piątek, 2 grudnia 2022

Od Wintera CD Ziona — „017”

Poprzednie opowiadanie

Szczerze mówiąc, po prostu nie wiedział co ze sobą zrobić.
Nienawidził tej cholernej szkoły. Nawet nie dlatego, że jakiś czas temu jego WF-ista okazał się niezbyt miłym Minotaurem. I na pewno nie dlatego, że w ciągu miesiąca dostał pięć uwag i dyrektorka zagroziła mu, że jeszcze jedno przewinienie, a będzie musiał (znowu) szukać nowej szkoły, więc — Winter, intelektualista — postanowił do szkoły w ogóle nie chodzić, żeby i nie dostać uwagi szóstej.
Nie. Cały czas chodziło o to, że tego dnia miał mieć trzy godziny z matematyki. I choćby nie wiem co, nauczycielka matematyki nie chciała się ukazać pod postacią wilkołaka; wtedy Winter przynajmniej miałby jakieś wyjaśnienie, czemu jest takim suczyskiem.
Z dwojga złego wolał kawiarnię „Western Coffee” i gorącą czekoladę, bo miła ekspedientka za ladą powiedziała mu, że nie sprzedają kawy dzieciom. (I przemilczał to, że dziadek Orlon pozwalał mu pić kawę, odkąd skończył dziesięć lat, powtarzając, że dzisiejsze dzieciaki powinny znać się na aromacie zamiast na wszystkich rodzajach Somersby).
Gdzieś po piętnastu minutach, podczas których wysiorbał całą gorącą czekoladę, a na kolejną nie było go stać, zaczął się cholernie nudzić. Początkowo wyciągnął z plecaka podręcznik i próbował się czegoś uczyć, ale z każdym, coraz bardziej rozmazującym się przed oczami zdaniem, rzucił naukę w tempie szybszym, niż gdy pił swoją czekoladę duszkiem. Finalnie rozsypał po stole torebkę cukru i zaczął grzebać w nim palcem, rysując niezidentyfikowane kształty.
Po godzinie miła ekspedientka przestała być miła. Świdrowała go wzrokiem, gapiła się regularnie w zegarek i prędko odwracała głowę, kiedy Winter nawiązywał z nią kontakt wzrokowy.
Kolejne pół godziny wodził palcami po krawędziach filiżanki, z głową opartą niezbyt grzecznie o stół i rękami umorusanymi w cukrze, kiedy do kawiarni weszła nowa osoba. Blondwłosy mężczyzna o surowej twarzy — Winter w pierwszej chwili pomyślał, że jest europejczykiem. Rozmawiał z ekspedientką zgrabnym, wysublimowanym amerykańskim, akcentując każde słowo żywcem z literatury klasycznej.
Winter chciałby być mądry.
Teraz i mężczyzna obrysowywał go wzrokiem. Miller oblizał palce z cukru i zaczął chować do plecaka podręcznik, uznając to za znak do ulotnienia się.
Czarne koturny sztybletów zastukały o śliską od roztapiającego się przedwiosennego śniegu podłogę. Winter zgrabnym gestem wyjął z plecaka xiphos pod postacią piłki i ścisnął go w dłoni.
— Nie zgubiłeś się przypadkiem? — zagadnął blondwłosy mężczyzna.
Zwracanie na siebie uwagi zawsze kończyło się tak samo — najpierw zaczepiał go przechodzeń, a potem przez pół Nowego Jorku goniła go jakaś harpia.
Winter spojrzał na mężczyznę godnego pożałowania wzrokiem smutnego szczeniaczka, wykrzywił bladą twarzyczkę w podkowę i, łamiącym się głosem, odpowiedział naprawdę głośno:
— Nie, proszę pana, nie mam zdjęć swoich stóp na sprzedaż…
Przynajmniej pięć osób w kawiarni odwróciło się w stronę jego stolika. I wszyscy, jak jeden mąż, posyłali pełne przerażenia spojrzenia blondwłosemu mężczyźnie, który wyglądał, jakby naprawdę starał się nie stracić cierpliwości.
— Nie, nie, nie, to nieporozumienie! — Ekspedientka odeszła zza lady, zdecydowanie zbyt mocno machając rękami i posyłając przepraszający uśmiech do gości kawiarni. Silnym ruchem dłoni usadziła blondwłosego mężczyznę przy stoliku Wintera i przysunęła sobie krzesło do ich dwójki. — Przepraszam, synku, poprosiłam Ziona, żeby cię zaczepił, bo martwiłam się tym, jak długo siedzisz tu sam.
— Mówiłem, pani Berrycloth — westchnął Zion, zakładając ramiona na piersi.
— Zion może i wygląda trochę strasznie, ale to człowiek o złotym sercu, zaręczam.
Winter wcisnął piłkę z powrotem do plecaka, marszcząc czoło.
— Mogła pani osobiście mi powiedzieć, pani Berrycloth — westchnął Winter, niezręcznie wyszczerzając zęby i wstając od stolika. — Ulotniłbym się szybciej, gdyby pani mnie poprosiła…
— Nie o to mi chodzi — wyparowała. — Zgubiłeś się? Coś się stało?
— Nie, spokojnie, już pójdę do domu.
— Mógłbyś mi dać telefon do swoich rodziców?
Przez chwilę zastanowił się, czy nie rzucić się właśnie do ucieczki.
— Po… co?
— Jeśli się zgubiłeś, będę musiała poinformować albo twoich rodziców, albo policję…
— Wiem, gdzie mieszkam! — sapnął. — Nic się nie dzieje, naprawdę. Miałem czas wolny po lekcjach i chciałem tylko wypić trochę gorącej czekolady. Czy tylko mi jest tak zimno? Brr. Normalnie wiosna jak u George’a Michaela.
Milczący do tej pory Zion sięgnął do kieszeni garnituru, odblokował telefon i pokazał Winterowi jego tarczę.
— Jest prawie ósma.
— I?
— I szkoła ledwo się zaczęła, a ty już jesteś wolny po lekcjach. Zresztą, spóźnię się do pracy. — Wstał.
— Tak, a ja wrócę do domu.
Pani Berrycloth zatrzymała Ziona ruchem dłoni.
— Daleko masz do domu, cukiereczku? — zagaiła Wintera.
— Dziesięć minut drogi — zmyślił szybko.
— To świetnie — umiechnęła się. — Zion cię odprowadzi.


Zion?
◇──◆──◇──◆
[712 słów: Winter otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz