piątek, 2 grudnia 2022

Od Wintera CD Blanche — „Królewna Śnieżka i Zła Królowa”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Świetnie. Teraz Winter miał przed sobą aż dwie drakony.
Pani Lemieux nie była — jak na zerowy, trzynastoletni gust Wintera — w żaden sposób brzydka, nie przejawiała też objawów zionięcia ogniem czy posiadania zielonych łusek pod krótką marynarką. Pod przykrywką wiceprezes naprawdę bardzo ładnej firmy nie mogła go oszukać. Jeśli istniała jedna rzecz, której Winter nauczył się podczas wagarów i uciekania przed całą armią potworów, to byłoby to znanie się na ludziach.
Z kilometra wywęszyłby policjanta. Wie, jak wygląda ktoś, od kogo mógłby zarobić kosę pod żebro. Rozpoznawał około sześćdziesięciu sprzedawców takich samych sklepów spożywczych w różnych dzielnicach Nowego Jorku. A pani Lemieux — pani Lemieux wyglądała, jakby naprawdę niewiele, bardzo niewiele brakowało, żeby faktycznie zaczęła ziać ogniem i wydrapywać oczy wszystkim wokół.
Stres bił od pani Lemieux z taką potęgą, że Winter niemal czuł go na swojej skórze. A trzeba było wiedzieć, że Winter przyciągał czynniki stresowe jak magnes — i pewnie dlatego Tyche postanowiła połączyć ich obu twardym splotem losu.
Pani Lemieux w 70% składała się ze stresu. Winter przyciągał 70% światowych kłopotów. Nowoczesne yin i yang.
Otoczyła go ramieniem jak starego druha i wyprowadziła z zakładu tak szybko, że żaden z jej pracowników nie zdążył zadać jej żadnego pytania. Zatrzaskując za sobą przeszklone drzwi, niemal od razu go puściła.
Drakona węszyła w powietrzu. Pani Lemieux wepchnęła go za śmietnik.
— Czy możesz mi powiedzieć jakim cudem przyprowadziłeś do Nowego Jorku tak ogromną drakonę? — syknęła, błyskając ciemnymi oczami.
— W zeszłym roku był to Minotaur. — Wyszczerzył się kretyńsko. — Chce mi madam może pomóc?
Pani Lemieux ścisnęła dwoma palcami nasadę nosa.
— Byłeś w Obozie Herosów?
— No jasne…
— …chociaż tyle, w takim razie zaatakujemy ją od…
— …jakieś trzy miesiące, potem mi się znudziło.
Drakona zaskrzeczała za ich plecami zdecydowanie zbyt blisko. Chwilę później pazury zaskrobały w ochraniający ich kosz na śmieci.
— Nie mamy czasu — rzuciła, odpinając wyciągniętą wcześniej broszkę, która zamieniła się w niewielki mieczyk niebezpiecznie blisko gardła Wintera. — Posłuchaj, musimy odciągnąć potwora w jakąś mniejszą uliczkę. Tu jest za dużo ludzi. I mój zakład.
— W uciekaniu jestem dobry — jęknął. — Problem w tym, że nie umiem…
Metal za nimi skrzypnął złowrogo. Zaraz potem pani Lemieux i Winterowi ukazał się szkaradny pysk drakony, która podniosła w szponach śmietnik i odrzuciła go gdzieś na ulicę Nowego Jorku niczym papierek.
— Biegnij! — krzyknęła kobieta, popychając go zdecydowanie za mocno. Rzucili się w wąską uliczkę, a zaraz za nimi potwór, z nieco większym trudem próbując przepchnąć ciężkie cielsko pomiędzy murami.
Mimo rozdzielenia smoczysko i tak dziwnym trafem natarło prosto na Wintera. Bogowie jedni wiedzą, czy to sprawka Tyche, czy samego faktu, że Winter pachniał jak maślane krakersy, ale drakona polubiła go zdecydowanie zbyt bardzo. Pani Lemieux zaklęła brzydko, kiedy młodziak rozwrzeszczał się na całą dzielnicę, przyciągając uwagę nie tylko potwora, ale teraz i śmiertelników.
Nie dało mu się zarzucić jednego — biegł cholernie szybko. Chodnik pod jego nogami zaczął się obladzać i Winter wkrótce nieświadomie zaczął po nim się ślizgać. I chociaż na drakonie i jej wielkich łapskach nie zrobiło to większego wrażenia, to i tak szybko całą trójką znaleźli się po stronie zupełnie przeciwnej od zakładu pani Lemieux.
— Hej, przestań to robić! — wrzasnęła do niego kobieta, niezgrabnie ślizgając się po oblodzonym chodniku. Winter rzucił się w przód i wskoczył potworzycy między nogi, kiedy drakona otworzyła pysk i zionęła ogniem, roztapiając dookoła pozostałości jego mocy.
— Robić co?!
— Obladzać! Nie mogę tak walczyć!
— Ja nic nie robię! — jęknął.
Pani Lemieux fuknęła (zdecydowanie mniej przystojnie niż smoczyca) i natarła na potwora. Kierując siłę na prawą nogę, zacisnęła obie dłonie na swoim mieczu i wbiła go potworowi prosto w łydkę.
Jeśli potwory miały łydki.
Piłka w dłoni Wintera wyślizgiwała mu się ze spoconych rąk i na przemian zamieniała to w miecz, to w swój pierwotny wygląd. Blanche przetoczyła się między łapami potwora, niemal zostając zmiażdżona żywcem, kiedy smok obracał się na wszystkie strony, próbując za nimi nadążyć.
— Spróbuj ją dziabnąć w szyję! — rzuciła.
— Tyle że ja nie umiem, madam!
Nie widząc jej ciskającego pioruny spojrzenia, natarł na pysk drakony. Ta pochyliła pysk, rozszerzając żarzące się nozdrza do zionięcia ogniem. I Winter zapewne skończyłby pieczenią, gdyby nie jego idiotyczny móżdżek.
W zasadzie to w ogóle tego nie przemyślał, ale jeśli i tak zaraz miał umrzeć, to lepiej było zrobić cokolwiek niż nic.
W ten sposób piłka Wintera została rzucona prosto w dziurkę od nosa drakony, w locie zamieniając się w mieczyk i wprawiając potwora w takie zaskoczenie, że smoczyca usiadła z wrażenia.
— Coś ty jej zrobił?
— Eee…
Drakona wciągnęła gwałtownie powietrze. Zamknęła gadzie oczy, odsłoniła przed nimi żółte zęby w niezręcznym geście i wykonała ciche, smocze „apsik”.
— Będzie kichać! — krzyknęła pani Lemieux, popychając go w bok.
— No i co z tego? — jęknął. — Na zdrowie, madam drakono?
— Nie, półgłówku, będzie kichać ogniem!
Glutowate nozdrza odwróciły się w ich stronę. Winter pociągnął panią Lemieux tak gwałtownie, że oboje przewrócili się i padli na beton. Chaos, ogień i najgłośniejsze w historii Nowego Jorku kichnięcie. Nie ma to jak umrzeć w glutach.
Problem w tym, że nie umarli. Kiedy Winter otworzył oczy, śnieg był WSZĘDZIE. I momentalnie go oprzytomniał.
Podniósł się, ślizgając na oblodzonym chodniku. Drakona niezaprzeczalnie nadal tam stała, pośrodku zimowego niczego, w pozycji kichającej, z rozwartymi nozdrzami i zmrużonymi ślepiami. Utkwiwszy w lodowej statuetce razem z zatrzymaną w locie (i lodzie) zawartością nosa (włącznie z xiphosem Wintera na przodzie), mogła jedynie patrzeć na padający na jej nos śnieg.
Blanche wpatrywała się to w niego, to w drakonę, nie wiedząc, czy nadal dobywać miecza, czy może go już odłożyć. Podał jej strasznie zimną i strasznie mokrą rękę.
— No, to załatwione. Ale mam taką jedną sprawę, madam. Czy mogłaby madam odkuć jakoś mój miecz? Albo nie, dobra, znajdę sobie nowy. Przypadkiem mogłaby madam wydostać też drakonę, a nie wiem jak to coś powtórzyć.
Pani Lemieux potrząsnęła głową, momentalnie się otrząsając. Szczerze mówiąc, teraz faktycznie przypominała drakonę — z rozmazanym na twarzy tuszem do rzęs, włosami odstającymi we wszystkie strony i poprzyklejanymi do spoconej od biegu skóry i garsonką, która zdecydowanie została chociaż raz zadrapana przez potwora.
— Nie możemy zostawić tego na środku ulicy.
— Zakład komunalny jakoś to uprzątnie. Ciekawe, co widzą śmiertelnicy.
Pani Lemieux westchnęła. Zaraz potem ruszyła wolnym krokiem do drakony i miarowymi uderzeniami swojego miecza odłupała od reszty lodowego posągu xiphos Wintera, rozbryzgując przy okazji trochę smoczych glutów.
— Dziękuję, madam. Jest pani bardzo miła. Do widzenia i miłego dni-...
— Hej, nie, nie, nie. Nie zostawimy smoka w centrum Nowego Jorku — mruknęła, łapiąc go za kaptur kurtki. — Musisz mi pomóc. Odkujemy część posągu. Tylko część. Przebiję drakonę i będzie po wszystkim. Możesz… no wiesz… roztopić kawałek?
— Obawiam się, że to nie działa w dwie strony.
Podniósł lepiący się miecz, bez zbędnego gadania uderzając z Blanche naprzemiennie w jedną stronę boku smoka. Zatrzymali się, kiedy pęknięcie nieco za bardzo się rozeszło. Potem pani Lemieux wcisnęła swój miecz aż po rękojeść, zatapiając go w sercu drakony. Nie minęła nawet minuta, kiedy potwór zamienił się w złoty pył, pozostawiając po sobie odłamki lodu.
Śnieg przestał padać.
— Fajnie się walczyło i w ogóle. Miło mi, że nie umarłem. Przepraszam za najście w zakładzie bukmacherskim, tak naprawdę nie znam się nawet na pieniądzach a ten wielki, brodaty koń w Obozie Herosów kiedyś przypadkowo zdeptał mnie na stołówce.
— Chciałabym odprowadzić cię do domu — rzuciła, zakładając ramiona na piersi. — Drakony chyba za bardzo cię lubią. No i ktoś powinien porozmawiać z twoim… rodzicem.
— Oczekiwanie na prywatną rozmowę w gabinecie Olimpu waha się od miesiąca do trzech lat.
— Zwykłym rodzicem.
Jęknął, ukrywając twarz w dłoniach. Ręce nadal trzęsły mu się od adrenaliny.
— Bogowie, to dlatego, że wszedłem do Pani zakładu? To się już nie powtórzy, obiecuję, madam…
— Przecież powiedziałam, że nie dlatego.
Nerwowo uszczypnął się w ramię.
— Pani wybaczy, madam, ale obawiam się, że mama będzie… zajęta.
— Po pierwsze, jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie madam, to dobrowolnie zaprowadzę cię do kolejnej drakony. Po drugie, jeśli twojej, hm, mamy nie będzie, tylko cię odprowadzę. — Zerknęła na zegarek na ręce. — Mam jeszcze czterdzieści minut przerwy. I tak już nie jestem głodna.
— Dziadek mi mówił, że nie wolno kłócić się ze starszymi…
Oberwał w piszczel.


Blanche?
◇──◆──◇──◆
[1324 słowa: Winter otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz