Piątek po południu. Zajęcia na uniwersytecie się zakończyły na ten tydzień. Miałem kierować się w kierunku akademika, by zadzwonić do… hm… dobre pytanie. Może Louise? Może Mii lub Avery? A następnie pójść spać. Nic więcej. Wymęczony po całym ciężkim tygodniu nie marzyłem o niczym innym niż krótka rozmowa przez telefon, a następnie odpalić laptopa, włączyć serial, albo nie. Od razu zasnąć.
Do zakończenia zostało mało, to mnie podtrzymywało. Zaliczę ostatnie rzeczy i trzy miesiące wolnego. Kompletnie nie miałem pomysłów, co chcę robić w te wakacje. Może kogoś odwiedzę, gdzieś polecę. Z natłoku myśli wyrwał mnie znajomy głos.
– Cześć Lucas! – podbiegł do mnie Iriel, syn Bachusa, który został moim kumplem.
Nie znaliśmy się jakąś super długo. Pewnego dnia zapytał się, czy może usiąść ze mną w ławce. Zgodziłem się i przykleił się do mnie jak kleszcz do dupy, jednak lubię go. Jest szalony i krótko mówiąc, jebnięty, jednak to w nim lubię.
– O, cześć – odpowiedziałem przyjacielowi.
– Wypadasz ze mną na miasto? Dawaj! W jednym z barów jest dziś zniżka studencka, rozumiesz to? – mówił podjarany, jakby co najmniej rozdawali tam darmowy alkohol. Rozumiem, że jest synem Bachusa, ale aż tak?
– Nie wiem, jestem zmęczony – westchnąłem. – Ale dobra, niech ci będzie. Wyjdę z tobą dziś, jednak jutro odsypiam.
Iriel zaśmiał się, klepiąc mnie po plecach.
– To co! Idziemy!
Byłem pewny, że pożałuje tej decyzji bardziej niż jakiejkolwiek innej.
I w sumie miałem rację.
Nie lubiłem pić. Iriel właśnie zamawiał piątego drinka, a ja nadal męczyłem tego pierwszego, wpatrując się w jego biało-zieloną barwę. Kumpel z ławki mówił o wszystkim i niczym, to o dzieciństwie, a nagle zmieniał temat o materiale, który mamy aktualnie. Paplał coś jeszcze o swojej byłej, jaka to ona była śliczna, ale zarazem kurwą i suką. Złapałem się za głowę, czując ciepło w uszach po kolejnym łyku.
– Ej ty tam!
Od razu podskoczyłem, wyrywając się z transu słów pijanego przyjaciela. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Mała buda, w której głównie przebywali właśnie studenci lub zdesperowani licealiści, którzy kupowali alkohol na sfałszowany dowód.
Nie wiedziałem, kim jest ten człowiek, jednakże od razu wszystkie rozmowy ucichły, oprócz Iriela, który aktualnie wyznawał, jak bardzo kochał Peggy i w sumie chyba zaraz do niej zadzwoni.
– Ty tam, blondi!
Zerknąłem w tym kierunku, gdzie ujrzałem go. Czarne, rozczochrane, kręcone włosy, zielone oczy i zadziorny uśmieszek, a także blizna, rzucająca się w oczy, na środku twarzy, biegnąca od lewego, do prawego policzka. Prawą dłonią dawał mi do zrozumienia, bym podszedł.
– Iriel, ja na chwilę idę, zaraz wrócę, dobra? – chciałem jakąś poinformować syna Bachusa, choć ten szedł do barmana po kolejny trunek. Już nigdy więcej wypad do baru z synem boga alkoholu czy innych harców. Zostawiłem towarzysza samego, podchodząc do, na moje oko, starszego ode mnie mężczyzny.
– Zagraj z nami.
– W co?
– A wybieraj, karty, pięści, dowolka – rozłożył się na krześle, jak szef mafijnej firmy.
Chciałem powiedzieć, że może karty, aczkolwiek towarzysze nieznajomego zaczęli się przekrzykiwać nawzajem, krzycząc raz, że karty, a drudzy, pięści.
– Karty – odpowiedziałem, mówiąc, to co czuję.
– A jak sobie życzysz – wzruszył ramionami, wyjmując całą talię. – Makao, wojna? A może kierki?
– Makao.
Było to dziwne uczucie. Umiałem grać w karty, byłem w to całkiem dobry. Bardziej mnie zastanawiała panująca tu cisza. Wszystkie oczy były skierowane w naszym kierunku, nawet Iriel. Jeden z kumpli mojego przeciwnika, przybliżył się do niego, patrząc, jak tasuje karty. On sam zaś przygryzł usta, wpatrując się w nie, jakby bał się najmniejszego błędu.
– Jak się nazywasz? – głos mężczyzny siedzącego naprzeciwko mnie był poważny, gdyby to miała być ostateczna i najważniejsza bitwa w jego życiu.
– Lucas.
Podniósł wzrok zza kart, patrząc mi w oczy.
– Nie boisz się? Że przegrasz? Z samym ambasadorem Marsa? – zapytał, rozdając po pięć kart mi i sobie.
– Czego? – spytałem, będąc ciekaw, czego można się obawiać, gdybym przegrał w zwykłe karty, tym bardziej że nie gramy na pieniądze.
– No wiesz, to trochę wstyd przegrać tutaj, na oczach tylu osób – rozejrzał się po zebranych tu herosach. Szczególniej, że jestem ambasadore– - nie dokończył mówić, ponieważ mu przerwałem.
– Tak wiem, Marsa.
– Ty, ty, blondi, nie bądź taki hej do przodu i tak cię pokonam, a przede wszystkim, nie wchodź w zdanie, zrozumiano? – dał mi pięć kart, sobie następne pięć i komicznie (a bynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy) pogroził mi palcem. – I nie myśl sobie za wiele, ja zaczynam.
Izan wyłożył pierwszą kartę. Trefl pięć. Mój wzrok od razu padł na kier, również piątkę, którą wyłożyłem. Syn Marsa poczerwieniał na twarzy, biorąc z talii kolejne karty, które by pasowały do mojej.
– Oj Izan, coś słabo sobie rozdałeś – krótko ostrzyżony młody mężczyzna, stojący za ambasadorem, roześmiał się.
– Żebyś zaraz stąd nie wyleciał na zbity pysk – odburknął do niego, wlepiając we mnie spojrzenie, w którym widziałem frustracje, jakby tam miały się zaraz pojawić małe ogniki. Według moich obserwacji było to typowe zjawisko dla dzieci Marsa czy Aresa. Jednak nigdy się ich nie bałem. Przenigdy nie skończyłem przez nie pobity, czy z głową w kiblu. Trzeba nadzwyczajnie w świecie, na siebie uważać.
Rozgrywka leciała. Ten ziomek faktycznie miał rację. Izan co drugą kartę musiał dobierać, a kolejno żyły na rękach czy czole mu wychodziły, widząc, jak potrafię naraz dać na stół, więcej niż jedną kartę.
– NIE! – krzyknął, czerwieniąc się cały, nie tylko na twarzy. – Nie wierzę, że miałeś aż pięć dziesięć trefl! Nie wierzę!
Nic na to nie odpowiedziałem. Po prostu siedziałem nadal, trzymając swoje karty.
– Przyznaj się, od kogo jesteś dzieckiem – pochylił się nad stołem, łapiąc moją koszulę. Automatycznie moje policzki zapiekły, gdy nasze twarze znalazły się tak blisko (nie, nie myślcie sobie o niczym, ja tak zawsze reaguję).
– Ateny.
– ATENY?
Myślałem, że mnie puści, ale ściskał moją koszulę nadal, stojąc nad stołem, wypinając tyłek do swoich kumpli.
– Słuchaj, to co ty tutaj robisz? – przybliżył się jeszcze bardziej, tak, że czułem jego oddech na mojej twarzy, nerwowy, nierówny. Łatwo również było wyczuć, że pił.
– Studiuję.
– To nie jest miejsce dla ciebie! – wszedł kolanami na stół. Wszystkie karty rozleciały się po podłodze. Byliśmy tak blisko, że prawie się stykaliśmy nosami. Po sekundzie puścił materiał mojego ubrania. – Czyli co, wygrałem!
Izan roześmiał się, zamawiając z daleka kolejnego drinka. Gdy barista zrozumiał, zielone oczy syna Marsa ponownie odwróciły się w moim kierunku.
– Jeszcze się przeliczymy, blondi.
────
[1021 słów: Lucas otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz