WIOSNA
Ze wszystkich rzeczy, które do tej pory mi się przydarzyły, nigdy bym nie przypuszczał, że jako następną niespodziankę wszechświat wylosuje bycie synem prawdziwego boga. W chwili, w której pierwszy raz próbował mi to uświadomić tamten rudzielec, byłem najzwyczajniej w świecie przekonany, że jest to jedynie bujda wymyślona przez dzieciaka uzależnionego od gier komputerowych przesyconych półnagimi kobietami albo że oboje cierpimy na zbiorowy epizod schizofrenii, występujący z przyczyn niewyjaśnionych. Jak się później oczywiście okazało, chłopak wcale nie zmyślał, a nawet nie zdążył przygotować mnie na jeszcze większy szok związany z następstwem dołączenia do obozu, w którym mieszkał.
Nie licząc codziennych treningów, wymagających ode mnie niezwykłej sprawności fizycznej, której oczywiście nie posiadałem przez tygodnie stosowania diety opartej na resztkach niedojedzonych frytek i na wpół spleśniałego chleba, dochodziły także problemy związane z otoczeniem. Wcale nie tak łatwo było przestawić się z trybu życia, skupiającego się głównie na samym przetrwaniu, na faktyczne korzystanie z niego. Z dnia na dzień nie musiałem szukać kolejnego zaułku na tyle ciemnego, żeby nie znalazła mnie w nim policja, ale też na tyle jasnego, żebym mógł zauważyć zbliżające się osoby. Nagle pojawiło się przede mną posłane, czyste łóżko, a każdego poranka czekało ciepłe śniadanie przygotowane przez obcą mi osobę. Wokół mnie pojawiło się tyle możliwości, że nie wiedziałem, za co najpierw powinienem się zabrać. Było to dla mnie bardzo przytłaczające, szczególnie że obecne problemy nakładały się z obecnością wielu myśli kłębiących się w mojej głowie. Dotyczyły one nie tylko nowych obowiązków oraz obyczajów panujących w obozie, lecz przede wszystkich tamtego nieszczęsnego dnia, w którym razem z Kurtem omal nie zostaliśmy zjedzeni przez bestię wielkości trzech regałów sklepowych. W istocie były one na tyle uciążliwe, że przez siedem dni w tygodniu, z przerwą na treningi, rozmyślałem o tym, w jaki sposób mógłbym zagadać do chłopaka, szczególnie że nie widziałem tej jego rudej czupryny od paru dobrych miesięcy.
***
Był to dzień, w którym zostałem przyjęty do Piątej Kohorty; jako nowy członek od razu wokół mnie pojawiła się grupa nieznanych mi twarzy, którym towarzyszyła gama rozmaitych głosów. Każdy z nich mówił do mnie co innego, a jednak trafiała do mnie jedynie połowa wypowiadanych słów, ponieważ wciąż nie łapałem części nawiązań i kontekstów dotyczących tego całego „bycia synem boga, ale w sumie to nie wiadomo jakiego, ponieważ nikt nie jest w stanie mi tego wytłumaczyć”. Znaczy, tak właściwie to ja nie chciałem, żeby ktokolwiek mi to tłumaczył — nikt poza nim, ma się rozumieć, bo przecież wiadome chyba było, że opowiadanie kolejnemu dzieciakowi tej niesamowitej historii nie mogłoby się dobrze skończyć. Na samo wspomnienie widoku szarżującego potwora w tamtym monopolowym skręcało mnie w środku, już nie wspominając o tym, co ja jej zrobiłem.
Koniec końców wychodziło na to, że mimo niemalże nadmiaru przyjemnych osób kręcących się wokół mnie, ponownie zostałem całkiem sam. Typowe.
Serwowali wtedy rozmiękłą owsiankę i zimne kanapki, których jedna kromka posmarowana była masłem orzechowym, a druga natomiast bliżej nieokreślonym przetworem w kolorze jaskrawego różu. I pamiętam to tak dobrze nie tylko dlatego, że był to moment, w którym spróbowałem takiego połączenia po raz pierwszy, lecz przez to, że gdy odbierałem swoją porcję, kątem oka ujrzałem te same włosy, o których tyle rozmyślałem. Obróciłem wtedy głowę, by przyjrzeć się obrazowi, który zdążył mi jedynie mignąć, jednakże nie zobaczyłem tego, na co liczyłem. Tuż przede mną, zamiast wkurzonego chłopaka w fioletowej koszulce, stali tylko pozostali członkowie Piątej Kohorty. Rozejrzałem się po całej stołówce, ale żadna z siedzących na niej osób nie posiadała tak rzucającej się w oczy czupryny. Jego postać jakby rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając mnie wielce zawiedzionym. Westchnąłem bezwiednie, pochylając się nad trzymanym talerzem. Jedyną pociechą po tej stracie wydawała się kanapka, na której widok ponownie się podekscytowałem, może i nie tak bardzo, lecz wystarczyło mi to do chwilowego zapomnienia o zmartwieniu.
Jednak nawet po posiłku wciąż czułem niedosyt; przeczucie podpowiadało mi, że powinienem jeszcze raz dokładnie rozejrzeć się po obozie w poszukiwaniu chłopaka. Miałem nadzieję na to, że nie jestem na tyle zafiksowany na rozmowie z nim, że aż odbierało mi zmysły.
Wyszedłem ze stołówki, kierując się w głąb jedzących na dworze obozowiczów. Wielu z nich wciąż zajadało się zapewne letnią już owsianką, a część zdążyła już zakończyć posiłek i wróciła do swoich zajęć. Co mnie zdziwiło to fakt, iż każdy z nich był tak różny od siebie. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zwracał na to wcześniej uwagę — wcześniej ludzie byli dla mnie tacy sami, oziębli i bez wyrazu, skorzy do pominięcia mnie. Tutaj natomiast wcale tak nie było, większość dogadywała się ze sobą bez problemów, a nawet i pomagała sobie w treningach. To stanowczo było dla mnie jedną z trudniejszych do dostosowania się zmian, ponieważ nikt nigdy wcześniej nie był skory do zachowywania się jak normalny człowiek wobec mnie.
Chodząc między grupami nastolatków, zaczynałem tracić nadzieję na odnalezienie chłopaka, lecz właśnie wtedy usłyszałem jego imię. Stanąłem jak wryty, obracając się wokół; mój oddech spowolnił, a wzrok wędrował po każdej osobie, która znajdowała się blisko mnie. Czułem, jakby czas dla mnie się zatrzymał. Zobaczyłem go. Chwilę wpatrywałem się w siedzącą postać, mimo że siedziała odwrócona do mnie tyłem. Miał na sobie tę samą koszulkę, co wtedy i podobnie rozczochrane włosy, które teraz nie były już pokryte pyłem, a mieniły się delikatnie w słońcu.
Kompletnie zignorowałem fakt, iż chłopak wcale nie był sam, ale rozmawiał z jednym z obozowiczów, którego zresztą nigdy wcześniej nie widziałem. Nie miałem zamiaru zmarnować tak idealnej szansy. Tak się wtedy ucieszyłem, że chciałem nawet podziękować w duszy jakiemuś bogu, ale dość szybko dotarło do mnie, jak ironiczna jest cała ta sytuacja. Zamiast tego zacząłem zmierzać w kierunku chłopaków siedzących na drewnianych stołkach.
— No słuchaj, mówię ci, że owsianka jest zajebista, przecież to ci normalnie zwiększa zdolności w walce — stwierdził chłopak siedzący tuż naprzeciwko niego, wyglądając na wielce przekonanego o swojej racji.
— Nie no, Dorian, co ty pierdolisz w ogóle — prychnął rudzielec, przeczesując włosy dłonią. Wtedy też podłożył ją sobie pod brodę, kładąc na niej głowę. Wyglądał na nieco zamyślonego, ponieważ pusto patrzył się w bok.
— Kurt, ty po prostu jesteś za głupi, żeby… Ocho! — wydusił chłopak pomiędzy kęsami, wskazując na mnie skinieniem głowy.
W tym momencie stanąłem tuż nad nim, a ten odruchowo, lecz powoli, odwrócił się w moją stronę. Niemal natychmiast na jego twarzy pojawił się zgorzkniały grymas, który składał się z wydętych ust oraz zmarszczonych brwi. Świdrował mnie przez chwilę wzrokiem, jakby nie do końca mógł uwierzyć w to, że przed nim stoję, jednak dość szybko załapał, że wcale nie jestem fatamorganą a prawdziwym człowiekiem.
— Chciałem cię zapytać o moje moce — oznajmiłem, krzyżując ręce na piersi. — Te, które widziałeś.
Nie otrzymałem od niego odpowiedzi od razu. Dokładnie widziałem, jak szerzej otworzył oczy, a następnie nieco rozdziawił usta. Sprawnie jednak udało mu się ukryć swoje zaskoczenie, ponieważ tuż po tym ponownie wrócił do swojego typowego wyrazu twarzy markotnego dzieciaka, któremu mama nie chce kupić dziesiątej figurki LEGO.
— Kim ty w ogóle jesteś? — syknął, nie dowierzając. Wtedy też wstał i podszedł do mnie bliżej. Przeskanował mnie ponownie wzrokiem, jakby liczył na to, że po prostu odejdę bez słowa, lecz ja nie miałem zamiaru zwyczajnie odpuścić.
— Chcę, żebyś wytłumaczył mi kilka rzeczy — odpowiedziałem, podnosząc brwi.
Widziałem, że bardzo nie chciał ze mną rozmawiać, ale nie zwracałem uwagi na jego wewnętrzną walkę z chęcią zignorowania mnie. Nie po to płacę swoim zdrowiem psychicznym, żeby mnie teraz olał.
— Słuchaj, nie mam pojęcia, o co ci chodzi — warknął, kładąc rękę na moim ramieniu. Popchnął mnie nią lekko, tym samym ponownie zachęcając mnie do pozostawienia go w spokoju. — Spadaj stąd, zanim cię do tego zmuszę.
Tym razem coś faktycznie we mnie drgnęło. Nie wiedziałem do końca, czy to on był na tyle poirytowany, że wyglądał, jakby faktycznie mógł się zacząć ze mną bić, czy może to ja jeszcze posiadam resztki instynktu samozachowawczego, ale postanowiłem, że jak na jeden raz wystarczy. Dotarło do mnie wtedy, że pozwoliłem sobie na zbyt wielkie wyobrażenia. Byłem tak zafascynowany dobrocią, która mnie nagle spotkała, że zapomniałem o najważniejszej rzeczy — przecież to dalej ten sam rudzielec, który tak bardzo nie chciał mnie zabierać do obozu, a przede wszystkim człowiek. Człowiek, czyli ktoś, kto bez niczego w zamian nic dla mnie nie zrobi, jak mogłem myśleć, że będzie inaczej.
Nie prowokując go dalej, odszedłem, rozmyślając nad własną głupotą.
***
Mijały kolejne dni, a wraz z nimi malała moja nadzieja na ponowne spotkanie z nim. Naturalnie mijaliśmy się tu i ówdzie, lecz nie wchodziliśmy sobie w drogę; jeśli on stał w kolejce po obiad, oczywiste było, że pójdę na jej drugi koniec, natomiast jeśli to ja trenowałem w danym miejscu, on musiał znaleźć sobie inne. Problem był jedynie taki, że czasami, przeważnie intencjonalnie, chociaż on wcale nie musiał o tym wiedzieć, spotykaliśmy się wzrokiem. Nie rzucałem mu prowokujących spojrzeń, ani też żadnych błagań, lecz zwyczajnie obserwowałem, co robił, a to, że akurat też patrzył się w moją stronę, wcale nie było moją winą.
Mimo to wciąż przypominałem sobie tamtą walkę, by ułożyć w głowie konkretne pytania na wypadek, jakbym znalazł inną osobę, która mogłaby mi na nie odpowiedzieć. Jak to się stało, że akurat wtedy pojawił się tamten potwór? Czy gdybym był tam sam, to bym zginął? Jak to w ogóle możliwe, że dopiero wtedy udało mi się zrobić coś takiego? Zastanawiałem się też, czy może jednak tak naprawdę mocno uderzyłem się w głowę podczas walki ze szczurem i wszystko, co teraz się dzieje, jest jedynie wyobrażeniem.
***
— Tym razem naprawdę dobrze ci poszło — powiedziała blondynka, trenująca razem ze mną. — Jeszcze chwila a mnie prześcigniesz.
Uśmiechnąłem się na jej słowa. Przyjemnie było usłyszeć, że ktoś faktycznie docenia moje starania. Pomimo że zdarzało się to coraz częściej, wciąż było mi trudno się do tego przyzwyczaić. Jakbym był przekonany, że bez względu na tak przyjemne konwersacje, za chwilę wszystko znowu runie i znajdę się na tamtej brudnej ulicy bez niczego w rękach oprócz podartej kurtki.
Chwilę przemyśleń przerwał mi jednak dźwięk, który w ostatnim czasie doprowadzał mnie już do istnego szału. Nie mogłem się go pozbyć z mojej głowy, a dodatkowo ciągle mnie prześladował. Był nim oczywiście jego głos, zamieniający się już raczej w sygnał ostrzegawczy.
Na kilka sekund zatrzymałem wzrok na trzymanej w rękach strzale. Obróciłem ją parokrotnie, spoglądając w bok. On i jego znajomy szli w moją stronę, zapewne chcąc użyć sprzętu do ćwiczeń. Naturalnie zacząłem zbierać swoje rzeczy, chociaż zanim zdążyłem pozbierać wszystkie strzały, tamci już zaczynali się rozkładać. Próbując ich wyminąć, niechcący upuściłem jedną z nich, która, jak na złość, powędrowała aż pod nogi samego rudzielca. I tym razem los nie mógł dać mi spokoju, prawda? Szybko po nią podbiegłem, jednak gdy tylko wziąłem ją z ziemi i wstałem z prawilnego, słowiańskiego przykucu, napotkałem tę samą, znajomą mi już parę błękitnych ślepi.
— Czego? — burknął, sięgając ręką za mnie. Pomyślałem wtedy, że znowu próbuje mnie popchnąć, jednak okazało się, że chciał tylko złapać na stojące na stojaku pilum. Mimo to niewielka odległość, która nas wtedy dzieliła, wcale nie była aż tak niekomfortowa, jak mi się wcześniej wydawało.
Zamiast uraczyć go nadmiernie “miłą” odpowiedzią, popatrzyłem się jedynie prosto w jego oczy. Widoczne było to, jak niekomfortowo się wtedy poczuł; krótka chwila nieuniknionego kontaktu wzrokowego wystarczyła, żeby jego zmarszczone brwi powędrowały lekko do góry, a usta się rozdziawiły. Zamiast w jakikolwiek sposób skomentować jego niemniej dziwne zachowanie, wyminąłem go, ówcześnie zderzając się z nim barkami.
Wieczorami było jednak najgorzej; przez tak długi czas każdej nocy słyszałem krzyki, szum sporadycznie przejeżdżających samochodów i ćwierkanie świerszczy. Teraz natomiast gdy tylko ściemnia się na dworze, wszędzie robi się nieprzyjemnie cicho. Zamiast uspokajać, bardzo mnie to stresowało; na tyle, że zacząłem miewać poważne problemy ze snem.
Tak było też i tamtym razem. Przewracając się w tę i z powrotem w łóżku, dotarło do mnie, że nie zasnąłbym, nawet jeśli ktoś zaśpiewałby mi najpiękniejszą istniejącą kołysankę. Z tego powodu po cichu wygrzebałem się z pościeli i odnalazłem rzucone pod łóżko buty. W duszy modliłem się, żeby nikt tylko mnie przypadkiem nie usłyszał, ponieważ nie miałem ochoty na tłumaczenie się nikomu z tego, co robię. Powoli podszedłem do okna, które ostrożnie otworzyłem. Uprzednio siadając na parapecie, prześlizgnąłem się przez framugę, a następnie dokładnie przymknąłem je z powrotem, mając nadzieję na to, że nikt go nie zamknie, zanim nie wrócę.
Szedłem między domkami, szukając dobrego miejsca na to, żeby przysiąść sobie na pewien czas. Wokół było bardzo ciemno, jedynym źródłem światła były wtedy palące się pochodnie przy głównej ścieżce, jednak brak widoczności nie bardzo mi przeszkadzał. No, oczywiście do czasu.
Po jakimś czasie znalazłem się w części obozu, której jeszcze nie kojarzyłem. Wokół nie było już żadnych baraków, a drogę oświecał mi jedynie wiszący nade mną księżyc. Przede mną rozpościerała się jedynie wydeptana ścieżka, wyznaczająca środek między gąszczem krzaków i drzew. Tak bardzo skupiłem się na analizowaniu otoczenia, że nie zdążyłem zarejestrować dźwięku kroków stawianych za moimi plecami. Nagle poczułem, jak coś, chociaż raczej ktoś pociągnął mnie silnie za ramię i zaciągnął między drzewa. Następnie popchnął mnie na jedno z nich, a ja poczułem, jak ostry ból rozchodzi się po tyle mojej głowy. Odruchowo zacisnąłem powieki i cicho stęknąłem, łapiąc się za kark. Do moich uszu dobiegł też wtedy niemrawy chichot, który zmartwił mnie jeszcze bardziej.
— Naprawdę nie wiem, jak przeżyłeś trening Lupy — Usłyszałem znajomy głos, na co powoli otworzyłem oczy, by upewnić się, że stała przede mną osoba, o której myślałem.
Niestety, albo też stety, ponieważ trudno mi było określić, żaden ze zmysłów i tym razem mnie nie zawiódł, ponieważ zamiast jakiegoś zwykłego prankstera, o którego się modliłem, faktycznie stał przede mną Kurt, który ponownie wyglądał, jakby chciał mnie zjeść żywcem. Przynajmniej tak wnioskowałem, ponieważ połowę jego twarzy całkowicie spowiła ciemność. Na wszelki wypadek przydałyby mi się teraz tamte moce, bo nie wiadomo co tu się zaraz wydarzy.
— Teraz nagle postanowiłeś się do mnie odezwać? — zapytałem sarkastycznie, zdobywając się na to, by ponownie na niego spojrzeć.
Zanim udało mi się jednak uzyskać od niego jakąkolwiek odpowiedź, usłyszeliśmy dźwięk łamanych gałęzi, dochodzący z kierunku, z którego przyszedłem. Kurt momentalnie odwrócił się w tamtą stronę, by zobaczyć, kto się do nas zbliża, a ja bez chwili namysłu pociągnąłem go za nadgarstek, zaciągając go w głąb lasu.
Kurt?
────
[2325 słów: Claude otrzymuje 23 Punkty Doświadczenia]