabne, malinowe wargi, ilekroć nawiązywaliśmy kontakt wzrokowy, ilekroć zaczynałem mierzyć w głowie szerokość ramion Artema, ilekroć chciałem, aby składał pocałunki na mojej szyi, ilekroć opuszczałem głowę z zawstydzenia, ilekroć pragnąłem dotknąć jego talii, a nie mogłem, budziła się we mnie złość szepcząca do mnie po cichu, stwarzająca brudne obrazy w mej wyobraźni, pełnych zgorszenia oraz żalu. I czułom, że nawet myślami naruszam te granice.
Poza tym agresja Artema świetnie dopasowywała się do mojej, więc byłem świadom, że nasze połączenie mogłoby doprowadzić do katastrofy. Po prostu by nie działało. Pragnąłem być bardziej delikatny, nie mieć w sobie tej wielkiej złości, pragnąłem stworzyć z nim, a także dla niego rzecz piękną, łagodną, pełną spokoju, poczucia bezpieczeństwa, złagodzić przy tym ten wybuchowy temperament Artema.
Nigdy nie mógłbym tego zrobić. Nie byłem w stanie.
Bo nawet dla niego nie byłbym w stanie zmienić tego, co we mnie siedziało.
I siebie za to nienawidziłom.
— Nie róbmy tego nigdy więcej. — Wytarłom wilgotne wargi w wierzch dłoni, patrząc na wszystko, tylko nie na twarz mężczyzny.
To trwało zaledwie dwie sekundy, a miałom wrażenie, jakby minęła wieczność.
Serce biło mi w zaskakująco szybkim tempie, a całym ciałem rozpalał gorąc. Moje nogi drżały. Z trudem oddychałom, a gardło piekło nieprzyjemnie, towarzysząc oblewającemu ciało zimnemu potowi. Czułem piekące policzki, mdłe zawroty w żołądku, ogłuszający pisk w uszach, a lecące w tle Paper Bag od cholernej Fiony Apple było jedynym dźwiękiem, jaki do mnie dochodził.
☆ TERAZ
— Ale to ty mnie pocałowałeś.
Taki stan rzeczy nie potrwał długo. To znaczy, nie zmieniło się dużo, oprócz tego, że Artem się mną zaczął bawić. Co prawda, nie wiedziałem tak naprawdę, czy rzeczywiście to robił, lecz czułem się jak zabawka.
Mężczyzna mówił, zachowywał się, a przede wszystkim dotykał mnie w wyjątkowo zaczepne sposoby. Te delikatne ściśnięcia, tknięcia, draśnięcia czy łaskotnięcia były równocześnie nieznośne, jak i błogie. Przynosiły zapełnienie dla pragnienia za dotykiem Artema, ale też nie robiły tego całkowicie (wystarczająco), wywołując dodatkową frustrację, która z kolei powodowała jeszcze większą żądzę (wciąż było to lepsze, niż brak — może więc chciałem (wolałem?) być zabawką).
Zacząłem myśleć, iż wie, jak reaguję na taki dotyk — chyba zaobserwował, że reaguję na bliskość jego ciała zupełnie inaczej, niż innych osób.
Przy nim odkryłem, że motyle w brzuchu nie są fikcyjnym tworem, a rzeczywistym uczuciem, przez które chciałem zrobić sobie płukanie żołądka, zwymiotować nimi, powyrywać im te małe, leciutkie skrzydełka, czułki i nóżki, zgnieść resztę ciała na proch, a ten proch z kolei spalić w płomieniach. Niestety, motyle były chemicznym tworem moich hormonów, więc nie miałem żadnej możliwości się ich pozbyć.
Jak gdy kładł dłoń na mojej talii, przyciągnął do siebie z lekkością, złapał za rękę, śmiejąc mi się w twarz bez dźwięku, jakby chciał ze mną tańczyć walca albo tango, tylko że miałem i tak zbyt lewe obydwie nogi, aby to zrobić, w tle nie leci muzyka, przy której można tańczyć tradycyjne tańce, tylko rock (Placebo? Pavement? A może one leciały wcześniej? Samo nie wiedziałom), jesteśmy przy ludziach, co powoduje we mnie zażenowanie, świeci na nas czerwone światło, kręci mi się w głowie, przez co (tym bardziej!) moje nogi się plączą, niewygodne buty obcierają mi się o pięty, przez co znowu będę musiało prać zakrwawione skarpety, no i w każdym razie, na pewno nic nie tańczymy, bo Artem z pewnością także nie potrafi.
— Ci już wystarczy.
Och, no tak. Jeszcze jedna istotna kwestia.
Przez to wszystko pragnąłem już nigdy nie być trzeźwy w jego towarzystwie.
— Nic mi nie jest — burknąłem, zirytowany.
Chyba nie nadawałbym się zbytnio jako bohater opowieści rodem z role-playów, bo nieważne jak bardzo się w życiu potrafiłem upić, nigdy się nie zająkiwałem po alkoholu.
— Niezbyt ci ufam, a jak znowu coś odwalisz, to pójdzie na mnie.
Uśmiechnęłam się głupkowato. Był wyjątkowy denerwujący. I to naprawdę, naprawdę! Nieintencjonalnie na dokładkę — a tak bardzo denerwujący.
— Odwieziesz mnie?
— Nie zostanę na noc.
— Raz byś mógł.
— Po co?
— Och…Yhm. Uhm. Nie wiem, spędzić ze mną czas? Sam na s-
— Spędzam z tobą i tak dość dużo czasu.
Każda pieprzona rozmowa tak wyglądała, a on udawał, że nie rozumie znaków, jakie mu daję od tylu miesięcy. Możliwe, że jestem mało bezpośrednie, ale na większą bezpośredniość nie było mnie jednak stać. Trudno było to przed sobą samym przyznać, ale prawdopodobnie bałom się odrzucenia jeszcze silniejszego, niż doznaję do tej pory.
I po prostu robiłom się przy nim zbyt nieśmiałe. Nie potrafiłom się do niego zbliżyć w normalny sposób.
Czy ktoś mnie wini za to, że odurzanie się alkoholem jeszcze bardziej, niż dotychczas, było dla mnie jedyną opcją, by nie oszaleć do reszty?
☆
Nie czułem się trzeźwo, odkąd go poznałem.
To dość ironiczne, patrząc na to, że pracuje parę dni w miesiącu właśnie w barze, gdzie się po raz pierwszy spotkaliśmy — a naszą relację zapoczątkował drink.
,,Mohito, ale mniej cukru, mniej lodu i więcej rumu”.
Od początku mnie sobą upijał, szczególnie swoimi słowami, mówionymi z rosyjskim, słodkim akcentem, jedyną słodką rzeczą, którą mógłbym kosztować swoimi kubkami smakowymi przez długi czas. Upijał mnie, a wcale nie chciał tego robić. To ja wpadłem w miłosny alkoholizm, stałem się zapijaczonym idiotą, wpadłem w sidła, które nie istnieją.
Więc wolałem upijać się sfermentowanymi trunkami zamiast nim.
Zacząłem wykorzystywać jednak troskę w jego oczach (wyobraziłem ją sobie?) i delikatność, z którą się mną martwił (może widział we mnie ofiarę?), gdy powtarzał po raz któryś, że Edgar, czy ty nie przesadzasz, czy z tobą wszystko w porządku, powinieneś przestać, potrzebujesz pomocy, a ja jakby ignorowałem te słowa i robiłem to, co zwykle, byleby zwracał na mnie więcej i więcej uwagi. Było to złe z mojej strony. Okropne. Manipulowałem nim potajemnie, chcąc wzmocnić tę troskę, jaką mi dawał, bo dawał mi jej najwięcej właśnie wtedy, gdy widział mnie lekko zataczającego się i śmierdzącego whisky, wymiotującego od zatrucia tytoniowego, wychodzącego po raz któryś w miesiącu od kogoś, kogo poznałem dosłownie parę minut temu z roztrzepanymi włosami, miniaturowymi sińcami na szyi oraz obojczykach i krzywo zapiętą koszulą, łykającego butelkę tabletek przeciwbólowych przy lekkim ukłuciu skroni, a niekiedy nie do końca kontaktującego, z rozszerzonymi źrenicami i drżącymi dłońmi.
Nic z tego nie było bardziej niszczące od niego. Zasłużył. Bo tak naprawdę tylko wtedy się mną rzeczywiście interesował.
Bez pewności zapukałom w brązowo-modrzewne drzwi. Odetchnęłom cicho parę razy, rozglądając się po korytarzu. Podłoga wyglądała jak w nowo wyremontowanym budynku, ale ściany już wołały o pomstę do nieba i przydałoby im się odmalowanie. Lampy musiały ledwo dychać, bo światło migało średnio co dwadzieścia sekund. Ciarki przeszły moje ciało, a na skórze pojawiła się gęsia skórka. Czułom się jak w miejscu wyjętym prosto z tandetnego horroru. Byłen tutaj drugi raz i przysiągłbym, że za pierwszym nie było tu tak strasznie i tak zimno, przez co nawet zewnętrzna duchota tu nie docierała, wystraszona tym chłodem.
Otworzył po minucie, ubrany w czarny, pognieciony dres, patrząc na mnie okrążonymi worami, znużonymi oczami, jakby dopiero co się obudził. Na mój widok jego twarz w sekundę jeszcze bardziej zbladła.
— Ja pierdolę, napisałbyś chociaż — syknął, łapiąc kosmyki ciemnych, potarganych włosów i układając je na ślepo palcami.
Wszedł do mieszkania, zostawiając mi uchylone wejście.
— Pisałem. — Zamknąłem za sobą drzwi. — Powiedzieli mi w twojej pracy, że źle się czujesz.
Na te słowa dziwnie się skrzywił, a atmosfera między nami zrobiła się napięta.
— Stalkujesz mnie? — pytając, wziął do ręki swój telefon i zapewne zauważył, że rzeczywiście, pisałem.
Prychnęłom śmiechem.
— Mam trochę spraw na głowie, tak właściwie. — Artem pociągnął nosem. — Więc możesz sobie iść.
— Kupiłem ci leki. I coś do jedzenia. Nawet nie podziękujesz? — Uśmiechnęłom się czarująco, ściskając ciężką reklamówkę. Zbliżyłom się do niego blisko. — Przeszkadzam ci aż tak? Wierz, potrafię być bardzo cichy, jeśli zechcę, no chyba że chcesz, żebym był głośny. Co zdecydujesz, to twoje.
— Boże, Edg-
— Boże, żartuję — przedrzeźniłom go. — A może nie. — Usiadłom bezczelnie na kanapę. — Co takiego masz do roboty, ważniejszego od mojego towarzystwa?
— Twojego towarzystwa? — Podniósł kąciki ust. Milczał przez chwilę. Zmienił kierunek swojej wypowiedzi, choć widziałom, że coś złośliwego ciśnie się mu na wargi. — Słuchaj, naprawdę muszę się skupić.
— Ojoj.
Założyłom nogę na nogę i oparłom się o oparcie kanapy, nie przestając mieć na twarzy delikatnego, wrednego uśmiechu, patrząc cały czas w budzący niezręczność sposób na Artema.
— I co teraz? Wyrzucisz mnie?
Przewrócił oczami. Widok jego zdenerwowanej twarzy był jak nagroda.
— Proszę, wyrzuć mnie. Możemy się siłować.
— Jesteś uparty bardziej niż pieprzony osioł, wiesz o tym?
— Mówię serio.
— Czy to kolejne z twoich dziwnych upodobań?
— Czy jeśli powiem, że tak, to nie będziesz się ze mną siłować i mnie nie wyrzucisz?
Artem po tych słowach kompletnie przestał na mnie patrzeć, jakbym rozpłynął się w powietrzu i sięgnął po reklamówkę. Złapałom jego nadgarstek, pociągając lekko do siebie — zmuszony został przy tym, by znowu złapać ze mną kontakt wzrokowy. Spojrzałom niedyskretnie na malinowe wargi mężczyzny, które zacisnęły się w wąską kreskę.
— A co z ,,dziękuję”?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz