Zacznijmy może od tego, że Dickowi Marshowi jakimś cudem udało się pozbyć tabliczki z napisem „in probatio”. Nie oznaczało to jednak, że nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, przestał być tak wielkim głupkiem, jakim był do tej pory. Nie, w tej dziedzinie nic się nie zmieniło. Po prostu nie nosił już na szyi tego ustrojstwa, którym tylko za sprawą jakiegoś cudu udało mu się nie udusić przez cały okres swojego wstępnego treningu. Nie wyglądał też na szczególnie z siebie dumnego. Większość świeżo upieczonych legionistów, w tym Lexi zaledwie parę miesięcy temu, po wydarzeniu tym przez co najmniej tydzień chodzili z głową uniesioną zdecydowanie wyżej, niż powinni, zważając na to, że tak właściwie, w porównaniu do pretorów czy chociażby centurionów, wciąż byli nikim. Głowa Dicka była jednak spuszczona bardziej niż zazwyczaj.
Inni albo tego nie zauważali, albo po prostu to ignorowali. Ale inni najzwyczajniej w świecie mieli go gdzieś. Ile to już razy słyszała przecież jak ten czy inny legionista, czy nawet obozowicz in probatio otwarcie i bezwstydnie robią sobie z niego żarty. Zazwyczaj po prostu nasyłała na nich któreś z towarzyszących jej wiecznie zwierząt. Sama osobiście kilkakrotnie przemówiła temu i owemu do rozumu. Przecież to tylko ona powinna mieć prawo do nazywania go ślamazarą czy idiotą. Swoją drogą, jej i Nuggetowi należały się koszulki z napisem w stylu „osobista ochrona Dicka Marsha”, bo żadne ze zwierząt nie broniło tego tchórza tak często i zaciekle jak ta jedna kura, która go sobie upatrzyła, a ona nie bez powodu została już na początku ich znajomości jego żywą tarczą.
W każdym razie dziewczyna nie spodziewała się, że ktokolwiek inny mógłby się przejąć losem jej kumpla (zwanego też kulą u nogi). Ona jednak, czy tego chciała, czy nie, się przejęła. Przez chwilę gotowa była nawet sprowadzić do obozu tego jego ślimaka, gdyby nie to, że:
a) nie znała jego adresu, a tematu rodziny unikała jak ognia, bo przecież wtedy i ona sama musiałaby opowiedzieć o swojej,
b) nie miała pewności, czy biedny Einstein nie miał równie niewiele szczęścia co jego właściciel i nie zostałby zadziobany przez którąś z kur lub zadeptany przez któregoś z obozowiczów już pierwszego dnia swojego pobytu tutaj.
Musiała więc wymyślić coś innego. Coś, co nie zawierało w sobie ślimaków.
Inne zwierzęta najwyraźniej chciały zostać uwzględnione, ponieważ to właśnie one, nie wiadomo do końca skąd, wytrzasnęły ten nieszczęsny koszyk piknikowy, a potem nie chciały zamknąć pysków i dziobów do momentu, w którym powiedziała, że no dobra, zabiorą tego półgłówka na piknik.
Pożyczyła od kogoś z innej kohorty duży koc, upiekła jabłecznik i przygotowała kilka innych, mniejszych potraw (w tym coś dla kur, szczurów i jednej krowy, które nie opuszczały ją przy przygotowaniach na krok i najwyraźniej zamierzały uczestniczyć również w samym wydarzeniu), oraz odpowiedziała siarczystym „spadaj” na każde pytanie z kim to wybiera się na randkę.
Przyjaciele przecież też mogą urządzać sobie razem pikniki, co nie?
No i tym oto sposobem pewnego pięknego słonecznego popołudnia, niedługo po ćwiczeniach, dorwała Dicka gdzieś pomiędzy prysznicem i ogólnym ogarnięciu się po treningu (dzięki bogom!) a drogą na stołówkę.
— Ej, półgłówku! — rzuciła, zanim ten mógł przekroczyć jej próg. Zatrzymał się i zaczął rozglądać, jak zwykle początkowo nic nie dostrzegając. — Dzisiaj nie jemy na stołówce. Zabieram cię… — zaczęła, lecz nagle przerwał jej oburzony chór zwierzęcych głosów. — No dobra, ja i Nugget, Bianca, Eagle… ty jesteś Goldie czy Donna? — mruknęła, patrząc na jedną z rudawych kur, których kręciło się zbyt dużo, by za pierwszym razem właściwie je nazwać — No, i Remy, Emil, Django — machnęła ręką w stronę nazwanych na cześć pewnego animowanego filmu o gotującym szczurze… szczurach — oraz Pani Moo — tu wskazała na górującą nad pozostałymi stworzeniami łaciatą krowę — zabieramy cię na piknik, by świętować twój awans na legionistę! — obwieściła, wyciągając zza pleców koszyk.
◇──◆──◇──◆
[617 słów: Lexi otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz