wtorek, 23 sierpnia 2022

Od Blanche CD Wintera — „Królewna Śnieżka i Zła Królowa”

Poprzednie opowiadanie

Spotkanie dłużyło się niemiłosiernie. W niewielkim gabinecie, który zajmowała pani wiceprezes, było niesamowicie wręcz duszno, a włączenie klimatyzacji nie wchodziło w grę. Dlaczego? Dlatego, że była popsuta, a, pomimo jej licznych próśb i gróźb podczas rozmów telefonicznych z serwisantem wciąż nie przysłano żadnego fachowca, który miałby rozprawić się z tym problemem. Starała się więc dyskretnie wachlować kilkoma luźnymi kartkami papieru w momentach, w których rozmówca przemawiający do niej przez zooma nie patrzył się w ekran swojego komputera. Momenty te jednak były rzadkie, a chłodzenie zdecydowanie niewystarczające.
Już samo to niejednego człowieka doprowadziłoby do szału. Sama Blanche, choć czuła oznaki zbliżającej się migreny, postanowiła jednak robić dobrą minę do złej gry i z niezmiennym delikatnym uśmiechem i okazjonalnym kiwaniem głową przysłuchiwała się przechwałkom pieprzonego milionera w tupeciku, który zaczął się zsuwać z jego głowy gdzieś w środku spotkania, co uprzejmie zignorowała. Gdyby nie to, że miał się on stać jednym z największych sponsorów ich firmy, już pół godziny temu przerwałaby mu i podczas przerwy na lunch, na którą powinna wyjść godzinę temu, pobiegła do najbliższego marketu, by kupić najlepiej działający wiatrak.
— …moja żona, Florence, jest oczywiście nieocenionym wsparciem. Zajmuje się domem i naszą piątką dzieci, wie pani, jak to dobrze ułożona kobieta. Oczywiście do pomocy ma nianie, a gotowaniem i sprzątaniem zajmuje się służba, ale… — ciągnął dalej pan Harrison, z nieznanego Blanche powodu nagle zboczywszy na temat swej pięknej rodzinki jak z obrazka.
Bogacz miał właśnie w większych szczegółach wdać się w kwestie tradycyjnej roli kobiety, wyraźnie nie będąc w stanie znieść faktu, że oto ma przed sobą przedstawicielkę płci według siebie słabszej na tak wysokim stanowisku, kiedy przerwał mu ryk komórki, która leżała na biurku, tuż obok laptopa panny Lemieux.
— Najmocniej przepraszam, panie Harrison, ale niestety muszę odebrać. To zajmie tylko chwilkę, obiecuję — zaznaczyła najsłodszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć przed tą szowinistyczną świnią i, nie czekając na jego odpowiedź, wyciszyła zarówno jego, jak i swój mikrofon. — Słucham — rzuciła w kierunku swojego telefonu.
Wysłuchała wydukanych przez Darricka Coopera dwóch zdań i, nie uraczywszy go nawet zdawkową odpowiedzią, zakończyła połączenie. Miała ochotę siarczyście zakląć, lecz jedynie ponownie uraczyła prawem głosu i siebie, i dłubiącego właśnie w zębach mężczyznę.
— Jeszcze raz przepraszam, ale właśnie wydarzyła się u nas sytuacja awaryjna. Wydaje mi się jednak, że omówiliśmy wszystko, co zostało zaplanowane na dzisiejsze spotkanie. Do widzenia więc panu, zobaczymy się za tydzień, kiedy mamy podpisać umowę, zgadza się? — zaświergotała.
Zaczekała jedynie na jego odpowiedź, po czym błyskawicznie zakończyła spotkanie. Pozwoliła sobie na jedno westchnienie zwyczajnej ludzkiej irytacji, po czym wstała z klejącego się do ciała skórzanego fotela obrotowego i wyszła z gabinetu. Podczas krótkiej podróży windą poprawiła włosy, których kosmyki przykleiły się do jej wilgotnego od potu czoła. A potem zostawało jej już tylko kilka kroków, które dzieliły ją od…
Nie wiedziała, w którym dokładnie momencie jej nieobecności zakład przemienił się w podstawówkę, lecz oto na samym jego środku stał jakiś uczniak. Na oko miał więcej niż dziesięć, ale mniej niż piętnaście lat. A tak dokładniej? Blanche nie miała pojęcia, na rozpoznawaniu wieków nastolatków znała się równie dobrze, jak na fizyce kwantowej. Wyglądał trochę jak siedem nieszczęść w kolorowym T-shircie i workowatych spodenkach, a jego sztuczny uśmiech tylko utwierdzał ją w przekonaniu, że coś tu jest nie tak. A do tego te białe włosy… Nikt chyba nie farbował całego łba takiego młodzika na biało? Tylko jak inaczej to wytłumaczyć?
— Pani Lemieux — zaczął Darrick, który nagle znalazł się u jej boku. Na twarzy miał jeden z tych swoich głupawych uśmieszków, a do tego cały śmierdział mieszaniną tanich perfum, potu i nieróbstwa. — Ten dzieciak nagle wlazł nam do zakładu.
— Darrick, daj spokój, młody przecież powiedział, że ma osiemnaście lat i chce se tylko obstawić wyścigi konne. Co nie, młody? — wtrącił się Jack Richardson, szczerząc się jak głupi do sera.
— Powiedział wam, że ma osiemnaście lat, tak? I tak po prostu zamierzaliście mu uwierzyć i pozwolić obstawić? — prychnęła, dobrze wiedząc, że tak właśnie potoczyłaby się dalej sytuacja, gdyby nie jej nadejście.
— No co pani, pani Lemieux. Oczywiście, że najpierw sprawdzilibyśmy dowód. — Richardson aż wyprężył pierś w swym sztucznym popisie kandydata na pracownika miesiąca.
— Tak się składa, że dowód zostawiłem w domu… — mruknął młodzik, po raz pierwszy w jej obecności otwierając buźkę.
— Cooper, chcesz mi może powiedzieć, dlaczego zadzwoniłeś po mnie z taką sprawą, doskonale wiedząc, że jestem w trakcie spotkania? — zwróciła się do pracownika, zupełnie ignorując dzieciaka.
— Eee… No wie pani…
— Wiem, Cooper, wiem, że to zadanie dla ochroniarza, a nie wiceprezesa zarządu.
— Tylko że Willy… to znaczy William Foreman, nasz ochroniarz… on się źle czuł i nie mógł wysiedzieć… Ale Karl, jego zastępca, zaraz tu będzie! — zaznaczył, najwyraźniej uważając, że ten fakt całkowicie łagodzi sprawę, że cholerny zakład bukmacherski, miejsce, w którym obracano ogromną ilością pieniędzy, pozostawał w tym momencie bez ochrony.
Miała ochotę krzyczeć. Miała ochotę rozbić te ich puste łby o ścianę. Pieprzyć pracę w tym wariatkowie i wrócić do domu. Zamiast tego dała sobie chwilę, by uregulować niebezpiecznie przyspieszający oddech i zwróciła się do osoby, która mogła mieć większe IQ niż ta dwójka idiotów razem wzięta.
— Przykro mi, ale z usług naszego zakładu korzystać mogą wyłącznie osoby pełnoletnie. Po okazaniu dowodu — dodała, widząc, że chłopiec już otwiera usta, by coś odpowiedzieć. — Dlatego jestem zmuszona poprosić cię o opuszczenie lo… — przerwała.
W tym oto momencie spojrzała bowiem nad jasną łepetyną nastolatka na przeszkloną część drzwi. Za nimi zaś kroczyła wte i wewte wyraźnie rozzłoszczona bestia. Drakon, bo nim właśnie było monstrum, był ogromny, ział ogniem, i, wnioskując po ich zachowaniu, zaczaił się na osobnika, którego właśnie miała przed sobą. A to zaś oznaczało, że…
— Wiesz co, i tak już dawno temu powinnam była zrobić sobie przerwę. Gdzie mieszkasz? Odprowadzę cię — uśmiechnęła się subtelnie, udając dobroć serca przed pracownikami, w międzyczasie jednak patrząc dziecku prosto w oczy i starając się jakoś swym spojrzeniem przekazać mu, że wie, o co chodzi i może mu pomóc.
Włożyła rękę do kieszeni garsonki, naśladując wyłącznie nic nieznaczący, nonszalancki gest. W rzeczywistości jednak ostrożnie wymacała w nim swego starego, ostrego druha skrywającego się teraz przed światem w postaci przypinki. Dobrze, była uzbrojona.
Już dawno nie miała okazji walczyć z żadnym potworem. Nadeszła pora, by sprawdzić, czy jej umiejętności nie pokryły się zbyt grubą warstwą kurzu. Oczywiście, o ile ten młodzik będzie chciał z nią współpracować…

Winter?
◇──◆──◇──◆
[1038 słów: Blanche otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz