W chwilach takich jak ta Kurt czasami sobie przypominał, dlaczego w ogóle miejsca takie jak Obóz Jupiter czy Obóz Herosów istnieją. Uczyli się tam walczyć, to prawda, było to w dodatku całkiem skuteczne, bo chłopak na codzienny trening nie mógł narzekać. Dawali się pomiatać bogom, tak samo, jak rzymscy i greccy herosi tysiące lat temu, bo ludzie nigdy nie uczyli się na własnych błędach. Izolowali się od śmiertelników i prowadzili swoje, zupełnie odrębne życie, jak gdyby ludzki porządek świata wcale a wcale ich nie dotyczył. Czy Kurt w ogóle pamiętał, jak to było, zanim dotarł do Obozu Jupiter? Zanim znalazła go Lupa? Zanim żył jeszcze w błogiej nieświadomości tego, kim jest, kim powinien być i kim przeznaczone jest mu się stać?
Chciałby nie pamiętać. To było jak rozdrapywanie starych ran — przypominanie sobie o swojej przyszłości, o tym, co Kain przed nim ukrywał, niby na potrzeby tego, żeby go chronić od ich świata, a tak naprawdę odwlekał nieuniknione.
Najwyraźniej wystarczył tylko krótki powrót do San Francisco, żeby na nowo poczuć się jak dziecko we mgle. Wrócił do miejsca, które tylko rozdrapywało owe rany, choć w głowie jak mantrę powtarzał to, że wszystko wkrótce minie. Przebrnie przez ten tydzień, pokłóci się z ojcem raz, może dwa, zabierze swoje rzeczy i wróci do Obozu Jupiter, jakby nic się nie stało. Dorian nie zapyta go, jak minęła mu wiosenna przerwa w domu — zamiast tego rzuci mu miecz i powie, żeby przestał się opierdalać, bo ma za sobą tydzień treningu w dupie. I miał pełną rację, bo wolał zrobić sto pompek, włożyć komuś miecz w dupę i porzygać się ze zmęczenia, niż wracać do domu.
A przecież tylko wyszedł do sklepu. Nie powinien mieć załamania nerwowego i traktować tego jako ucieczkę z domu. Czynność, która powinna być dla niego zupełnie normalna, zamieniła się (jak zawsze) w przypomnienie kim jest, co on w ogóle robi na tym świecie i że zdecydowanie nie jest to jego miejsce.
Zaczęło się od śmierdzącego dzieciaka. Na ogół nie zwracał uwagi na ludzi i tu powinna zaświecić mu się czerwona lampka — obcy menel powinien być jak pchła, którą z siebie zrzuci i pójdzie dalej. Mógł już wtedy wiedzieć, że nic nie dzieje się z przypadku; był przecież synem bogini sprawiedliwości. Początkowo zrzucił wszystko na nieznajomego: zaczynając od nieświeżego zapachu, który niemiłosiernie go drażnił, przez kradzieże bułek, bo jakim cudem ten idiota mógł myśleć, że nikt tego nie zauważy, a szczególnie on?, aż po moment, w którym nareszcie spojrzał mu w oczy, przypadkowej pchle z San Francisco, i mimowolnie pomyślał, że chłopak ma urodę przypominającą wino rozlane na lśniącej terakocie.
Ku jego zdenerwowaniu, nie była to wcale obelga.
To zirytowało go najbardziej. Nie chciał tak pomyśleć o nikim, a szczególnie nie o jakiejś pchle z San Francisco, którą spotkał w osiedlowym sklepiku. Wezbrała w nim złość tak czysta, jak krew, która płynęła w jego żyłach.
— Umyłbyś się, gościu.
Tyle. Miał już przejść dalej i zapomnieć o nieznanym gościu i co przed chwilą do niego powiedział, kiedy jego ucho wychwyciło syk, który zjeżył mu włosy na karku. A potem był już metaliczny brzdęk puszek spadających z półki. I coś, co mignęło mu przed oczami, co do złudzenia przypominało mu wężowe ciało, które zasyczało ostrzegawczo i wypełzło poza pole jego widzenia.
Cholerni bogowie. Cholerne potwory. Cholerne wszystko.
Kątem oka wychwycił reakcję chłopaka, o którym minutę wcześniej usiłował zapomnieć — zbeształ się w myślach, podejrzewając, że to jego mózg płata mu figle i próbuje przypatrzeć się nieznajomemu bliżej, jakby co najmniej był rzymską rzeźbą w muzeum. Ale tym razem coś, co zwróciło jego uwagę, było zszokowanym błyskiem w zaszklonych oczach. Błyskiem, który zwiastował przerażenie i podejrzliwy ognik, który zdecydowanie nie należał do zwykłego śmiertelnika.
Nie zastanawiał się dłużej. Wciągnął go w alejkę.
Zaraz potem potwór zaryczał lwią głową i mlasnął wężowym ogonem jak biczem. Ciężkie kroki bestii rozniosły się po kafelkach sklepu.
Zanim Kurt zdążył wyciągnąć w ogóle włócznię, zdał sobie sprawę, że może być za wolny. Omiótł wzrokiem otoczenie i wychwycił coś, co miało dać im parę minut — w zamiarze. Ale całe życie półboga polegało na zamiarach, powodzeniach i niepowodzeniach w stosunku 1:1:1. Pociągnął nieznajomego za wszarz i wrzasnął:
— Pchaj, kretynie!
Naparli na sklepowe półki razem. Artykuły spożywcze zachwiały się i pospadały na ziemię. Słoik z ogórkami kiszonymi roztrzaskał się drugiemu chłopakowi na głowie, jakby już niewystarczająco śmierdział. Ale metoda zadziałała — kiedy bestia wychyliła się zza alejki, runęła na nią półka i przyszpiliła ją do ziemi.
Tyle czasu wystarczyło Kurtowi, żeby wyciągnął swoje pilum. Tymczasem dzieciak stał, nadal w tym samym miejscu, wodząc przerażonym spojrzeniem od Kurta do chimery, od chimery do Kurta, nie zważając nawet na kapiący z pozlepianych włosów ocet.
— Zamierzasz walczyć czy będziesz się tak gapił? — syknął do niego Kurt.
— Zaraz, co…? Co to w ogóle jest?
Realizacja uderzyła w Kurta ze zdwojoną siłą. Po pierwsze: chłopak, rzecz jasna, widział przez Mgłę. Widział to samo, na co patrzył Kurt, a nie rozwścieczonego pitbulla w miejscu chimery, czy cokolwiek tam śmiertelnicy wyłapywali. Druga: był w jego wieku, a najwyraźniej nigdy nie trzymał broni w ręku, nie mówiąc już o treningu w Obozie Jupiter. Trzecia, ściśle połączona z drugą: nie miał broni.
Prychnął. I tak by tylko wchodził pod nogi. Nie potrzebował nikogo do pomocy. Chimerę pokona z nim czy bez niego. Nagle nieznajomy przestał go już interesować i nie zważając, czy postanowił uciec, rzucił się w stronę podnoszącej się chimery.
Zaatakował pilum w momencie, w którym chimera odrzuciła z siebie półkę. Ostatnim instynktem złapała grot w lwie szczęki i zarzuciła pyskiem niczym pies bawiący się szarpakiem. Szkoda, że po drugiej stronie włóczni znajdował się Kurt, mocno zaciskający obie ręce na drzewcu, który został miotnięty o ścianę wraz z puszczeniem grotu.
Jęknął, kiedy oberwał w głowę. Zawirowało mu przed oczami i ledwo wstał na nogi. Krew spłynęła mu po czole, a wraz z nią gniew wezbrał mu w żyłach, przesłaniając widok na wszystko inne poza szarżującą potworzycą. Nawet bestia z piekieł nie miała prawa miotać nim na boki tak, jakby był co najwyżej irytującym kleszczem.
Odskoczył, kiedy chimera kłapnęła na niego zębami. Nadszarpnęła mu fioletową koszulkę Obozu Jupiter, ale on w zamian wykręcił się i zatopił włócznię w jej kozim łbie. Głowa zabeczała nieludzko i potwór cofnął się, przy okazji taranując kolejną niewinną półkę, która przewróciła się i rozbiła następną armię słoików. Wykorzystał jej chwilę otumanienia, żeby doskoczyć i wbić włócznię prosto w miejsce pod żebrami.
Nie spodziewał się, jak bardzo rozwścieczy to potwora. Chimera w sekundzie rozwarła szczęki. W paszczy rozżarzył się żywy ogień — Kurt zdążył tylko połowicznie schować się za jedną z przewróconych półek, kiedy potwór zionął.
Momentalnie poczuł ból i wydał z siebie zduszony okrzyk. Zapłonęła mu nogawka spodni i próbował nieudolnie ją ugasić, a zanim ogień zgasł, zdążył zostawić po sobie paskudne ślady na ciele, odsłonięte pod spalonym materiałem.
Z bólu zagryzł wargę tak mocno, że po brodzie pociekła mu strużka krwi. Dopiero po kilku ciężkich wdechach szum w uszach ustał i Kurt zauważył, że potworzyca przeniosła się na drugą stronę sklepu — wężowy ogon posykiwał gniewnie, jakby szykował się do ataku czegoś.
Albo kogoś.
Stanął na rannej nodze. Adrenalina i gniew zmieszały się ze sobą, prawie się z niego wylewając. Podniósł porzuconą na posadzce broń, umazaną w złotej krwi potwora i napędzany emocjami ruszył za monstrum.
Chimera nie spoczęła daleko — szybko znalazła sobie nowy obiekt swojej zabawy. Kogoś, kto nie zdążył wymknąć się ze sklepu niezauważenie, nim potwór nie złapał go w swoje szpony. Kogoś przyszpilonego do podłogi tuż pod lwimi łapami potwora i przypominającego sobie o całym swoim życiu w tej jednej sekundzie, która mu pozostała.
Jeden prędki cios w tylną łapę chimery. Wężowa głowa odskoczyła i zasyczała, ale Kurt przebił ją włócznią, zanim zdążyła odsłonić jadowite zęby i ukąsić. To pozwoliło nieznajomemu wyczołgać się spod potwora, który skupił się tylko na niespodziewanym ataku. I o to właśnie chodziło — Kurta nie interesowało bohaterskie ratowanie chłopaka. Płonął żywą furią i myślał tylko o zabiciu potwora, po którym już wkrótce zostanie nic poza paskudnie gojącą się blizna od ognia. Już miał podnieść pilum ponownie na chimerę, kiedy ta zaczęła zachowywać się zupełnie dziwnie — a Kurt nie umiałby określić tego inaczej niż oszalała.
Najpierw zaczęła potykać się o własne kończyny. Wywaliła się na lwią paszczę, więc usiadła, by zamruczeć jak grzeczny kotek. Później — ugryzła swój własny wężowy ogon. Niespodziewanie zionęła ogniem, ale nie było to wycelowane w żadnego z jej przeciwników — zamiast tego nadpaliła chyboczącą się pod sufitem lampę i przetopiła witrynę sklepową. Stopiona żarówka odczepiła się od ściany i roztrzaskała na podłodze, tuż obok nogi Kurta.
A nieznajomy nadal patrzył. Z oczami szerokimi jak spodki, nadal na podłodze, gdzie porzuciła go chimera, z ubraniem poszarpanym od jej pazurów.
Po raz kolejny w tym dniu Kurta naszła realizacja. To ten chłopak robił to chimerze. W jakiś sposób, może świadomie, może nie, ale gdyby chłopak tylko odważył się spuścić wzrok z chimery, lwia głowa na nowo odzyskałaby przytomność. Zacisnął palce na włóczni i kiedy potworzyca położyła się na ziemi, przykrywając łapami pysk, Kurt nie zawahał się już ani chwili dłużej, tylko wbił pilum w sam środek lwiej głowy.
Coś chrupnęło. Wyszarpał ostrze z ciała i wbił je w inne miejsce, tym razem w kozią szyję. Potwór przemienił się w stos złotego pyłu ozdabiający zakurzone kafelki sklepu. Gdzieś na ulicy rozległ się odgłos syren alarmowych, więc mieli mało czasu na ucieczkę, chyba że chcieli resztę dnia spędzić w areszcie (czy to byłoby lepsze niż powrót do domu?), ale Kurt odwrócił się w stronę chłopaka, błyskając na niego gniewnymi błyskawicami w oczach i celując pokrytą krwią potwora włócznią.
— Możesz mi wyjaśnić co to, kurwa, miało być?
────
[1583 słowa: Kurt otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]