JESIEŃ
Niektórzy pomyśleć by mogli, że bliskie spotkanie ze śmiercią napędza apetyt. Owi niektórzy nie byliby zapewne półbogami i nie mieliby stałego grafiku spotkań z bogami związanymi z rzeczami ostatecznymi. To znaczy, nie żeby Blanche kiedykolwiek miała okazję spotkać osobiście jakiegokolwiek boga poza Panem D. — to jest, Dionizosem. Nawet własnej matki na oczy nie widziała, choć czasem, leżąc bezsennie we własnym łóżku, nieco zbyt chłodnym, gdzieś pośrodku swojego nieco zbyt dużego na jedną osobę domu, marzyła o możliwości spotkania jej i zadania jej choć kilku pytań. Czy kiedykolwiek czuła cokolwiek do jej ojca, choć ułamek tej czułości, z którą pan Lemieux mówił o niej aż do końca swojego życia? Czy czuła coś, cokolwiek, myśląc o niej, jednym ze swoich wielu pół-śmiertelnych potomków? Jak to było być bogiem, żyć od tysiącleci? Czy i ona czasami czuła się tak okropnie samotna, jak jej córka?
Wracając do właściwego toku tych rozważań, Blanche wcale nie czuła się głodna po walce z drakoną. Jak zwykle po tego typu sytuacjach, było jej cholernie niedobrze. Nie była pewna, czy tak właśnie działała na nią adrenalina, czy niezdiagnozowane problemy psychiczne związane ze stresem i nerwami, wiedziała jednak, że pewnie znowu, jak zwykle bywało po tego typu sytuacjach, nie będzie w stanie tknąć nawet najmniejszego kawałeczka mięsa. Już sam zapach wywołałby u niej nieprzyjemne wspomnienia, nie tylko z tej walki, ale i z innych, z przeszłości, o wiele mniej gładkich. Wciąż pamiętała swąd palącego się ciała jednego ze swoich współobozowiczów, który miał znacznie mniej szczęścia w spotkaniu z drakonem.
Przerwa obiadowa poszła się hajtać, ale przynajmniej miała okazję odbębnić kolejny dobry uczynek w ciągu tego dnia.
Gdyby tylko nie musiało się to wiązać z pilnowaniem dzieciaka z ADHD…
Zaczęło się niegroźnie. Serio, początkowo całkowicie milczał, aż w końcu Blanche, zostawiona na zbyt długo z własnymi myślami, zdała sobie sprawę z tego, jaką grzecznościową wpadkę zaliczyła.
— Słuchaj, młody… Jak ty właściwie się nazywasz?
— Winter, psze pani — odpowiedział, a jej za cholerę nic nie mówiło, czy to jego imię, czy nazwisko. Najwyraźniej odczytał z jej twarzy zagubienie, które ją ogarnęło, bo po chwili odezwał się jeszcze raz. — Winter Miller.
— Chyba po wspólnej walce z drakoną jest już nieco za późno na „miło mi cię poznać”? W każdym razie ja nazywam się Blanche Lemieux — dodała, by dopełnić jakkolwiek grzeczności.
Zima i biel. Stanowili ciekawe połączenie, pomyślała, nawet jeśli los połączył ich ścieżki życia tylko na to jedno popołudnie.
Potem milczał dalej, przez jakieś niecałe pięć minut, po czym najwyraźniej się znudził, bo rozgadał się jak katarynka. Zaczął też przy tym stawiać kroki tak, by unikać punktów styczności kostek brukowych, znacznie ich spowalniając.
— Wie pani co, pomijając to, że ta drakona próbowała nas zabić i to, że nas prawie obsmarkała, nie było tak źle. Całkiem fajnie było ją zamrozić. Ale boli mnie ręka po odkuwaniu jej, żeby mogła ją pani dobić — zaczął, dość niegroźnie. Podekscytowany dzieciak i tyle. — Madam, nie chcę być niesubtelny, ale nie wygląda madam za dobrze po tym wszystkim. Na pani miejscu zainwestowałbym w wodoodporny tusz. I ubrania, które lepiej przepuszczają powietrze. Te totalnie nie nadają się do walki — zauważył tonem eksperta.
— Nie spodziewałam się, że będę musiała dziś użerać się z potworami i dzieciakami, które je przyciągają — wycedziła przez zęby.
— Licho nigdy nie śpi. Trzeba cały czas być gotowym do walki. Nawet mi to wpoili do głowy w tym całym obozie, a byłem tam tylko przez kilka tygodni. Więc pani na pewno powtarzali to non stop. Bo była pani w obozie, co nie? Na pewno tak, jakoś pani sobie radzi z bronią i ogólnie zachowaniem zdrowego rozsądku podczas walki z przerośniętymi jaszczurkami — uznał, a ona nie wiedziała, czy może uznać to za komplement. — Lubię jaszczurki. Są całkiem śmieszne, jak tak biegną i się wyginają. Ale takie zwykłe jaszczurki, a nie przerośnięte, które zieją ogniem. W ogóle nie lubię ognia. Znaczy, myślę, że nikt go nie lubi, ale jak się jest dzieckiem bogini śniegu, to chyba z automatu nie lubi się go jeszcze bardziej. Chociaż, może dzieci takiego Hefajstosa lubią ogień. W końcu siedzą przy tych swoich piecach prawie non stop. Właśnie, a pani czyim jest dzieckiem?
— Tyche.
— Bogini szczęścia. To ma sens. Zakłady bukmacherskie chyba mają z tym coś wspólnego, co nie? Mieliśmy takiego sąsiada, miał na imię Rick, i on non stop mówił coś o obstawianiu jakichś meczów. Nie miał w tym szczęścia, bo ciągle przegrywał. Kasę tracił nie tylko na tym, bo dużo pił, palił i… no, nie tylko, jeśli wie pani, co mam na myśli. W końcu zgarnęła go policja. Nie wiem za co, ale dziadek, jak o tym usłyszał, powiedział, że tamten się nareszcie doigrał, czyli najwyraźniej mu się należało.
I pewnie nadawałby tak jeszcze przez trzy bite lata (albo do momentu, w którym osiągnęliby swój cel podróży), gdyby nie to, że w pewnym momencie źle wymierzył swój krok i jak długi runął gdzieś na kawałek ziemi pomiędzy dwiema posesjami. Los chciał, że poletko to w całości porośnięte było łopianem, w którym to oczywiście wylądował.
Kojarzycie te filmiki z wywalającymi się dzieciakami, które bawią prawie wszystkich, ale niektórzy nie chcą się do tego przyznać, bo twierdzą, że to niemoralne? Ta sytuacja była sto razy śmieszniejsza. Dzieciak idzie chodnikiem, drobi tak, że ma się ochotę strzelić mu dłonią przez łepetynę, po czym nagle chwieje się i pada jak długi, całkowicie znikając pod osłoną dzikich roślin. Po kilku sekundach, których najwyraźniej potrzebował, żeby się po tym pozbierać, wynurza się stamtąd, nieco podrapany i cały oblepiony rzepami, ogólnie wyglądając jak siedem nieszczęść.
Czy można więc winić Blanche za to, że się roześmiała? Był to co prawda śmiech bardzo krótki, ale szczery, a taki nie gościł na jej ustach od dość długiego czasu. (Tak, drogie dzieci, tak smutne potrafi być życie, kiedy niby macie wszystko, ale czasem wydaje wam się, że nie macie nic). Szybko jednak zamilkła, po czym po prostu podeszła do niego i uważnie obejrzała jego twarz, która co prawda miała na sobie teraz kilka nowych zadrapań, lecz były one płytkie i niegroźne.
— Nic ci nie jest? — spytała w końcu, by mieć ostateczne potwierdzenie.
— Nic mi nie jest. Nie ucierpiało nic, poza moją dumą — odparł, uśmiechając się do niej przelotnie, po czym przystąpił do zbierania kolczastych kuleczek ze swych ubrań.
Panna Lemieux po prostu stała i czekała. Przez chwilę rozważała pomoc w tej czynności, ale po chwili wewnętrznej debaty stoczonej ze samą sobą, uznała, że gra nie jest warta świeczki, a młodzik sam zręcznie sobie radzi z tą czynnością.
Gdy Winter osądził, że rozprawił się już ze wszystkimi „dziadami”, bez słowa wyruszył w dalszą drogę. Najwyraźniej chwilowo stracił ochotę na wyniosłe monologi czy próby włączenia jej do jakiejkolwiek rozmowy.
— Poczekaj. Masz jeszcze jednego, z tyłu — zauważyła po chwili Blanche.
— Co? Gdzie? — mruknął, zatrzymawszy się i niezdarnie przeszukując dłonią swoje plecy.
— Niżej. Jeszcze niżej. Nie, teraz wyżej — próbowała instruować, lecz na nic się to niestety nie zdało.
— Może pani mi pomóc go zdjąć? — spytał w końcu młodzik.
— Ce n’est pas convenable pour une femme de s’occuper du cul d’un autre homme — mruknęła, krzyżując ręce na piersi.
— Hę? — wypalił Winter.
— Masz tego rzepa na pupie, ot co — wydusiła z siebie w końcu, jak gdyby słowo „pupa” było najgorszym słowem świata.
— Aaa, okay — odpowiedział, tonem, który sugerowałby, że ma niezbyt duży iloraz inteligencji, po czym wykonał ostatnią, udaną próbę złapania intruza.
— No, teraz możemy iść dalej. To już niedaleko — oznajmił i począł znowu przeskakiwać z jednej płyty chodnikowej na drugą.
◇──◆──◇──◆
[1223 słowa: Blanche otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz