piątek, 24 maja 2024

Od Kanmi

Nowy Jork przytłaczał Kanmi w sposób podobny do afektacji, jaką okazuje podchmielony student prawa na imprezie, w pełni świadom swojego natręctwa. Z rzędami aut, których kierowcy zawzięcie trąbią na każdego, kto nie podziela ich pędu, z chodnikami poukrywanymi gdzieś pod warstwami zalegających na nich śmieci, pełny luksusowych sklepów i mężczyzn w obcisłych czarnych garniturach, beztrosko wybierających taksówkę, by dojechać przecznicę dalej. Krytyka Nowego Jorku nie była temu miastu obca. Zdawałoby się, że ludzie przyjeżdżają tu tylko po to, by snuć smętne rozważania o skutkach późnego kapitalizmu i konsumpcjonizmu pożerającego Amerykę od środka. Protesty, gdy już się pojawiają i nie są gwałtownie tłamszone, w tym wielkim mieście wydają się pozbawione znaczenia. Dlaczego nowojorczyk miałby przejmować się Bliskim Wschodem albo stanem globalnego ocieplenia, gdy za rogiem czekają go otwarte ramiona Steve’a Jobsa albo kawa, która smakuje równie źle, co rozpuszczalna na przeterminowanym mleku, ale jest droga i, tak właściwie, wygląda całkiem fajnie?
To nie tak, że Kanmi uważała nowojorczyków za bandę idiotów. To znaczy, nawet jeśli, nie czuła, żeby szczególnie odstawała od nich inteligencją czy świadomością na temat stanu światowej gospodarki. Prawdę mówiąc, obchodziło ją to na tyle, ile powinna wiedzieć jako obywatelka Stanów Zjednoczonych i Greczynka. Po prostu łatwiej jest oceniać masę niż samego siebie. Uważała się za wnikliwego obserwatora rzeczywistości, jednak, w tej całej samoświadomości, nie rościła sobie praw do oceny świata, którego jako osiemnastolatka zbyt wiele nie zaznała. Irytacja na Nowy Jork pomagała jej zapomnieć o nieodłącznym smutku przysporzonym jej przez nikogo innego jak Milio Hansena.
W głowie Kanmi cała ta sprawa wyglądała nieco dramatyczniej, niż miała się naprawdę. Nie wyjechał bez słowa ani wyjaśnienia, nie zostawił jej w deszczu ani nie porzucił na autostradzie. Powiedział tylko: „Wyjeżdżam do wuja”. To jest, powiedział jeszcze kilka zdań, odbyli nawet coś na zasadzie rozmowy dwojga ludzi pogodzonych z decyzją jednego z nich. Mimo całej swojej sympatii Kanmi nie zdobyła się na prośbę, by zmienił zdanie i pojechał z nią do Nowego Jorku. Oczywiście, że się nie zdobyła, ponieważ kiedy Milio wyjeżdżał, ona miała zostać w Obozie Herosów przez jeszcze jeden rok. Nie miała powodów, by tego od niego wymagać. Nie wiedziała przecież, czy za rok nie wróci. Liczyła na to, że wróci, co otwarcie przed sobą przyznawała, ale nie chciała tego na nim wymuszać, nawet jeśli wszystkie te bitwy rozgrywała ze sobą w głowie, a Milio o jej nadziejach nie miał żadnego pojęcia. Nie byli ze sobą na tyle blisko, by składać sobie obietnice, że drugie poczeka na to pierwsze.
Bo nie byli, prawda?
Złożyła ubrania i ułożyła je w kostkę. Otworzyła szufladę, żeby ułożyć je względnie z dbałością. Nie spodziewała się nikogo, ale jedynie porządek w mieszkaniu powstrzymywał ją od szaleństwa. Była samotna, jakkolwiek niechętnie to przed sobą przyznawała. W Obozie miała wszystko na talerzu, chcąc nie chcąc była zmuszona do przebywania z ludźmi. Tutaj, w Nowym Jorku, ten przymus zniknął. Tutaj podlegała opinii ludzi niekrępowanych obozowym kodeksem życzliwości. Musiała przynajmniej podejmować próby wyjścia z bezpiecznej strefy.
Nie studiowała, przytłoczyły ją koszty, mimo że z początku planowała. Znalazła pracę, żeby dać sobie poczucie złudnej stabilności finansowej. Stabilność samą w sobie, można powiedzieć, osiągnęła, ponieważ jej życie na tym pierwszym etapie dorosłości zmieniło się w ciążącą, acz stabilną rutynę. Sprzedawała bilety w kinie, sprzątała sale, potem wracała do domu, dwa razy w tygodniu zatrzymując się w spożywczaku na zakupy. Co dwa tygodnie mogła odebrać bilet na darmowy seans. Wybierała więc jeden z ciekawszych tytułów i, paradoksalnie, jedyna rozrywka w jej życiu także stała się częścią schematu.
Jedyną niepewną chwilą był moment, w którym dostawała wiadomość od Milio. Tego nie była w stanie przewidzieć. Milio pisał do niej, kiedy spotykał przyjaznego psa i dziwnym trafem akurat wtedy jego myśli kierowały się ku Kanmi. Nie myślał o niej pod prysznicem, jedząc śniadanie ani podczas oglądania zabawnych filmików na YouTubie. Tylko wtedy, gdy widział psa. To jej całkiem schlebiało, w całej beznadziejności ich sytuacji.
Kanmi czasami patrzyła w telefon, licząc na powiadomienie. Nie tylko wtedy, gdy widziała coś, co kojarzyło się jej się z Milio. Nie wtedy, gdy odsłuchiwała po raz setny „Dear Evan Hansen”. Myślała o nim częściej, kiedy szła do pracy, kiedy ktoś ją zdenerwował i czuła silną potrzebę opowiedzenia o tym Milio, kiedy widziała, jak starszy pan karmi w parku wiewiórki albo kiedy znowu przeterminowały jej się jogurty. W każdej prozaicznej czynności znajdowała powód do nostalgii za ich beztroskim życiem i za wypadami do Nowego Jorku w czasach, kiedy jeszcze był im obcy.
Była dosyć sentymentalna. I emocjonalna.

W swojej czerwonej kamizelce nie czuła się wcale poważniej, niż bez niej, a mimo to zarząd kina wymagał, by wszyscy pracownicy je nosili. Kanmi ich nie znosiła. Pomidorowa barwa wełny nie sprawiała, że klienci traktowali ją z szacunkiem. Wręcz przeciwnie, zdawało się, jakby poniektórym nastolatkom na widok czerwonej kamizelki cisnęło się na usta: „Jezus, współczuję”. Kanmi nieco się tym przejmowała.
Pewnego razu w przypływie odwagi albo absolutnej beznadziei zdecydowała się podać swoje nazwisko jednemu z chłopaków przychodzących do kina częściej niż przeciętny nowojorczyk, bo co najmniej raz w tygodniu. Chociaż z początku uznawała go za irytującego gościa chcącego poderwać pomidorową kasjerkę, po czasie odkryła, że Eliasa interesują bardziej filmy niż ona sama. Nie bez powodu jednak uparł się na to konkretne kino, bo Kanmi także nie pozostawała mu obojętna.
— Cieszę się, że nie uznałaś mnie za dziwaka — powiedział, gdy Kanmi zgodziła się przyjść na kawę. Palił, a dym sprawił, że Kanmi zaszkliły się oczy. Elias zgasił papierosa i uśmiechnął się łagodnie. — To zrozumiałe. Zanim zacząłem palić, dziwiłem się, dlaczego ludzie wdychają to z, cóż, przyjemnością.
Później Elias rozpoczął swoją filmową tyradę. O ile przyznał, że za ordynarnym, ale wybitnym „Ojcem Chrzestnym” szczególnie nie przepadał, tak wszystkie blockbustery uważał za ogłupiające i nie ukrywał się ze swoją niechęcią do „Diuny” biorącą się tylko z tego, że była wówczas popularna. Kanmi powstrzymała się od wywrócenia oczami. Mówił dalej, o Tarkowskim i Kurosawie, unosił się, tłumacząc Kanmi fenomen pewnego polskiego reżysera, Romana Polańskiego (uważał bowiem, że jego kunszt w pełni usprawiedliwiał popełnione przez niego przestępstwa, to w końcu artysta). Równocześnie uważał swoją krytykę Damiena Chazelle’a za słuszną, ponieważ uważał musicale i filmy pokroju „La La Landu” i „Babilonu” za kulturowe poniżenie i nic ponad chłam. Kanmi się wyłączyła.
Po pierwszym spotkaniu z Eliasem, które ten skwitował jako niezwykle udane i bogate w ciekawe dyskusje (Kanmi udawała, że go słucha, a jemu wyraźnie sprawiało to przyjemność), Kanmi nie próbowała się do niego odzywać i skutecznie unikała wszystkich wiadomości, wpierw udając chorą, a później zupełnie porzucając pomysły odpisywania na nie. Elias się poddał, upokorzony, nie wracał do kina, a Kanmi poprzysięgła sobie, że więcej nie wyjdzie na kawę z nowojorczykiem.
Chciała opowiedzieć o tym wszystkim Milio, ale on był nieosiągalny. Rozmawiali ostatnio trzy dni temu. Wysłał mema z „La La Landu”. Kanmi się uśmiechnęła i odpowiedziała, że ostatnio widziała „Whiplasha”, ponieważ puszczali go jako seans niespodziankę w kinie. Poleciła go Milio. Nie była pewna, czy w ogóle wiedział, że pracuje w kinie. Jego zdawkowa odpowiedź w niczym Kanmi nie upewniła.

Myślała o anglistyce, później uznawała, że wcale się nie nadaje. Nie pasowała jej historia sztuki, ponieważ nie uznawała się za artystkę, a creative writing brzmiało zbyt sztampowo i niepewnie. Studiów filmowych bała się równie mocno co anglistyki, czując, że zetknięcie się z ludźmi na dużo wyższym poziomie niż ona sama byłoby zbyt drastyczne i najpewniej rzuciłaby je po semestrze. Była też łacina i greka, które rozważała z patriotycznych pobudek, ale i to nie było tym, czego szukała. Przejrzała oferty większości nowojorskich uczelni, a mimo to nie poczuła się ani pewniej, ani, w ogóle, lepiej. Jej wykształcenie nie zapewniało żadnych korzyści, a wiedza na tematy kulturowe była tylko pobieżna, wyciągnięta z książek, które udało jej się przeczytać w Obozie. Wszystko to nie wystarczało.
Leah, niezwykle życzliwa w swojej wierze w Kanmi, była jej współpracowniczką i jedyną osobą, do której Kanmi nie czuła niewyjaśnionej niechęci. Mieszkały niedaleko siebie, więc wracały jedną linią metra, zapewniając sobie pełne wsparcie emocjonalne, jako że obie były spoza Nowego Jorku. Leah była o tyle do przodu, że miała za sobą zaręczyny (jej narzeczony, Micah, był jak na gust Kanmi nieco zbyt ekscentryczny), była na trzecim roku pedagogiki i prawdopodobnie już na przyszły rok planowała dziecko. Kanmi nie sądziła, żeby marna wypłata z kina wystarczała na utrzymanie trzyosobowej rodziny. Leah nie martwiła się tym szczególnie. Micah, chociaż wciąż studiował, miał stabilną pracę jako programista w jednej z korporacji. Kanmi zdziwiła się, gdy dowiedziała się, że to nie ta z korporacji, w których organizowane są owocowe czwartki, przynoszone donuty, a stanowiska osadzone w plastikowych boksach, tak aby żaden z pracowników nie daj Boże nie poczuł ludzkiej chęci socjalizowania się z innymi. To była korporacja nastawiona na człowieka, z siłownią w budynku i zadaniowym trybem pracy.
— Cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem. Nie dałbym rady pracować od dziewiątej do siedemnastej, pijąc jakąś drewnianą kawę i patrząc na te ołówkowe baby z HR — powiedział raz Micah. — Doceniam to, że zawsze płacą mi w terminie i że po pracy mam czas na robienie coś dla siebie, a nie, że wracam totalnie bez sił.
— Dziękuję wielomilionowym korporacjom za nieruchanie pracowników na kasę — odpowiedziała Kanmi. — Wasza wysokość jest zbyt łaskawa.
Mimo to Micah dalej lubił Kanmi. W odwecie wytknął jej pracę w kinie, a ona nie wzbraniała się szczególnie, bo wiedziała, że żadne z nich nie myślało nawet o szczerym dogryzieniu drugiemu. Relacja z Micah przypominała Kanmi sztandarową relację z chłopakiem przyjaciółki, gdzie pod płachtą wzajemnej złośliwości kryła się pewna sympatia.
— Myślałaś nad studiami? — Leah pytała ją o to mniej więcej co tydzień, gdy Kanmi przychodziła na sobotnie spotkania w ich mieszkaniu. Micah siedział w fotelu, klikając w ekran iPada.
— Cały czas. Myślę tylko o studiach.
— Proszę cię.
— Wiesz, jak to wygląda. — Kanmi przekręciła głowę. — Zaraz zaczyna się rok akademicki, mam jeszcze cały rok, nie wezmą mnie w połowie semestru.
— No wiem, ale po prostu…
— Co?
— Boję się, że odpuścisz — przyznała po chwili. — A wiesz, że to byłoby najgorsze. To znaczy, wiesz, nie musisz iść na studia, żeby być szczęśliwą. Bez studiów też da się…
— Do rzeczy.
— Uważam, że masz potencjał, żeby zostać całkiem porządną studentką.
— Czego, pedagogiki? Nie widzę się jako nauczycielki.
— Chryste — Leah odetchnęła. — Nie drocz się ze mną. Uwierz w siebie.
— Wierzysz w to, że mnie przyjmą? Zresztą, nawet jeśli, nie mam pieniędzy na czesne, a przy studiach dziennych raczej nie mam szans na pracę na pełny etat. Chyba że pozwolą mi nosić kawę w pracy u Micah. — Kanmi spojrzała na Micaha kątem oka. Był zbyt zaaferowany oglądaniem gameplay’u Baldur’s Gate, żeby wyłapać cokolwiek z ich rozmowy. — Łatwo ci mówić, masz dwadzieścia jeden lat, niedługo kończysz studia i planujesz dzieciaka.
— Brzmisz, jakbym była babcią.
— Trochę tak jest.
Leah nie wiedziała o Milio. Kanmi zdradziła się tylko raz, kiedy piwo zaczęło smakować szczerymi wyznaniami. Leah wyciszyła teleturniej, który akurat z nudów oglądały, i zaczęła się prawdziwie kobieca rozmowa. Kanmi machała teatralnie rękami, żałując rozpoczętego tematu, a kiedy Leah uświadomiła sobie, że nie przebije się przez tę ścianę, poddała się, nadąsana. Kanmi opowiadała jej o Eliasie i jeszcze jednym chłopaku, z jakim ucięła sobie pogawędkę w parku i o którym zapomniała już następnego dnia. Milio pozostawał sferą niemal sakralną jak ulubiony pluszak z dzieciństwa.
Leah zabrała Kanmi na imprezę. To jest, spotkanie dwudziestopięciolatków mające się nijak do imprez, jakie znała z domku Dionizosa. Siedzieli na werandzie drewnianego domku i pili piwo, w tle słyszała skwierczenie kiełbasy i szczekanie lokalnego stróża prawa, brązowego jamnika należącego do sąsiadów gospodarza.
— Wyjątkowo zawzięty egzemplarz — kwitował go Joe. — Raz przekopał się pod płotem, żeby przymilać się do naszej Hazel. Okazało się, że jest trochę za niski dla charta. Zresztą, wykastrowaliśmy Hazel lata temu, ale skąd biedak miałby to wiedzieć.
Hazel leżała obecnie pod stołem. Kanmi głaskała ją od czasu do czasu, gdy oczy suczki wędrowały ku górze, ilekroć zderzały się sztućce lub kiedy wyczuwała zdjęte z grilla mięso. Była na diecie, więc częstowanie jej czymkolwiek było przez Joe surowo zabraniane. Kanmi przepraszała ją bezgłośnie, drapiąc Hazel za uchem.
Rozmawiali o podatkach. Kanmi myślała, że to mit, że Amerykanie rozmawiają przy stole o podatkach. Potem przenieśli się na służbę zdrowia. Kanmi wyraziła swoją dezaprobatę wobec obecnego jej stanu w Ameryce. Poza jednym republikaninem przy stole, chłopaku w okularach, którego imienia nawet nie poznała, bo nie raczył jej się przedstawić, wszyscy ochoczo zgodzili się z tą diagnozą.
— Leczenie to cholernie szlachetna sprawa — powiedział Joe, wywołując przy tym kilka prychnięć. — No co? Myślicie, że bylibyście w stanie chodzić codziennie do pracy, żeby rozmawiać z ludźmi chorymi na gówna, o których nawet nie pomyśleliby, że istnieją? Przykro mi, wykryliśmy u pana pląsawicę Huntingtona. Ktoś z was, kurwa, wie w ogóle, jak to się objawia? Pojebana sprawa.
— Nie byłabym w stanie powiedzieć komuś, że nawet jeśli leczenie okaże się skuteczne, umrze za dwa lata — przyznała jego dziewczyna.
— Dlatego zajmuję się deweloperką — odezwał się republikanin. Co najmniej trzy osoby przewróciły oczami, a Joe kazał mu się zamknąć. — Obecnie nikt nie szanuje deweloperów, a potem i tak wrócicie, jak będzie szukać sobie mieszkania z widokiem na Central Park. Och, Kyle, a może załatwisz nam jakąś zniżkę na czynsz? Spierdalajcie.
Miał rację. Nikt nie lubił deweloperów.

Kanmi odłożyła torbę na szafkę i oparła się czołem o kuchenne półki. Nie miała ochoty na kolejny truskawkowy jogurt. Nie miała też ochoty na miętę ani herbatę. Prawdę mówiąc, najchętniej by zwymiotowała, ułożyła w kulkę i poszła spać. Spojrzała spod byka na leżącą na kanapie książkę Virginii Woolf. Nie potrafiła się zmusić nawet do czytania.
W całym swoim wywodzie o amerykańskiej służbie zdrowie Joe zawarł zdanie, które osadziło się gdzieś na sieciach mózgu Kanmi. Gdyby tylko istniała magia, dzięki której leczenie ciężkich chorób byłoby choćby nieco prostsze. Gdyby tylko był sposób. Nazywanie magią tego, czego nauczyła się w Obozie Herosów, było zdecydowanie nietrafną formą opisywania zdolności dziecka Asklepiosa, ale, poniekąd, to nie coś, czym poszczycić mógłby się każdy lekarz w Nowym Jorku. Żaden z nich nie mógł wyczuwać chorób na wczesnym ich stadium, a ponieważ badania czasem zawodziły, bywało już za późno. Oczywiście, obecna medycyna pozwalała lekarzom na wczesne interwencje. Kanmi nie jednak potrzebowała do tego technologii. Skuteczność miała w ręku.
Nadzieje na dostanie się na medycynę zdawały się płonne, ale było w nich coś ekscytującego. Poczuła się tak pierwszy raz od dawna. Wciąż zmroczona litrami piwa, które wypiła zeszłego wieczoru, snuła marzenia o tym, jak mogła nieść pomoc ludziom. Nie myślała o sobie jak o zbawcy, tylko o kimś, kto w swojej maleńkości mógł wspomóc tych, którzy cierpieli, na tyle, ile była w stanie. Jaki inny użytek mogła zrobić z tego, że jej matka poleciała kiedyś na Asklepiosa?
A co jeśli Leah miała rację i przyszłość Kanmi faktycznie leżała w jej rękach? Co za dziwaczna myśl.

──── 
 [2424 słowa: Kanmi otrzymuje 24 Punkty Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz