niedziela, 29 września 2024

Od Claude'a CD Kurta — „God is gay”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Ze wszystkich rzeczy, które do tej pory mi się przydarzyły, nigdy bym nie przypuszczał, że jako następną niespodziankę wszechświat wylosuje bycie synem prawdziwego boga. W chwili, w której pierwszy raz próbował mi to uświadomić tamten rudzielec, byłem najzwyczajniej w świecie przekonany, że jest to jedynie bujda wymyślona przez dzieciaka uzależnionego od gier komputerowych przesyconych półnagimi kobietami albo że oboje cierpimy na zbiorowy epizod schizofrenii, występujący z przyczyn niewyjaśnionych. Jak się później oczywiście okazało, chłopak wcale nie zmyślał, a nawet nie zdążył przygotować mnie na jeszcze większy szok związany z następstwem dołączenia do obozu, w którym mieszkał.
Nie licząc codziennych treningów, wymagających ode mnie niezwykłej sprawności fizycznej, której oczywiście nie posiadałem przez tygodnie stosowania diety opartej na resztkach niedojedzonych frytek i na wpół spleśniałego chleba, dochodziły także problemy związane z otoczeniem. Wcale nie tak łatwo było przestawić się z trybu życia, skupiającego się głównie na samym przetrwaniu, na faktyczne korzystanie z niego. Z dnia na dzień nie musiałem szukać kolejnego zaułku na tyle ciemnego, żeby nie znalazła mnie w nim policja, ale też na tyle jasnego, żebym mógł zauważyć zbliżające się osoby. Nagle pojawiło się przede mną posłane, czyste łóżko, a każdego poranka czekało ciepłe śniadanie przygotowane przez obcą mi osobę. Wokół mnie pojawiło się tyle możliwości, że nie wiedziałem, za co najpierw powinienem się zabrać. Było to dla mnie bardzo przytłaczające, szczególnie że obecne problemy nakładały się z obecnością wielu myśli kłębiących się w mojej głowie. Dotyczyły one nie tylko nowych obowiązków oraz obyczajów panujących w obozie, lecz przede wszystkich tamtego nieszczęsnego dnia, w którym razem z Kurtem omal nie zostaliśmy zjedzeni przez bestię wielkości trzech regałów sklepowych. W istocie były one na tyle uciążliwe, że przez siedem dni w tygodniu, z przerwą na treningi, rozmyślałem o tym, w jaki sposób mógłbym zagadać do chłopaka, szczególnie że nie widziałem tej jego rudej czupryny od paru dobrych miesięcy.

***
 
Był to dzień, w którym zostałem przyjęty do Piątej Kohorty; jako nowy członek od razu wokół mnie pojawiła się grupa nieznanych mi twarzy, którym towarzyszyła gama rozmaitych głosów. Każdy z nich mówił do mnie co innego, a jednak trafiała do mnie jedynie połowa wypowiadanych słów, ponieważ wciąż nie łapałem części nawiązań i kontekstów dotyczących tego całego „bycia synem boga, ale w sumie to nie wiadomo jakiego, ponieważ nikt nie jest w stanie mi tego wytłumaczyć”. Znaczy, tak właściwie to ja nie chciałem, żeby ktokolwiek mi to tłumaczył — nikt poza nim, ma się rozumieć, bo przecież wiadome chyba było, że opowiadanie kolejnemu dzieciakowi tej niesamowitej historii nie mogłoby się dobrze skończyć. Na samo wspomnienie widoku szarżującego potwora w tamtym monopolowym skręcało mnie w środku, już nie wspominając o tym, co ja jej zrobiłem.
Koniec końców wychodziło na to, że mimo niemalże nadmiaru przyjemnych osób kręcących się wokół mnie, ponownie zostałem całkiem sam. Typowe.
Serwowali wtedy rozmiękłą owsiankę i zimne kanapki, których jedna kromka posmarowana była masłem orzechowym, a druga natomiast bliżej nieokreślonym przetworem w kolorze jaskrawego różu. I pamiętam to tak dobrze nie tylko dlatego, że był to moment, w którym spróbowałem takiego połączenia po raz pierwszy, lecz przez to, że gdy odbierałem swoją porcję, kątem oka ujrzałem te same włosy, o których tyle rozmyślałem. Obróciłem wtedy głowę, by przyjrzeć się obrazowi, który zdążył mi jedynie mignąć, jednakże nie zobaczyłem tego, na co liczyłem. Tuż przede mną, zamiast wkurzonego chłopaka w fioletowej koszulce, stali tylko pozostali członkowie Piątej Kohorty. Rozejrzałem się po całej stołówce, ale żadna z siedzących na niej osób nie posiadała tak rzucającej się w oczy czupryny. Jego postać jakby rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając mnie wielce zawiedzionym. Westchnąłem bezwiednie, pochylając się nad trzymanym talerzem. Jedyną pociechą po tej stracie wydawała się kanapka, na której widok ponownie się podekscytowałem, może i nie tak bardzo, lecz wystarczyło mi to do chwilowego zapomnienia o zmartwieniu.
Jednak nawet po posiłku wciąż czułem niedosyt; przeczucie podpowiadało mi, że powinienem jeszcze raz dokładnie rozejrzeć się po obozie w poszukiwaniu chłopaka. Miałem nadzieję na to, że nie jestem na tyle zafiksowany na rozmowie z nim, że aż odbierało mi zmysły.
Wyszedłem ze stołówki, kierując się w głąb jedzących na dworze obozowiczów. Wielu z nich wciąż zajadało się zapewne letnią już owsianką, a część zdążyła już zakończyć posiłek i wróciła do swoich zajęć. Co mnie zdziwiło to fakt, iż każdy z nich był tak różny od siebie. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zwracał na to wcześniej uwagę — wcześniej ludzie byli dla mnie tacy sami, oziębli i bez wyrazu, skorzy do pominięcia mnie. Tutaj natomiast wcale tak nie było, większość dogadywała się ze sobą bez problemów, a nawet i pomagała sobie w treningach. To stanowczo było dla mnie jedną z trudniejszych do dostosowania się zmian, ponieważ nikt nigdy wcześniej nie był skory do zachowywania się jak normalny człowiek wobec mnie.
Chodząc między grupami nastolatków, zaczynałem tracić nadzieję na odnalezienie chłopaka, lecz właśnie wtedy usłyszałem jego imię. Stanąłem jak wryty, obracając się wokół; mój oddech spowolnił, a wzrok wędrował po każdej osobie, która znajdowała się blisko mnie. Czułem, jakby czas dla mnie się zatrzymał. Zobaczyłem go. Chwilę wpatrywałem się w siedzącą postać, mimo że siedziała odwrócona do mnie tyłem. Miał na sobie tę samą koszulkę, co wtedy i podobnie rozczochrane włosy, które teraz nie były już pokryte pyłem, a mieniły się delikatnie w słońcu.
Kompletnie zignorowałem fakt, iż chłopak wcale nie był sam, ale rozmawiał z jednym z obozowiczów, którego zresztą nigdy wcześniej nie widziałem. Nie miałem zamiaru zmarnować tak idealnej szansy. Tak się wtedy ucieszyłem, że chciałem nawet podziękować w duszy jakiemuś bogu, ale dość szybko dotarło do mnie, jak ironiczna jest cała ta sytuacja. Zamiast tego zacząłem zmierzać w kierunku chłopaków siedzących na drewnianych stołkach.

— No słuchaj, mówię ci, że owsianka jest zajebista, przecież to ci normalnie zwiększa zdolności w walce — stwierdził chłopak siedzący tuż naprzeciwko niego, wyglądając na wielce przekonanego o swojej racji.
— Nie no, Dorian, co ty pierdolisz w ogóle — prychnął rudzielec, przeczesując włosy dłonią. Wtedy też podłożył ją sobie pod brodę, kładąc na niej głowę. Wyglądał na nieco zamyślonego, ponieważ pusto patrzył się w bok.
— Kurt, ty po prostu jesteś za głupi, żeby… Ocho! — wydusił chłopak pomiędzy kęsami, wskazując na mnie skinieniem głowy.
W tym momencie stanąłem tuż nad nim, a ten odruchowo, lecz powoli, odwrócił się w moją stronę. Niemal natychmiast na jego twarzy pojawił się zgorzkniały grymas, który składał się z wydętych ust oraz zmarszczonych brwi. Świdrował mnie przez chwilę wzrokiem, jakby nie do końca mógł uwierzyć w to, że przed nim stoję, jednak dość szybko załapał, że wcale nie jestem fatamorganą a prawdziwym człowiekiem.
— Chciałem cię zapytać o moje moce — oznajmiłem, krzyżując ręce na piersi. — Te, które widziałeś.
Nie otrzymałem od niego odpowiedzi od razu. Dokładnie widziałem, jak szerzej otworzył oczy, a następnie nieco rozdziawił usta. Sprawnie jednak udało mu się ukryć swoje zaskoczenie, ponieważ tuż po tym ponownie wrócił do swojego typowego wyrazu twarzy markotnego dzieciaka, któremu mama nie chce kupić dziesiątej figurki LEGO.
— Kim ty w ogóle jesteś? — syknął, nie dowierzając. Wtedy też wstał i podszedł do mnie bliżej. Przeskanował mnie ponownie wzrokiem, jakby liczył na to, że po prostu odejdę bez słowa, lecz ja nie miałem zamiaru zwyczajnie odpuścić.
— Chcę, żebyś wytłumaczył mi kilka rzeczy — odpowiedziałem, podnosząc brwi.
Widziałem, że bardzo nie chciał ze mną rozmawiać, ale nie zwracałem uwagi na jego wewnętrzną walkę z chęcią zignorowania mnie. Nie po to płacę swoim zdrowiem psychicznym, żeby mnie teraz olał.
— Słuchaj, nie mam pojęcia, o co ci chodzi — warknął, kładąc rękę na moim ramieniu. Popchnął mnie nią lekko, tym samym ponownie zachęcając mnie do pozostawienia go w spokoju. — Spadaj stąd, zanim cię do tego zmuszę.
Tym razem coś faktycznie we mnie drgnęło. Nie wiedziałem do końca, czy to on był na tyle poirytowany, że wyglądał, jakby faktycznie mógł się zacząć ze mną bić, czy może to ja jeszcze posiadam resztki instynktu samozachowawczego, ale postanowiłem, że jak na jeden raz wystarczy. Dotarło do mnie wtedy, że pozwoliłem sobie na zbyt wielkie wyobrażenia. Byłem tak zafascynowany dobrocią, która mnie nagle spotkała, że zapomniałem o najważniejszej rzeczy — przecież to dalej ten sam rudzielec, który tak bardzo nie chciał mnie zabierać do obozu, a przede wszystkim człowiek. Człowiek, czyli ktoś, kto bez niczego w zamian nic dla mnie nie zrobi, jak mogłem myśleć, że będzie inaczej.
Nie prowokując go dalej, odszedłem, rozmyślając nad własną głupotą.

***
 
Mijały kolejne dni, a wraz z nimi malała moja nadzieja na ponowne spotkanie z nim. Naturalnie mijaliśmy się tu i ówdzie, lecz nie wchodziliśmy sobie w drogę; jeśli on stał w kolejce po obiad, oczywiste było, że pójdę na jej drugi koniec, natomiast jeśli to ja trenowałem w danym miejscu, on musiał znaleźć sobie inne. Problem był jedynie taki, że czasami, przeważnie intencjonalnie, chociaż on wcale nie musiał o tym wiedzieć, spotykaliśmy się wzrokiem. Nie rzucałem mu prowokujących spojrzeń, ani też żadnych błagań, lecz zwyczajnie obserwowałem, co robił, a to, że akurat też patrzył się w moją stronę, wcale nie było moją winą.
Mimo to wciąż przypominałem sobie tamtą walkę, by ułożyć w głowie konkretne pytania na wypadek, jakbym znalazł inną osobę, która mogłaby mi na nie odpowiedzieć. Jak to się stało, że akurat wtedy pojawił się tamten potwór? Czy gdybym był tam sam, to bym zginął? Jak to w ogóle możliwe, że dopiero wtedy udało mi się zrobić coś takiego? Zastanawiałem się też, czy może jednak tak naprawdę mocno uderzyłem się w głowę podczas walki ze szczurem i wszystko, co teraz się dzieje, jest jedynie wyobrażeniem.

***
 
— Tym razem naprawdę dobrze ci poszło — powiedziała blondynka, trenująca razem ze mną. — Jeszcze chwila a mnie prześcigniesz.
Uśmiechnąłem się na jej słowa. Przyjemnie było usłyszeć, że ktoś faktycznie docenia moje starania. Pomimo że zdarzało się to coraz częściej, wciąż było mi trudno się do tego przyzwyczaić. Jakbym był przekonany, że bez względu na tak przyjemne konwersacje, za chwilę wszystko znowu runie i znajdę się na tamtej brudnej ulicy bez niczego w rękach oprócz podartej kurtki.
Chwilę przemyśleń przerwał mi jednak dźwięk, który w ostatnim czasie doprowadzał mnie już do istnego szału. Nie mogłem się go pozbyć z mojej głowy, a dodatkowo ciągle mnie prześladował. Był nim oczywiście jego głos, zamieniający się już raczej w sygnał ostrzegawczy.
Na kilka sekund zatrzymałem wzrok na trzymanej w rękach strzale. Obróciłem ją parokrotnie, spoglądając w bok. On i jego znajomy szli w moją stronę, zapewne chcąc użyć sprzętu do ćwiczeń. Naturalnie zacząłem zbierać swoje rzeczy, chociaż zanim zdążyłem pozbierać wszystkie strzały, tamci już zaczynali się rozkładać. Próbując ich wyminąć, niechcący upuściłem jedną z nich, która, jak na złość, powędrowała aż pod nogi samego rudzielca. I tym razem los nie mógł dać mi spokoju, prawda? Szybko po nią podbiegłem, jednak gdy tylko wziąłem ją z ziemi i wstałem z prawilnego, słowiańskiego przykucu, napotkałem tę samą, znajomą mi już parę błękitnych ślepi.
— Czego? — burknął, sięgając ręką za mnie. Pomyślałem wtedy, że znowu próbuje mnie popchnąć, jednak okazało się, że chciał tylko złapać na stojące na stojaku pilum. Mimo to niewielka odległość, która nas wtedy dzieliła, wcale nie była aż tak niekomfortowa, jak mi się wcześniej wydawało.
Zamiast uraczyć go nadmiernie “miłą” odpowiedzią, popatrzyłem się jedynie prosto w jego oczy. Widoczne było to, jak niekomfortowo się wtedy poczuł; krótka chwila nieuniknionego kontaktu wzrokowego wystarczyła, żeby jego zmarszczone brwi powędrowały lekko do góry, a usta się rozdziawiły. Zamiast w jakikolwiek sposób skomentować jego niemniej dziwne zachowanie, wyminąłem go, ówcześnie zderzając się z nim barkami.

Wieczorami było jednak najgorzej; przez tak długi czas każdej nocy słyszałem krzyki, szum sporadycznie przejeżdżających samochodów i ćwierkanie świerszczy. Teraz natomiast gdy tylko ściemnia się na dworze, wszędzie robi się nieprzyjemnie cicho. Zamiast uspokajać, bardzo mnie to stresowało; na tyle, że zacząłem miewać poważne problemy ze snem.
Tak było też i tamtym razem. Przewracając się w tę i z powrotem w łóżku, dotarło do mnie, że nie zasnąłbym, nawet jeśli ktoś zaśpiewałby mi najpiękniejszą istniejącą kołysankę. Z tego powodu po cichu wygrzebałem się z pościeli i odnalazłem rzucone pod łóżko buty. W duszy modliłem się, żeby nikt tylko mnie przypadkiem nie usłyszał, ponieważ nie miałem ochoty na tłumaczenie się nikomu z tego, co robię. Powoli podszedłem do okna, które ostrożnie otworzyłem. Uprzednio siadając na parapecie, prześlizgnąłem się przez framugę, a następnie dokładnie przymknąłem je z powrotem, mając nadzieję na to, że nikt go nie zamknie, zanim nie wrócę.
Szedłem między domkami, szukając dobrego miejsca na to, żeby przysiąść sobie na pewien czas. Wokół było bardzo ciemno, jedynym źródłem światła były wtedy palące się pochodnie przy głównej ścieżce, jednak brak widoczności nie bardzo mi przeszkadzał. No, oczywiście do czasu.
Po jakimś czasie znalazłem się w części obozu, której jeszcze nie kojarzyłem. Wokół nie było już żadnych baraków, a drogę oświecał mi jedynie wiszący nade mną księżyc. Przede mną rozpościerała się jedynie wydeptana ścieżka, wyznaczająca środek między gąszczem krzaków i drzew. Tak bardzo skupiłem się na analizowaniu otoczenia, że nie zdążyłem zarejestrować dźwięku kroków stawianych za moimi plecami. Nagle poczułem, jak coś, chociaż raczej ktoś pociągnął mnie silnie za ramię i zaciągnął między drzewa. Następnie popchnął mnie na jedno z nich, a ja poczułem, jak ostry ból rozchodzi się po tyle mojej głowy. Odruchowo zacisnąłem powieki i cicho stęknąłem, łapiąc się za kark. Do moich uszu dobiegł też wtedy niemrawy chichot, który zmartwił mnie jeszcze bardziej.
— Naprawdę nie wiem, jak przeżyłeś trening Lupy — Usłyszałem znajomy głos, na co powoli otworzyłem oczy, by upewnić się, że stała przede mną osoba, o której myślałem.
Niestety, albo też stety, ponieważ trudno mi było określić, żaden ze zmysłów i tym razem mnie nie zawiódł, ponieważ zamiast jakiegoś zwykłego prankstera, o którego się modliłem, faktycznie stał przede mną Kurt, który ponownie wyglądał, jakby chciał mnie zjeść żywcem. Przynajmniej tak wnioskowałem, ponieważ połowę jego twarzy całkowicie spowiła ciemność. Na wszelki wypadek przydałyby mi się teraz tamte moce, bo nie wiadomo co tu się zaraz wydarzy.
— Teraz nagle postanowiłeś się do mnie odezwać? — zapytałem sarkastycznie, zdobywając się na to, by ponownie na niego spojrzeć.
Zanim udało mi się jednak uzyskać od niego jakąkolwiek odpowiedź, usłyszeliśmy dźwięk łamanych gałęzi, dochodzący z kierunku, z którego przyszedłem. Kurt momentalnie odwrócił się w tamtą stronę, by zobaczyć, kto się do nas zbliża, a ja bez chwili namysłu pociągnąłem go za nadgarstek, zaciągając go w głąb lasu.

Kurt?
────
[2325 słów: Claude otrzymuje 23 Punkty Doświadczenia]

sobota, 28 września 2024

Od Abasola do Wintera — ,,Ziemia ukryta"

Poprzednie opowiadanie

Abasol był zszokowany, zszokowany tym, że szkielet Kostek zrobił mu śniadanie. Choć słowo „zszokowany” pojawiło się tu już w sumie trzy razy, nadal nie było ono wystarczającym opisem uczuć, które wypełniały ciało czarnowłosego chłopaka, jego głowa też pusta nie była, bo wypełniały ją najróżniejsze pytania takie jak: „W jaki sposób Kostek wie jak obsługiwać kuchenkę”, „W jaki sposób ten szkielet wie, że nic nie przypalił, jeżeli nie ma nosa”, oraz najważniejsze: „Skąd Kostek wie, jak się gotuje i wie jakie rzeczy są jadalne, a jakie nie ?”.
Pytań zdecydowanie było wiele, odpowiedzi nie było w ogóle, ale za to głód już był. Żołądek herosa postanowił przypomnieć, że parę hot–dogów, batonik i puszka coli nie są nie tylko najzdrowszym posiłkiem, ale też nie jest to posiłek, który zaspokoi rosnący ciągle organizm Abasola. Chłopak usiadł przy stole w małym salonie, Kostek podał do stołu, nadal nosząc fartuch, którego używała matka herosa podczas urzędowania w kuchni, na białym talerzu znajdowała się parująca jeszcze jajecznica i zaskakująco dobrze wyglądające dwa paski bekonu. Kostek usiadł naprzeciwko Abasola, wyglądając na dość zakłopotanego, najpewniej przez fakt, że szkielet nadal zastanawiał się, czy to, co zrobił, przypadkowo nie otruje herosa. Pierwszy ruch wykonał czarnowłosy chłopak, podniósł widelec, nabrał trochę jajecznicy i włożył do ust, chwila ciszy zapanowała w salonie, heros powoli przeżuwał jedzenie, by po chwili stwierdzić, że…
— Ja pierniczę… ej, to jest dobre !
Szkieletowi spadłby kamień z serca, gdyby… ten posiadał jakikolwiek organ wewnętrzny, ale w przypadku kostka, ta metafora pozostawała metaforą, Abasol zaczął ze smakiem zjadać posiłek przygotowany przez kościstego opiekuna, który teraz zdawał się nad czymś intensywnie myśleć.
Była to prawda, Kostek wytężał metaforyczne zwoje swojego tym bardziej metaforycznego mózgu (szkielet sam nie wie, czy ma fizycznie mózg, czy nie), bo zastanawiał się nad tym, co dalej począć z chłopakiem o czarnych włosach. Pan Manrice, zleceniodawca Kostka, w sposób dość dosadny postanowił go zwolnić z pracy, przez co teraz był tak samo poszukiwany, jak Abasol, całe szczęście najwyraźniej nie są najważniejszymi celami pana Manrice’a… bo jeszcze żyją, gorszą rzeczą był fakt, że matka czarnowłosego herosa zniknęła. Ani szkielet, ani chłopak nie musieli się zastanawiać nad tym, kto mógłby dokonać takiego procederu, trudniejsze do rozstrzygnięcia było to co dalej.
Kostek widział dwie możliwości: albo zostaną prywatnymi detektywami i będą jako duo szukać matki herosa, albo Abasol będzie musiał pójść na obóz herosów, by tam nauczyć się podstaw o świecie, który go otacza. Szkielet wiedział, że tylko druga opcja ma szanse powodzenia, w obozie chłopak byłby bezpieczny, a Kostek miałby możliwość na wszczęcie własnego dochodzenia w sprawie zaginięcia matki chłopaka. Szkielet znalazłby miejsce, gdzie przetrzymują kobietę, wróciłby po chłopaka i wtedy razem by…
„Czemu ja się tak oszukuje?” zapytał sam siebie Kostek, co on sobie ubzdurał ? Pobawi się w tatusia, detektywa, a potem w bohatera i wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie ? Jest szkieletem, chodzącą kupą kości, która jest powoływana po to, by walczył i tyle. Powinien po prostu dać go do obozu i…
— Jeżeli chcesz mnie zostawić — Abasol wyrwał Kostka z rozważań moralnych — to wiedz, że łatwo się mnie nie pozbędziesz.
— Co?! Skąd ty… — zdziwił się szkielet.
— Nie wiedziałem, ale dumałeś tak, że dało się wywnioskować, że to coś grubego — stwierdził chłopak, jego talerz był pusty.
— Grube to mało powiedziane — odpowiedział Kostek. — Wiesz Abasol, po prostu nie widzę innej możliwości, walczyć nie potrafisz, samym szczęściem matki nie znajdziesz i nie odbijesz. Może i opiekuje się tobą kupa kości, ale nie jesteśmy w żadnej bajeczce z wróżkami.
— Nie potrafię ? — zdziwił się chłopak. —Słuchaj, po prostu wziąłeś mnie z zaskoczenia, może i się nigdy nie biłem, ale to przecież nic trudnego.
— Yhm, a sójka to ekspertka od nurkowania głębinowego.
— Co ?
— Mam na myśli, że nonsensem prawisz młodzieńcze. Walka to nie tylko uderzanie w twarze i dźganie, musisz mieć jeszcze umiejętności, a tych za grosz nie masz.
— I co ? Wyślesz mnie na jakieś szkolenie na rycerza ? — zapytał jakby z wyrzutem chłopak.
— nie, chce cię wysłać na obóz herosów — odpowiedział Kostek, lekko podnosząc głos. – I nie tym tonem do mnie młodzieńcze, zrozum, że skoro ja nie mam pojęcia, co tu się kroi, to ty tym bardziej nie powinieneś uznawać, że cokolwiek wiesz.
— Sorry bardzo, ale ty chcesz mnie wysłać na obóz, kiedy mi matkę porwali ?! — spokojny zazwyczaj Abasol przestał się ograniczać. – Ty to uważasz za rozwiązanie ? I co oni takiego mają ? Będą mnie uczyć, jakie borówki są dobre do jedzenia? Nauczą mnie jak rozbijać namiot, a potem będziemy śpiewać jakieś pioseneczki przy ognisku?
Kostek pokręcił głową z rozczarowaniem.
— Obóz herosów to nie jest żadne miejsce do rekonwalescencji młodzieńcze — zaczął szkielet. — Obóz herosów, to miejsce zrzeszające dzieci takie jak ty, takie z nietypowymi umiejętnościami, zapewnia im schronienie i miejsce do nauki i jest praktycznie nieosiągalne dla potworów takich jak ja.
— Dość dużo wiesz o tym miejscu, jak na kogoś, kto nigdy tam nie był… — zauważył chłopak podejrzliwie.
— Mówi dzieciak, który swoje młodzieńcze lata marnuje na hazard.
— Ej! Te pieniądze pomagają mnie i mamie! Nie idę tam po to, by sobie kostkami porzucać i karty podobierać tylko idę tam by zarabiać.
— Według mnie dość patologicznie to brzmi, ale niech ci będzie. Nie ustąpię jednak w sprawie twojego pobytu w obozie.
Salon wypełnił się nerwową atmosferą. 

Winter?
──── 
 [854 słowa: Abasol otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Rodiona CD Theodore'a — ,,Bo do tanga trzeba dwojga'"

Poprzednie opowiadanie

– Damy radę – skomentował, zakrywając usta w ziewnięciu. – Pułapki nam niestraszne, a potwory… erm… – mrugnął kilka razy, jakby ze zmęczenia zapominając, co przed chwilą powiedział. Potrzebował chwili, żeby przetrawić znowu, co chciał powiedzieć. – …no, poradzimy sobie – podsumował, chociaż wątpił w to, chyba chyba że nagle bogini, matka tej dziewczyny, postanowi sprzyjać im szczęściem i wspierać w labiryncie, jeśli w ogóle może coś takiego zrobić. Wątpił w to, ale nie zamierzał powiedzieć tego na głos.
Wyruszyli, a przez labirynt przeszli bez większego problemu. Wiadomo, okazjonalnie musieli czołgać się po ziemi przez latające topory, ale jak na labirynt, było dość spokojnie.

LATO

Ile by dał, żeby móc przez jakiś czas po prostu wrócić do rodziców, nie zajmować się trzecią kohortą, a skupić się na sobie. Zajmowanie się legionistami w pojedynkę było o wiele trudniejsze, niż się spodziewał. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, ile robił Casper. Teraz, jak go nie ma, centurion robi i swoją, i jego pracę. Jednocześnie będąc tak świeżo po jego śmierci, że najchętniej rzuciłby się na łóżko (w swoim własnym pokoju, w domu rodziców!) i spał przez kilka miesięcy, żeby przeszło mu… to wszystko. Nie mógł tak zrobić, bo kto zajmie się trzecią kohortą? Nie wybrano jeszcze drugiego centuriona, ale nawet jeśli zostałby wybrany… czułby się po prostu źle z tym, że rzuciłby wszystko w ich ręce. ,,Hej, gratulacje awansu, teraz robisz wszystko za mnie, bo trochę temu umarł mój najlepszy przyjaciel i trochę nie wiem jak sobie z tym poradzić.”, świetny prezent!
Nie mógł się rozleniwić, więc pozostało mu staranie się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki, wliczając w to jakiekolwiek papierkowe roboty (dlaczego wypełnia dokument o ,,incydencie” związanym z roztopionymi karmelkami?), ale również prowadzenie treningów, rozprowadzanie obowiązków, a co najważniejsze — treningi, które obiecał Theo. Od razu po zaoferowaniu ich chłopakowi, zaczął tego żałować, ale nie będzie przecież gołosłowny. Resztę obowiązków mógł zrzucić na Vergila, ale on zapewne miał wystarczająco pracy w rękach. Szczególnie… z tamtymi wydarzeniami.
Pozostała mu akceptacja i próba życia w normalności.
O świcie wybudził syna Somnusa ze snu, niemal ciągnąć go za włosy na Pole Marsowe. Nie obchodziło go to, że piździło, wiało i zbierało się na deszcz — w takich warunkach też musi umieć walczyć.
– Jakieś osiągnięcia związane z mocami od ojca? – zapytał, choć spodziewał się odpowiedzi. Nie potrzebował usłyszeć żadnych słów, bo twarz piętnastolatka mówiła wszystko. – Jasne – mruknął, zastanawiając się, jak można spróbować jakoś wybudzić w nim inne możliwości. Jak na razie, wychodziło mu jedynie zrobienie niby-płomyka na opuszku palca, który znikał, kiedy został dotknięty przez kogoś innego czy dłoń chłopaka ledwo co się ruszyła. Niezbyt przekonująca iluzja. Podobno potrafił też zmieniać swoją formę we śnie i świetnie radził sobie w świadomych snach, ale Rodion nie ma jak tego zweryfikować. Powiedział też coś o tym, że może wejść do czyjegoś snu, ale w tym wypadku nie chciał pytać o to, jak może to udowodnić. – Dziś mam dla ciebie… nic! Chcę zobaczyć, jak radzisz sobie pięściami – oznajmił, czekając na próbę ataku ze strony Theo. W końcu stwierdził, że przydałoby się powiadomić, że może zaczynać. – Nie śpimy! – krzyknął, na tyle głośno, aby wybudzić legionistę z drzemki. – Dajesz.
Nie minęły sekundy, a młodszy heros skończył na ziemi, ledwie podtrzymując się dłońmi, aby przypadkiem nie wylądować twarzą w błocie.
Jak powiedział Rodion, tak zrobił Theodore.
I znowu rzucił się na centuriona, starając się mieć szansę chociaż raz zadać mu jakikolwiek cios, a tak po kilka razy. Rosjanin był pewien, że w pewnym momencie próbował po prostu uderzyć go za to, że kazał mu wstawać przed wschodem słońca, a do tego katował go pompkami, brzuszkami i deskami w błocie.
Nie wychodziło mu.
– Coś ty, nie w sosie? Dam ci te piętnaście minut, rozgrzej się porządnie – mruknął, siadając na w miarę nie-błotnej części Pola Marsowego. Miał nadzieję, że nie poplami mu dżinsów. Uważnie oglądał sposób rozgrzewki Amerykanina, ale nie miał się do czego przyczepić.
– Dobra, jestem gotowy – powiedział piętnastolatek, przeciągając się i od razu ustawiając się do ataku. Tym razem, Rodion nie zdążył nawet porządnie wstać, bo poczuł na policzku pięść chłopaka.
Nie dał rady odpowiedzieć, był nieco… zbyt zszokowany. Zamrugał kilka razy, masując obolały policzek.
– E… ah… – zastanawiał się nad odpowiednim komentarzem, zerkając na dumnego z siebie, niższego chłopaka. – Dobra robota..? – pochwalił chichrającego się syna Somnusa, choć z dobrze słyszalną nutą niepewności w głosie. Theodore uśmiechnął się, jakby chciał rzucić jakąś sarkastyczną uwagą, ale dalej ciągnęło go do spania (dobra, nie mógł go winić — budzenie się tak wcześnie było nieludzkie. Zastanowi się nad tym następnym razem).

Theodore
──── 
[738 słów: Rodion otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

piątek, 27 września 2024

Od Adam CD Yasmin — ,,Bóg jednak istnieje"

Poprzednie opowiadanie

Po zostawieniu swojego pokoju w łaski tej przypadkowej kobiety pozostało nu spać na fotelu, mając nadzieję, że nie będzie musiało samo fotel znowu wnosić. Może nie wyglądało, ale wykorzystał do tego prawie wszystkie ze swoich sił. Na szczęście, nie zajęło to długo, aby zasnął.
Obudził go jeden z pozostałych księży.
– Adam, czemuś nie spał w swoim pokoju, tylko w fotelu przed? – usłyszał ledwie przebudzony, czując przy ręce klucze do pokoju. Huh, jednak nie został okradziony. Może.
– Aa… uh… jakaś dziewczyna spytała, czy może przenocować, a, że nie spałem, to dałem jej mój pokój. – wytłumaczył się, przecierając oczy i patrząc na starszego mężczyznę.
– …Pomóc ci wnieść fotel znowu do pokoju?
– …Tak, proszę.

***
 
Bało się przyjść znowu do kawiarni, w której pracowała Yasmin. Nawet nie zdążyła jej pożegnać, po prostu zniknęła bez pożegnania! Uhm, niemiłe, to po pierwsze, choć rozumiał, dlaczego tak zrobiła. Na jej miejscu pewnie by zrobił to samo, choć może by dorzucił karteczkę z podziękowaniami.
W końcu jednak zebrał się, aby tam przyjść i znowu z nią porozmawiać. Jasne, była trochę niemiła, ale po prostu była ostrożna! To wszystko normalne. Byłoby dziwnie, jakby nie próbowała się bronić. Może w takiej zwykłej sytuacji będzie trochę bardziej otwarta i mniej… przykładająca nóż do szyi.
Oczywiście, musiała spanikować, składając zamówienie. Kto w ogóle zamawia coś takiego? Smakowało jakby dorzucić do tego sproszkowany róg jednorożca, a do tego doprawił miodowym oreo. Boże, czuł się, jakby w tej jednej kawie było wystarczająco cukru, aby zabić noworodka.

 
Jezus, jezus, jezus, czemu to powiedziała? Jaki debil! Czemu się tak do niej odzywa? To miłe powiedzieć, że nie musi dziękować, ale niewiasta? W miejscu publicznym? Boże święty. –
Znaczy, uhm, dzięki – poprawił się, dodatkowo przecierając usta ręką.
Przez chwilę siedzieli w dość niezręcznej ciszy, oboje szukający tematu do rozmowy. Oboje rozglądali się za czymś, o czym można rozmawiać, ale nie miało to dużo sukcesów. Było niezręcznie, i to bardzo.
– E… jakbyś mogła wybrać kogokolwiek żywego na świecie, jako osobę, z którą pójdziesz na kolację, kogo byś wybrała? – w końcu spytał, wymyślając coś, byle coś mówić. Zastukał ręką o stolik, jednocześnie tupiąc cicho nogą. – Ja wybrałbym… może Lady Gaga..? – Poprawiło okulary, patrząc, już swoimi zwykłymi, fioletowymi oczami na rozmówczynię. Dziewczyna prawie się zaśmiała.
– Lady Gaga? Nie wyglądasz na taką osobę. – Lekko się uśmiechnęła, patrząc intensywnie na Adama. W międzyczasie on ledwo co kontakt wzrokowy utrzymywał (znaczy, musi się tak patrzeć? Można prowadzić rozmowę bez takiego patrzenia się w swoje oczy, nie?). Nawet nie przejęło się przez to tak bardzo tym, że córka Nemezis stwierdziła, że nie wygląda na kogoś, kto słucha Lady Gagi. Może miała rację, ale czego niby ma słuchać? Mozarta, Chopina? Jasne, nie są źli, ale trochę nudni. – Ale odpowiadając na pytanie… Może Cillian Murphy? Brzmi na całkiem porządnego mężczyznę. Wiesz, nie jakiś dziwny pokroju Polańskiego. – przekręciła oczami, opierając się obiema rękami o stół. Adam wypił ostatni łyk kawy.
– To ten od Oppenheimera? – zapytał, a od razu spotkał się z kiwaniem na tak. – Hm, właściwie nie brzmi na kogoś okropnego. – stwierdziło, wycierając sobie usta chusteczką. Rozejrzał się za miejscem, gdzie może odłożyć brudną szklankę, jednak zanim zdążył nawet zauważyć zarys takiego miejsca na naczynia, Yasmin zaoferowała, że sama zabierze kubek, jak tylko skończą rozmawiać. – Dzięki. – Lekko uśmiechnął się do Egipcjanki, tym razem chcąc dać jej szansę, aby zadała jakiekolwiek pytanie, czy wybrała temat do rozmowy. Nie chciałby dominować rozmowy.

Yasmin
──── 
[552 słowa: Adam otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Ver — „Witaj w Nowym Jorku”

12 LAT TEMU

– I jak się z tym czujesz? – zapytał starszy pan, podnosząc wzrok znad notesu.
– Dziwnie. – odparła bez zastanowienia Veronica, bawiąc się rękawami bluzy.
– Czy chcesz to rozwinąć?
– To brzmi fajnie. Będę mieszkać na drugim końcu ziemi. Ale też nie chcę wyjeżdżać, bo mam tutaj Lizzy i moją szkołę i mój plac zabaw…
– Czyli czujesz przywiązanie?
Dziewczynka z zapałem pokręciła głową, co zapisał w swoim zeszycie terapeuta.
– Czuję się też tu dobrze. – Poklepała głęboki bordowy fotel, na którego skraju siedziała.
– Przeprowadzka tak daleko to bardzo duże wyzwanie, nawet dla dorosłego. Ale rodzice często chcą dla swoich dzieci jak najlepiej i może to jest właśnie takie rozwiązanie…
Dziewczynka zmarszczyła nos, jak zawsze, kiedy się mocno nad czymś zastanawiała. Pomyślała o Jimmim, który na nich czekał w Nowym Jorku. Przypomniała sobie też słowa mamy, że tam są lepsi terapeuci, którzy wiedzą więcej o autyzmie i ADHD.
„Może faktycznie tak będzie lepiej, niż gdybym została tutaj?” – pomyślała. Musiała mieć nieprzekonaną minę, ponieważ z zamyślenia oderwał ją starszy mężczyzna:
– Co, jeśli potwory tutaj zostaną?
Veronica podniosła głowę. Kilka razy wspominała terapeucie o momentach w ciągu dnia, podczas których czuła się obserwowana. Nigdy nie potrafiła znaleźć tego, kto to był, ale wiedziała, że to nie był człowiek. Jej serce cały czas powtarzało, że to było coś złego i coś okropnego, czego nie potrafiła określić, więc zaczęła używać słowa potwory. Terapeuta przeważnie nie odzywał się, kiedy o nich wspominała. Kiwał tylko głową z lekko zmarszczonymi brwiami i zapisywał coś w swoim notesie. Veronica była przekonana, że to kolejna rzecz, która sprawiała, że było z nią coś nie tak. Nikt z dorosłych nie lubił, kiedy tak o sobie mówiła. Tyle razy słyszała, że autyzm i ADHD jej nie definiują i nie są złymi rzeczami, że to dobrze, że została zdiagnozowana, ponieważ dzięki temu może lepiej zrozumieć siebie i inni będą ją lepiej traktować, ale dalej w to wątpiła. Widziała, że to nie była prawda w minach nauczycieli, i to samo słyszała w głosach kolegów z klasy. Bała się, że to będzie kolejna dziwna nazwa zapisywana obok jej nazwiska. Nie powiedziała tego na głos.
Zdała sobie sprawę z tego, że marszczy nos i terapeuta obserwuje ją uważnie. Jego twarz jak zwykle nie wyrażała żadnych emocji. Dziewczynka poprawiła się w fotelu i spojrzała na tęczowe sznurówki w czarnych trampkach. Potrząsnęła delikatnie głową. Czy ten gest był stwierdzeniem, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, czy też odpowiedzią samą w sobie – to musiał stwierdzić terapeuta.
– To jest już nasze ostatnie spotkanie przed twoim wylotem Veronico. Życzę ci udanego lotu i żebyś szybko odnalazła swoje miejsce w Nowym Jorku. Jesteś bystrą dziewczynką i mam nadzieję, że będziesz się tam dobrze czuła.

***

Nowy Jork był dziwnym miejscem. Niby był tak podobny do Birmingham – wieżowce, tłum ludzi, głośne samochody… Ale jednak nie było to samo miasto. Asfalt był w ciemniejszym odcieniu szarości i wieżowce miały inny kształt niż te brytyjskie. Przytulała mocno swojego pluszowego niedźwiadka polarnego, kiedy siedziała w taksówce i uparcie wlepiała wzrok w swoje buty. Nie odezwała się też ani słowem, od kiedy weszła na pokład samolotu.
– Już prawie jesteśmy na miejscu… – powiedziała cicho Joanne, głaszcząc córkę po głowie. Veronica tylko machnęła głową i ścisnęła mocniej niedźwiadka.
Po kilku minutach stała przed ciemnymi drzwiami w przeciętnej klatce schodowej.
– Joanne – Jimmy pocałował swoją nową żonę. – I Veronica. Jak minęła podróż, mała?
Veronica zasłoniła twarz pluszakiem.
– Spokojnie. – dodała szybko matka.
– Pan Zmarzlinek powiedział mi, że minął dobrze. Chcesz zobaczyć swój nowy pokój?

Jimmie odprowadził dziewczynkę wzrokiem, po czym zwrócił się do Joanne:
– Chcesz kawy? Mam bezkofeinową.
– Wiesz, że dobrego flat white napiję się zawsze, skarbie.
Mężczyzna włączył ekspres do kawy i dolał mleka do filiżanki.
– Więc, jak się trzyma mała? – zapytał, podając Joanne napój.
To pytanie musiało w końcu paść.
– Lepiej. Potrafi kontrolować swoje emocje i lepiej jej idzie komunikowanie się. Dostałam też informację od wychowawczyni, że przez cały rok bawiła się z jedną dziewczynką z klasy. Cieszę się, że wychodzi do ludzi. Bardzo ci dziękuję za pieniądze na terapię.
– Ależ proszę. Cieszę się, że teraz będę mógł lepiej pomagać. Jesteśmy rodziną, najdroższa. Podjęłaś dobrą decyzję.
Joanne uśmiechnęła się do męża.
„Co sobie pomyśli, kiedy dowie się prawdy?”.

Mieszkanie było przestronne i miało więcej światła. Taki również był nowy pokój Veronici.
Dziewczynka nigdy w swoim życiu nie widziała okna składającego się z trzech szyb. Miała widok na park i popołudniowe promienie słońca rzucały złote światło do jej pokoju, dodając magicznego blasku błękitnym ścianom. Łóżko było proste, z pościelą przedstawiającą niedźwiedzia polarnego razem z młodym na tle zorzy polarnej. Na niewielkim stoliczku nocnym dziewczynka zobaczyła lampkę w kształcie ukochanego zwierzaczka, który zmieniał kolory co jakiś czas. Za drzwiami stała wąska szafa, natomiast po drugiej stronie pokoju, pod oknem, stało niewielkie biurko, obok którego leżało drewniane pudełko na zabawki. Dywan był okrągły i ciemnofioletowy, z gwiazdkami. Dziewczynka przez chwilę przyglądała się wszystkim elementom, po czym skierowała się do kuchni.
Veronica podeszła do mamy i uczepiła się jej ramienia.
– I jak ci się podoba pokój?
– Jest fajny. – Uśmiechnęła się szeroko.


────
[822 słowa: Ver otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Od Lucasa CD Izana — „Pokerzysta za niecałe trzysta”

Poprzednie opowiadanie

Iriel oberwał znowu kolejną kulką papieru.
– Naprawdę nad tym siedzisz? – zapytał, przewracając się na łóżku. Wyprostował dłonie, ziewając. – Chcę już iść spać.
– Nie spodziewałem się tego po tobie – odrzekł Lucas, zamazując kolejne zdanie na kartce. – Jest piątek, godzina północ trzydzieści. Zazwyczaj o tej godzinie jeszcze balujesz w centrum.
Współlokator przygryzł nerwowo wargę.
– Stwierdziłem, że pora zadbać o moje zdrowie. Chodzenie spać późno nie jest dobre, ale zrobię to pod jednym warunkiem.
Lucas obrócił się na krześle, unosząc jedną brew.
– Jakim.
– Ty też odpoczniesz. Nawet nie myśl o zrobieniu sobie kolejnej kawy! – pogroził mu prześmiewczo palcem. – Nie będziesz tak się cackał nad prezentacją dla jakiegoś pojeba. Odwalisz swoją i jego połowę, byle zaliczyć i już. Ja też muszę to zrobić. Uzgodniłem z tą osobą, że po prostu, on zrobi swoje, ja swoje i koniec.
Potomek Ateny westchnął głęboko.
– Mam zupełnie inny pomysł.
– Jaki?
– Zobaczysz.
– Ej! Przyjacielowi nie powiesz?
– Oj dobra, ale to z rana, dobrze? Pora, żebyśmy razem odpoczęli. Z rana mamy sporo do zrobienia.

Wymyślenie prezentacji, tak żeby mogła przydać się studentom ekonomii i pedagogiki jednocześnie, było jednym z najcięższych wyzwań, jakich musiał podjąć się Lucas. Już według niego, walka z hydrą nie była taka trudna. Im wystarczyło odciąć głowy, tutaj nie. Dopytał się paru znajomych na kierunku, co robią. Pamiętał, że profesor coś nakierowywał, na ostatnich zajęciach.
– Masz coś? – spytał Iriel stojąc Lucasowi nad głową.
– Powiedzmy – odpowiedział, opierając się o oparcie krzesła. – A ty?
– Coś w pół godziny ulepiłem. Wysłałem plik do tego gościa, zobaczymy, co tam doda – oparł się o półkę z książkami. – Jestem gotowy na jutro.
– Znakomicie, więc teraz daj mi się skupić na minimum trzy godziny i potem znowu możesz wejść.

***
Lucas jako jedyny nie zasypiał na lekcji. Jakaś dziewczyna, z drugą, również wydziału ekonomicznego, pokazywały coś na swojej prezentacji. Mówiły, jakby co najmniej stały tam za karę. Syn Ateny w międzyczasie rozejrzał się po reszcie klasy. Iriel leżał głową opartą o ławkę. Profesor mu zaliczył, chociaż chyba z wyrzutami sumienia. Znajoma Lucasa wolała nabierać wiedzy artystycznej, ponieważ bazgroliła coś w zeszycie. Pokazała to swojej koleżance, na to ona zaczęła sypać jej komplementami. Koło nich dwóch chłopaków grało po kryjomu w kółko i krzyżyk. Iriel nienawidził tej gry. Zawsze przegrywał. Wszyscy byli zajęci sobą, oprócz Izana. Tak, studenci ekonomi zostali zaproszeni na lekcje.
Izan wpatrywał się w potomka greckiej bogini. Żuł gumę, strzelając długopisem. Na jego głupiej twarzy, wymalował się jeszcze głupszy uśmiech. Wyszeptał coś do swoich przydupasów, na co oni zareagowali cichym śmiechem. Lucas nie przejmował się tym jakąś nadzwyczajnie. Zamiast tego patrzył się prosto na Izana, z pokerową twarzą. Wiedział, że nie wybaczył mu tego, jak wygrał w karty. Chciał go wykorzystać jako tanią siłę roboczą, więc teraz się zdziwi. Tylko czekał na ten moment, aż profesor ich wezwie i…
– Izan King i Lucas Vene.
Bez słowa wstali z ławek.
– Powodzenia – Iriel rzucił, kładąc głowę na ławce. Jak dobrze, że udało się im zająć przedostatnie miejsce.
– Mam wszystko na pdf. Profesor może poczekać, aż to przegram?
Wyraził zgodę. Izan, nieświadomy tego, w jaką pułapkę wpakował go Lucas, stał z boku. Przez cały czas patrzył na swoich towarzyszy, którzy siedzieli wyjątkowo cicho, w skupieniu.
– Ekonomia pozwala nam zrozumieć, że edukacja odgrywa olbrzymią rolę w rozwoju współczesnego społeczeństwa – zaczął recytować z pamięci to, co napisał na prezentacji. – Daje więc nam to większą pomyślność społeczeństwa. Ludzie płacą większe podatki.
Profesor usiadł na fotelu, przyglądając się studentowi. Reszta zajmowała się tym, co wcześniej.
– Żłobki, przedszkola, szkoły to instytucje, w których założenia pedagogiczne są najszerzej realizowane. Również budżet państwa, zazwyczaj na nie przeznacza pieniądze. O tym opowie Izan.
Prezentacja się przesunęła na kolejny slajd, który był pusty. Profesor zmrużył brwi, poprawiając okulary.
– Izan? Nie zrobiłeś swojej części, która była ci wyznaczona? – dopytał, siadając do biurka. Zaczął coś klikać w swoim laptopie. – Sprawa jest prosta, Lucas zaliczone, Izan nie.
Pozostali studenci przerwali spanie, rysowanie czy granie na telefonie w gówniane gierki. Raczej każdy wiedział, co oznacza wściekły ambasador Marsa.
Oprócz Lucasa.
Patrzył na Izana ze stoickim spokojem w oczach, naprzeciwko niego. Wzruszył ramionami, uśmiechnął się zawadiacko i ruszył do ławki. Usiadł koło swojego kumpla.
– Nieźle go dojechałeś… – wyszeptał. – Choć teraz na twoim miejscu bym uważał – wskazał dyskretnie palcem na drugą stronę sali.
Syn Marsa siedział ze swoimi koleżankami.
– Nie boję się go – odrzekł Lucas, zwracając się do Iriela. – Potem mu się znudzi.


Izan?
────
[712 słów: Lucas otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Sony CD Violet — „Gitara siema”

Poprzednie opowiadanie

Świeżo wprowadzone, nadal nowe w świadomości bycia dzieckiem Apolla, Sony jeszcze nie zdążyło na dobre zagrzać się w domku Apollina, ale w jego wnętrzu już panował rozgardiasz, który ten dzieciak przynosił ze sobą wszędzie. W domku Hermesa może nie było to zbyt dużym problemem, bo Hermesiaki niekoniecznie przejmowały się tym, czy podłoga jest widoczna, czy nie, ale tutaj… Emiliano ciągle fukał na Sony, żeby wreszcie to wszystko ogarnęła, a ona fukała na niego, że jej się zwyczajnie nie chce. W kąciku należącym do Sony pełno było rozrzuconych kartek, na których widniały niedokończone szkice i zapisy nutowe, plastelina przyklejała się do podłogi, a woda w kubku z pędzlami chyba nigdy nie została wymieniona. Podobnie jak pościel, ledwo widoczna pod milionem ubrań ciągle przerzucanych z łóżka na podłogę i z powrotem. Co jakiś czas Sony zbierali się w sobie i zeskrobywali pozostałości ich artystycznych wybuchów z podłogi, ale bracia Ciabatta wciąż często byli narażeni na coś lepkiego przyklejającego się do ich stóp. Na ich szczęście, Sony jeszcze nie zdążyła przenieść swojego bałaganu na resztę domku i żywili oni ogromną nadzieję, że to nigdy nie nastąpi. Może nie byli jakimiś ogromnymi pedantami, ale nie popadali też w taką skrajność jak ich rodzeńcze, które potrafiło zacząć ryć dłutem nie w linoleum, ale w podłodze, bo się na chwilę zamyśliło. Jak na razie zdarzyło się to tylko raz i do teraz to feralne miejsce przykryte jest jedną z koszulek Sony, która nie zmieniła swojego położenia przez przeszło dwa tygodnie.
Winowajczyni tych okropnych rys w podłodze właśnie czytała instrukcję używania wosku, którym ponoć można było załatać wszelkie… „niedoskonałości” w panelach. Miała ogromną nadzieję, że to zadziała, bo inaczej nie miała pojęcia, jak się z tego wytłumaczy. Sony wziął do rąk wszystkie odcienie wosku, porównując je z kolorem ich podłogi, ale żaden z nich nie był nawet trochę podobny. Wprawne oko, zwłaszcza oko kogoś, kto jakkolwiek znał się na sztuce, mogło od razu wskazać różnicę między tymi odcieniami. Sony westchnęło i postanowiło jak najszybciej zakupić dywan, którego nieprzesuwanie byłoby znacznie mniej podejrzane niż koszulka, na której powoli zbierał się kurz.
Nagłe pukanie do drzwi wyrwało Sony z głębokiego zamyślenia nad tym, czy powinien zrobić ten dywan samodzielnie, żeby podejrzenia były jeszcze mniejsze (przecież ono nie było osobą, która ot tak, po prostu, kupuje dywan!), czy może zacząć zdrapywać z paneli plastelinę i klej zamiast zastanawiania się nad tamtymi rysami. Z poprzedniego niepokoju i zmartwienia nie pozostało nic, Sony zerwali się z łóżka z uśmiechem na ustach. Zawsze cieszyli się, gdy ktoś odwiedzał ich domek, nawet jeśli nie przychodził się spotkać z nimi, tylko z kimś z ich rodzeństwa. Mimo tej niepewności to zawsze ona otwierała drzwi i serdecznie witała nowego gościa, nieważne kim był.
Tak było i tym razem, z tą różnicą, że niespodziewany gość nie mógłby przyjść do nikogo innego, tylko musiał chcieć zobaczyć się Sony! (Albo z kimkolwiek innym, kto znajdował się w domku Apollina. Na swoje szczęście, Sony było tam samo i nie dopuszczało do siebie myśli, że tajemniczy gość może po prostu o kogoś zapytać i sobie iść). To rozpaliło iskierki radości w jeno oczach, gdy otwierało drzwi.
Za nimi zobaczyłu znajomą sobie obozowiczkę, od której kiedyś pożyczyłu ten cudny kapelusz, który na szczęście zwróciłu w całości. Po skeczu musiał go trochę podreperować, bo po szaleństwach, jakie przeżyło, nakrycie głowy nie miało się najlepiej. Ostatecznie jednak, po wszystkich poprawkach, Sony stwierdziła, że wyszło jej to całkiem nieźle, niemal nie do rozpoznania. Mieli też nadzieję, że Violet niczego nie zauważyła, bo akurat ona wyglądała na kogoś zwracającego uwagę na szczegóły. To był jeden z niewielu momentów w życiu Sony, gdy nie wierzyło swoim talentom na tyle, żeby czasem się nad tym nie zastanawiać.
— O, cześć! — zawołali radośnie jako odpowiedź na… niecodzienne powitanie. Nie uznali go za coś dziwnego, co to, to nie! Raczej jako coś prześwietnego, jeśli mieliby być szczerzy. Z początku pozornie ignorując tajemnicze słowa Violet, Sony natychmiast rozłożyli ramiona, żeby zaprosić ją do przytulenia na powitanie. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko i objęła Sony. — Mów, mów, jaką sprawę? — zapytali z ciekawością obecną równocześnie w ich głosie, jak i w mowie ciała. — Czy to jakiś tajemniczy i zakazany eliksir? — spytali konspiracyjnym szeptem, mając na myśli buteleczkę, którą Violet nadal trzymała w dłoni. Przypatrywali się jej, jakby tylko czekali, aż zaczną z niej unosić się trupie czaszki albo nagle wybuchnie.


Violet?
────
[715 słów: Sony otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 24 września 2024

Event — Smellstober 2024!

Wydarzyła się rzecz wręcz niemożliwa: administracja Smellsów przygotowała event na czas. Ba, nie dość, że na czas, to jeszcze publikujemy ogłoszenie kilka dni przed rozpoczęciem, żebyście mogli się przygotować! [To jest moment, w którym klaszczecie. No, na co czekacie?].
Uruchamiamy ponownie event, który zdaje się już naszą smellsową tradycją, jako i organizujemy go po raz drugi. Panie i panowie, oto Smellstober 2024, smellsowa wersja Inktobera! Czym jest Inktober, zapytacie? To challenge, opierający się na rysowaniu przez 31 dni 31 rysunków opartych na ustalonych wcześniej tematach. A jako że my w większości jesteśmy pisarzami, to i Smellstober opiera się na 31 opowiadaniach przez 31 dni.
Czyżby nie było cię na blogu w zeszłym roku? Cieszę się, że znasz regulamin i myślisz: ale drogi Imperatorze Aleksandrze, nie dam rady codziennie pisać minimalnie 300 słów opowiadania przez cały październik! Właśnie dlatego Smellstober będzie wyjątkowo opierać się na tzw. drabbles. A jeśli nigdy wcześniej nie słyszeliście o drabbles, pragnę was poinformować, że to krótkie opowiadania o długości równo sto słów. Ni mniej, ni więcej. To wyzwanie, które przetestuje wasze zdolności do przekazywania treści w ograniczonej przestrzeni.

ZASADY

✰ Na 31 dni podane jest 31 tematów, którymi inspirujecie swoje drabbles. Rzecz jasna nie musicie realizować wszystkich dni.
✰ Jeśli pominiecie jeden dzień, nie będziecie mogli wrócić już do tego tematu później. Przykro mi :(
✰ Wszystkie drabbles powinny utrzymywać nastrój jesienny — interpretujcie to jak chcecie.
✰ A skoro już o porze roku mowa, to drabbles będą kanonicznie dla waszych postaci, to znaczy, wszystko to, co opiszecie, wydarzyło się w ich życiu. Chronologią możecie bawić się jak chcecie; jesień dwa lata temu, jesień teraz, ważne, żebyście pamiętali, że event to nie żadne AU.
✰ Opowiadanie należy zatytułować poprawnie: „Od [imię postaci] — drabble [temat]”.
✰ Tak jak poprzednim razem, dostajecie od nas dodatkowe sześć tematów, które nie wliczają się w żaden dzień czelendżu. Jeśli któregoś dnia nie spodoba wam się temat, możecie zamiast niego użyć jednego z tematów z dodatkowej puli. Dla przykładu, nie spodoba wam się temat dnia czternastego, „szpilka”, więc zamiast tego piszecie drabble na temat zamienny, np. „skórka”. Jedyny temat, którego nie możecie zamienić, to temat ostatni, „Ambrozja”, z przyczyn podanych w następnym nagłówku.
✰ Każdy drabble powinien mieć 100 słów. Ni mniej, ni więcej, jak już wcześniej powiedziałem. I tak, będziemy tego pilnować, więc lepiej wklejcie tekst w pięć liczników słów dla pewności.
✰ Drabble liczą się normalnie do terminów. Korzystajcie z dnia dobroci dla zwierząt.
✰ ...ale trzeba napisać ich dziesięć jedną postacią, żebyśmy skasowali jej jedno ostrzeżenie. Sorry.

OSTATNI DZIEŃ

Ostatni temat Smellstoberu, „Ambrozja”, zaplanowany na Halloween, nie może być drabble. W tym roku postaraliśmy się, żeby temat był bardziej ogólny i do dowolnej interpretacji, jako że poprzednim razem „Prokrustes” nie cieszył się wśród was dobrą sławą. Minimalna liczba słów na ten temat to 500, ale ale! Nie martwcie się, termin na przesłanie tego opowiadania jest wydłużony i będziecie mogli je napisać w terminie od 31 października do 5 listopada, przy czym 5 listopada to dzień kończący event.

NAGRODY

✰ 5 Punktów Doświadczenia za każde opowiadanie dla postaci, której ono dotyczy.
✰ Podwojenie Punktów Doświadczenia łącznie za wszystkie drabbles dla osoby, która napisze ich najwięcej.
✰ Tajemnicza nagroda od publiczności za najciekawsze drabble wybrane poprzez głosowanie na serwerze po zakończeniu eventu.
✰ Kolejna tajemnicza nagroda za wykonanie całego czelendżu w 100% i bonusowo anulowanie wszystkich ostrzeżeń na postacie, jeśli osoba upomnienia posiada.

Oficjalne otwarcie eventu Smellstober 2024 odbędzie się 1 października po północy. Wtedy też możecie wysyłać wasze pierwsze drabbles.

niedziela, 22 września 2024

Od Wintera CD Ziona — „017”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA, ROK TEMU

Wstyd, który poczuł Winter, można było porównać tylko do zwrócenia się do nauczycielki per „mamo”. Ewentualnie do odmachania osobie na ulicy, która wcale nie machała do ciebie. Albo do tego, gdy rodzic zostawia cię w szkole i mówi do ciebie przy kolegach: „tylko bądź grzeczny, synusiu”. Mniej więcej tak właśnie czuł się Winter, kiedy dorosły, prawie trzydziestoletni chłop wparował do klasy jego matematycznej prześladowczyni i radośnie obwieścił:
— Dzień dobry, nazywam się Zion McQueen i chciałbym porozmawiać o pańskich chujowych metodach nauczania.
Miał ochotę się schować, ukryć gdzieś za ścianą, wejść pod ławkę, cokolwiek, byleby tylko uniknąć wzroku tej jędzy. Może jeszcze dałoby się uciec i udawać, że nie miał nic wspólnego z Zionem? Ale nie, jak na złość, belferka od razu nawiązała z nim kontakt wzrokowy, nawet jeśli Winter usilnie starał się wcisnąć pomiędzy szafę a framugę drzwi, a Zion zastawiał jej na niego widok.
— Przepraszam, ale kim pan jest i co pan tutaj robi?!
Klasa chichotała. Nie była to, na całe szczęście, klasa Wintera, ale o szybkości rozprzestrzeniania się plotek w statystycznej szkole średniej mogli być nieświadomi tylko ludzie, którzy nigdy do takowej nie chodzili. Nie, żeby Winter miał w tej szkole jakąkolwiek reputację poza „ten dziwny dzieciak” i „trzymajcie się od niego z daleka”, ale wolał, kiedy inni uczniowie nie wiedzieli o jego istnieniu i przypominali sobie o nim tylko w wyjątkowych sytuacjach (na przykład wtedy, kiedy rzekomo wysadził pisuar w męskiej toalecie, a tak naprawdę byli to delfinowi wojownicy, ale kto by mu uwierzył, bo na pewno nie dyrektor?).
— Zaraz, co pan–...
Głos nauczycielki wyrwał go z zamyślenia. Nie zdążył nawet dobrze zareagować, bo Zion już sięgał do czekającej na niego przy tablicy kredy i po chwili zaczął rozpisywać z nieprzyjemnym piskiem równanie, które zapewne zapamiętał z porzuconego w śmietniku zeszytu Wintera.
— I tak — zwieńczył Zion, starannie dorysowując ostatnie cyfry w równaniu — to właśnie powinno wyglądać. Nie rozumiem, czemu pani–...
Bla, bla, bla, oblicz masę Słońca, jeśli wiesz, że Winter za piętnaście minut zostanie wydalony ze szkoły. Mało rozumiał z tłumaczenia Ziona. Spodziewał się, że nauczycielka jeszcze mniej. Z nerwów wirowało mu w głowie i pomyślał, że tak właśnie wygląda karma. Zamienił Ziona w wielką bryłę lodu i tak teraz się na nim mścił, robiąc z niego pośmiewisko przy kilkunastu durnych dzieciakach i potworzycy, która śniła mu się po nocach. Winter był głupi, tak cholernie głupi, że zaufał trzydziestoletniemu mężczyźnie w garniturze, który zbyt rzadko się uśmiechał i przedstawił się jako syn Ateny. A może to nadal był efekt zamrożenia? Może moce Wintera zmroziły Zionowi mózg? Może się rozchorował i dostał gorączki?
— Zion… — zaczął, ale nie było dane mu dokończyć. Nadal stał w miejscu jak kostka lodu, a Zion nadal mamrotał na wpół do siebie, tłumacząc jakieś skomplikowane równane, w momencie, kiedy do klasy wszedł dyrektor.

⋆⁺₊❅。

Fakt, że nie wezwano policji, był prawdopodobnie tylko cudem. Może zbawienną mocą Mgły, bo policja nie poradziłaby sobie ze stężeniem dwóch półbogów na metr kwadratowy. Może gdzieś tam Chione, Atena albo inny Zeus nadal nad nimi czuwali.
Mózg Wintera i tak tego nie przyswajał. Myślami był daleko, w skrzynce pocztowej, w której za kilka dni miał pojawić się list do jego matki potwierdzający wydalenie ze szkoły. Po raz kolejny w tym dniu się zastanawiał, czego on właściwie się spodziewał.
Szli w milczeniu, obok siebie, chociaż teoretycznie nie mieli ze sobą nic wspólnego. Zion dopiął swego, na złość Winterowi czy też nie, tego nadal nie wiedział, ale byli dla siebie jak zupełnie obcy ludzie. Łączył ich tylko głupi wypadek z mocą młodszego chłopaka i srebrny termos z zupą, który został na blacie kuchennym w mieszkaniu McQueena.
Szary plecak smętnie zwisał z jednego ramienia Wintera. Część książek, które wyciągnął przed oddaniem klucza do szafki dyrektorowi, dzielnie przyciskał do piersi. Część trzymał Zion, chociaż nie poprosił go o pomoc. Błądził myślami, liczył pęknięcia w chodniku i napawał się chaosem w jego głowie, starając się nie przypominać sobie o wielkim napisie „debil”, który został namalowany na jego (już byłej) szafce czerwonym sprayem podczas wizyty u dyrektora.
W końcu Zion przeklął pod nosem i wygrzebał telefon z kieszeni. Winter zmarszczył czoło i już, już miał mu powiedzieć, żeby dał sobie spokój z dzwonieniem do ludzi, bo nie ma ochoty użerać się tego dnia także z prawdziwymi potworami, nie takimi, które udawały nauczycieli, ale mężczyzna szybko przyłożył słuchawkę do ucha.
— Dzień dobry, Zion McQueen z tej strony. Czy mogę rozmawiać z panem Stantonem? Tak, Zion McQueen. Pan Stanton będzie wiedział, o kogo chodzi.
Przystanął na środku chodnika. Winter przystanął zaraz za nim. Blondyn pokazał mu niezidentyfikowany ruch ręką, po czym odszedł kilka metrów dalej, zapewne po to, żeby porozmawiać z kimś z dala od jego czternastoletnich uszu.
Czy w ogóle powinien na niego czekać? Zion mógłby po prostu oddać mu te książki i iść w piguły.
Zdążył policzyć pęknięcia w chodniku kolejny raz, zanim starszy mężczyzna do niego nie wrócił. Jeszcze przez chwilę stukał coś na klawiaturze, po czym schował telefon do kieszeni i zwrócił na Millera całą swoją uwagę stalowoszarych oczu.
— Jak ci się widzi moja była szkoła?

⋆⁺₊❅。

Pan Stanton okazał się mężczyzną w podeszłym wieku, który z troską dbał o ostatnie kilkanaście włosów pozostałych na jego półłysej głowie i któremu niemiłosiernie trzęsły się ręce. W jego gabinecie roznosił się zapach parzonej kawy i Winter zastanowił się, czy trzęsące dłonie nie były wynikiem nadmiaru kofeiny. Tak czy nie, wskazał ich dwójce krzesła przed swoim biurkiem i objął palcami kubek, jakby to była jego ostatnia deska ratunku.
Wydawał się bardziej roztrzęsiony od siedzącego przed nim dzieciaka. Wzrok błękitnych oczu błądził to tu, to tam, co chwilę odchrząkiwał i jąkał się za każdym razem, kiedy prowadzili jakąś rozmowę.
O panie Jeremiahu Stantonie Winter i Zion rozmawiali po drodze. Okazało się, że liceum, w którym był dyrektorem, było również szkołą, którą Zion skończył. Być może dlatego, że trafił tam stosunkowo późno, nie zamierzali tego rozważać.
— Zawsze miał jakąś wysoką tolerancję na półbogów — tłumaczył Zion.
— Półbogów? To nie byłeś jedynym, który tam chodził?
Wzdrygnął się niemal niezauważalnie i wzruszył ramionami.
— Nie wiem. — Coś w jego szarych oczach zabłyszczało, jakiś przebłysk świadomości. — Wiem za to, że kiedy zaczynałem chodzić do tej szkoły, pan Stanton miał córkę. Zawsze miałem wrażenie, że jest półboginią, ale nigdy nie widziałem jej w Obozie Herosów. Teraz myślę, że mogła być w Obozie Jupiter. Albo… — spojrzał na Wintera kątem oka i zawahał się — …albo gdzieś indziej. W każdym razie zmarła, zanim skończyła liceum. Pan Stanton zawsze jakoś łaskawiej patrzy na dzieciaki z problemami.
„Dzieciaki z problemami”, Winter powtarzał to w myślach, raz po raz, kiedy Zion próbował wytłumaczyć panu Stantonowi zaistniałą sytuację; w okrojonej wersji, znaczy się. Wyidealizowanej wręcz. Takiej, w której biedny Winter Miller padł ofiarą okrutnej nauczycielki, która w dodatku, o zgrozo, nie umiała uczyć. Sam zainteresowany próbował zająć się czymkolwiek, byleby tylko nie patrzeć na trzęsące się dłonie swojego być-może-przyszłego dyrektora. Na lampę ze spaloną żarówką. Na starannie poukładane książki w gabinecie z połamanymi grzbietami i powyrywanymi stronami, gdzie większość z jakiegoś powodu była napisana przez autorów o nordycko brzmiących nazwiskach.
A pan Stanton słuchał. Raz po raz kiwał głową i komentował tłumaczenie Ziona jedynie mruknięciami. W końcu postukał trzęsącymi się palcami o kubek, odchrząknął i zaczął wyciągać papiery spod biurka, zapewne do dokumentacji nowego ucznia.
— Więc, Zion — zaczął bardzo powoli — bardzo… bardzo młodo zostałeś ojcem.
— Zaraz… co? — Zion przekrzywił głowę, aż blond kosmyk włosów nie spadł mu na czoło. Przez naprawdę bardzo krótką chwilę rozważał, co pan Stanton do niego powiedział, zupełnie jakby zwrócił się w innym języku.
Jedno dziwne spojrzenie Ziona wystarczyło, żeby Winter zrozumiał, o co się rozchodzi.
— Nie, nie, nie, nie! — powiedział na jednym wdechu. — Zion jest… przyjacielem rodziny. Przyjacielem mojej mamy. Tak.
— Ona… — odchrząknął syn Ateny, na powrót przybierając neutralny wyraz twarzy — jego mama, znaczy się… upoważniła mnie, żebym wypełnił z nim dzisiaj dokumenty. Nie mogła tutaj przyjść. Jest w pracy.
Winter nachmurzył się. Była w pracy, no tak. Niezaprzeczalnie.
Gdyby pan Stanton miał więcej włosów, zapewne wszystkie stanęłyby mu dęba. Zamiast tego spalił buraka, powiedział kilka razy pod nosem: „przepraszam, przepraszam” i podsunął Zionowi do wypełnienia plik dokumentów.
Kolejne piętnaście minut wypełniania papierów nie było zbyt interesujące. Pan Stanton zaparzył sobie kolejny kubek kawy. Zion zatrzymał się na chwilę przy wpisywaniu imienia rodzica. Postukał kilka razy długopisem o kartkę, po czym zapisał imię Keen Miller, jakby faktycznie znał tę kobietę od zawsze. Skąd on w ogóle znał jej imię? Przy numerze telefonu Zion zapisał zupełnie nieznany Winterowi ciąg cyfr, ale nie zawahał się przy tym ani chwilę.
Wnętrzności Millera chłopaka co chwilę wywracały się do góry nogami. Będzie mieć przez to kłopoty. Bogowie, oboje będą mieć przez to kłopoty, ale teraz się tym nie martwił, bo siedział przy nim dorosły mężczyzna w garniturze, który zdawał się wiedzieć, co robi.
Jeśli będzie mieć kłopoty, to nie on sam. I trochę go to pocieszyło.

⋆⁺₊❅。

Przed drzwiami głównymi szkoły, Zion wepchnął mu kartkę z planem lekcji do ręki.
— Kończysz jutro o 17. Będę wtedy w domu, możesz wpaść i odebrać swój termos.
Powiedział to niemal żołnierskim tonem. Winter miętosił nerwowo kartkę w dłoniach. Kim w ogóle był Zion McQueen? Czemu mu pomagał, skoro Winter omyłkowo prawie go nie zabił? Kilka tygodni temu myślał, że mężczyzna jest goniącym go po Nowym Jorku pedofilem, a teraz czuł się bezpiecznie, zupełnie tak, jakby faktycznie znał go całe życie.
Był naiwny. Po prostu.
— Skąd znałeś imię mojej mamy? — zapytał w końcu, kiedy blok Ziona widniał już przed nimi.
— Strzelałem.
— Zaraz, co?
Zion wzruszył ramionami, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Winter zmarszczył czoło.
Może po prostu dzieci Ateny takie były.
— A ten numer? Ten, który wpisałeś? Nie znam go.
— To mój numer — potwierdził Zion. — Postaraj się nie rozrabiać za dużo. Jeśli zadzwonią do mnie, to będzie trochę… niezręczne.

⋆⁺₊❅。

Drogi Winterze Millerze,
z przykrością informujemy, że list nadany na twój adres od Kissena Creek High School został nieoczekiwanie zniszczony w trakcie wysyłki. Kurier Hermes Express donosi o niespodziewanym zamienieniu się listu w płatek śniegu i odfrunięciu z wiatrem. Skargi prosimy kierować na adres: Empire State Building, piętro 600.

Za utrudnienia przepraszamy,
firma Hermes Express”.



Koniec wątku Wintera i Ziona.
────
[1661 słów: Winter otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]

Od Havu CD Judasa — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie

Zacznijmy od tego, że zdecydowanie nie powinien być alkoholu; a jeśli już, to na pewno nie w takiej ilości. Gdy wychodził z Mią, to obiecali sobie, że nie będą pić na umór. Przyjaciółka w weekend miała przywitać rodzinę w swoim mieszkaniu, a Havu… Havu tak naprawdę wolał się nawalić w trzy dupy, ale przecież głośno tego nie powie.
Tam, gdzie poszli, było naprawdę sporo ludzi — roześmiani, głośni i natarczywi. Zaczepiła ich grupka starszych mężczyzn, którzy chcieli pogadać, ale Havu szybko odgonił ich wrogim spojrzeniem. Jedyne plusy posiadania takich, a nie innych genów.
Potem pojawiła się jakaś nastolatka, która próbowała przekonać Havu do podzielenia się papierosami. Kręciła się wokół niego przez dobrą godzinę — nawet postawiła mu drinka za ostatnie kieszonkowe. Rudowłosy w końcu wyciągnął pomiętoloną paczkę i pozwolił dziewczynie wziąć jednego. Jakież było jego zdziwienie, kiedy ta okropna gówniara, wyrwała mu z rąk całe opakowanie. Uciekała tak szybko, że wstawiony mężczyzna nie mógł nawet myśleć o pogoni.
Ostatnie pudełko szlugów.
Potem to już leciał drink za drinkiem, szklanka piwa za szklanką piwa. Gdzieś przewinęły się też szoty, by podwyższyć stężenie alkoholu we krwi, jakby było jeszcze za niskie. Mia próbowała reagować, odciągając przyjaciela od baru, ale Havu zwinnie się wyrywał niższej kobiecie i zasuwał zamówić kolejne trunki.
Dziewczyna łapała się za głowę, przekonywała barmana, by przestał sprzedawać rudowłosemu alkohol i wtedy stało się to — najbardziej żenująca sytuacja na świecie, jaka może wam się przydarzyć. Havu pośliznął się na mokrej podłodze (bo inny chlejus musiał coś wylać) i przewrócił na krzesła.
Mia zbierała przyjaciela z podłogi, co chwilę przeklinając. Gdyby Havu był trzeźwy, to zapewne zapadłby się pod ziemię ze wstydu, chociaż przewrócić może się każdy w każdym miejscu. To jednak było coś innego — wisienka na torcie jego pijaństwa.
Dziewczyna z pomocą innego mężczyzny wyprowadziła rudowłosego na zewnątrz. Tam z westchnieniem usadowili go na krawężniku.
— Czy ty jeszcze kontaktujesz? — pytała, próbując uspokoić oddech. — Ja pierdolę, co mam z tobą zrobić?
Havu nic nie odpowiedział (czy to wina jego stanu, czy też nie), tylko odwrócił wzrok i spoglądał z utrapieniem w stronę budki z kebabem. W podobnej był z… dlaczego o tym pomyślał?
— Nie mogę cię przenocować dzisiaj, wiesz? — westchnęła, przetarłszy twarz dłonią. — Jest ktoś, kto mógłby po ciebie przyjechać? — Jednak te słowa nie docierały do Havu, który dalej zapatrzony był w śmierdzącą budę z kebabem.
Mia zignorowała to zachowanie i wyciągnęła siłą telefon z kieszeni przyjaciela.
I tak wylądował w samochodzie kogoś, kogo szczerze nienawidził. Kogoś, kogo by udusił pasem bezpieczeństwa. Jednak był zbyt pijany, by cokolwiek zrobić; ba, Havu był zbyt pijany, by cokolwiek powiedzieć.
Nie pamięta, co się później z nim działo, oprócz tego, że musiał jak najszybciej, powtarzam JAK NAJSZYBCIEJ, skorzystać z łazienki, by wyrzygać to, co podchodziło mu do gardła całą drogę.
Potem już tylko spał. Albo próbował. Albo medytował.
Czuł się w tak potworny sposób, że sam nie wie, czy przespał chociaż godzinę — wirująca głowa w niczym nie pomagała, a ciągłe nudności zaganiały go, niczym owce, do łazienki.
Obudził się najprawdopodobniej (bo nie mógł tego wiedzieć) w południe. Coś mokrego lizało jego piegowatą twarz i dużym ciężarem naciskało obolały brzuch.
— Boże… — jęknął, na oślep dotykając miękkiego ,,czego”. — Ja pierdolę, umarłem? — Otworzył z trudem oczy. Nad twarzą miał uśmiechnięty pyszczek białego psa. Długa sierść wchodziła Havu do uszu, nosa i ust.
Kiedy zorientował się, że nie jest u siebie, poderwał się do siadu i zaczął szukać telefonu, który ktoś wyciągnął z jego kieszeni i położył w nieznanym miejscu. Czuł wściekle bijące serce w klatce piersiowej, w uszach słyszał szum krwi, a przed oczami miał zamglony obraz białego psa, śmiesznego, babcinego dywanu i kołdry w różowe kwiatki.
Wyciągnął rękę w stronę szafki nocnej, myśląc, że to właśnie tam znajdzie zaginiony telefon, ale zamiast tego wetknął palce w kanapkę z dżemem.
— To jakiś koszmar — mruknął do siebie, oglądając umazane truskawkową mazią palce — Nienawidzę tego. — Oblizał słodycz i z jękiem opadł na miękką poduszkę. Nie pozostało mu nic, tylko umrzeć w tym zadziwiająco wygodnym posłaniu.
Nie było nic dziwnego w tym, że czuł się fatalnie — wczorajszej nocy wymieszał wszystkie alkohole świata, a na koniec niemal nie zarzygał czyjegoś samochodu. Właśnie. Wrócił z kimś tutaj i za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, kto to był. Pamiętał jedynie niewyraźną twarz, ciemne włosy oraz bardzo ładne dłonie.
Drzwi do pokoju otworzyły się ze skrzypnięciem. Havu uchylił powieki i zaraz zmrużył oczy, by lepiej widzieć. Przez kaca ciągle miał zawroty głowy, jakby wcale nie wytrzeźwiał.
Wyższy mężczyzna trzymał w ręce kubek z gorącą herbatą. Ciecz parowała i aromatycznie pachniała, jakby w dodatku zawierała paręnaście kropelek olejku eterycznego.
— Dobrze, więc dedukuję, że jestem w twoim domu — mruknął, wbijając wzrok w twarz Judasa. Już sobie przypomniał, z kim tutaj przyjechał. — Skąd ty się, kurwa, wziąłeś? — Te natarczywe spojrzenie wydawało się onieśmielać księdza. Albo to wina wściekłej, przytłaczającej, śmierdzącej aury Havu, której w tym momencie nie kontrolować i pozwolił jej zawładnąć swoim ciałem oraz otoczeniem.
— Rozumiem, że to było twoje ,,dzień dobry”? — westchnął, ignorując poirytowanie młodszego.
Judas postawił herbatę na stoliku nocnym, tuż obok talerzyka z kanapkami, w które wcześniej Havu wepchnął przez przypadek palce.
— Jesteś moją służąca?
— A mam być?
— Wiesz co? Spierdalaj. — Przetarł twarz ręką. Czuł się okropnie, a obecność Judasa niczego nie poprawiała. Właściwie wszystko psuła. Rujnowała. — Okej, słuchaj — podniósł się do siadu — jeśli ci tak zależy na tym, cokolwiek to jest, to umówmy się, że… — zawahał się, nie będąc pewnym, czy to, co teraz zamierzał powiedzieć, było słuszne. — Umówmy się, że nie wspomnisz o tym, co się stało, dobra? Możemy udawać, że to się nigdy nie wydarzyło.
Gdyby Judas miał pięć lat, to zapewne już skakałby po pokoju; ale Judas miał lat trzydzieści sześć i kultura wymagała, by tego nie robił, więc tylko delikatnie się uśmiechnął.
Havu sięgnął po kubek z ciepłym napojem i upił łyk, starając się ignorować dziwny wyraz na twarzy Judasa. Poczuł się jednocześnie niekomfortowo i komfortowo — nieważne, jak bardzo bez sensu to brzmiało.
— Powiesz mi teraz, co robię w twoim domu? — zapytał, postawiwszy kubek na stolik. — Przypadkiem tego nie nazywaj.
— Wina twojej przyjaciółki.
— Jakiej przyjaciółki? — Spojrzał kretyńsko na Judasa. — A, tak, byłem z przyjaciółką… — Pomasował obolałe skronie. — Swoją drogą, czy ty właśnie chodzisz w eleganckiej koszuli po domu? I w eleganckich spodniach? Dobrze się czujesz? — Wytknął niespodziewanie strój Judasa; ale ten ubiór niebywale go rozpraszał. Czuł się tak, jakby mężczyzna ubrał się w podobny sposób specjalnie dla niego, chociaż nie było nawet takiej możliwości. A jeśli nie dla niego, to zdecydowanie na jakąś okazję.
— A, nieważne, zapomnij. — Machnął ręką.
Już miał powiedzieć, że do twarzy mu w ciemnej koszuli i ciemnych, garniturowych spodniach, ale w ostatnim momencie ugryzł się w język. Przed chwilą jeszcze nienawidził tego diabła wcielonego, a teraz po głowie przechodzą mu podobne myśli.
Nienawidził kaca.
Nienawidził alkoholu.
I nienawidził Judasa za to, co z nim robił.

Panie księdzu?  
 ──── 
 [1121 słów: Havu otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

sobota, 21 września 2024

Od Mihala CD Violet — ,,Ogień i fiolet"

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Słuchał Violet, naprawdę wsłuchiwał się w jej prośbę. Nie wiedział tego wcześniej, czemu nie mogła tak od ra- dobra, wiedział, czemu nie mogła tak od razu. Nie jej wina. Już nastawił się na włożenie tego kamienia na sam środek rydwanu, aby swoim blaskiem promieniował wśród innych rydwanów… pomijając to, że teraz ten rydwan wygląda tak, jakby to Rosalie go zrobiła, denerwując się o raczej nieistniejący zmysł artystyczny Hefajstosiątek. Właściwie — mógł zamienić ten jeden kamień na jakiś inny… albo więcej jakichś mniejszych i ładniejszych. Jasne, był bardzo, ale to bardzo ładny i lśniący, ale był po prostu przeźroczystym kamieniem. Nie znał się na właściwościach kamieni, więc dla niego jakiekolwiek właściwości mógłby mieć, był po prostu ładny. Dla Violet był bardziej wartościowy — należał do jej babci, a do tego była córką Hekate, więc pewnie też miała jakieś… osobiste zastosowania do kamienia.
– Jasne! – odpowiedział krótko, długo nie myśląc. – Tylko, jest w Dziewiątce. Jeszcze nic z nim nie zrobiłem, bo zasnąłem. – Wytłumaczył się, choć pewnie Violet będzie ucieszona, że kamień pozostał nienaruszony. Grzecznie czekał na użycie, w szafce pokoju Mihala, razem z kilkoma innymi rzeczami, które zachował ,,bo mogą się kiedyś przydać”.
– O-oh! – Heroska widocznie zdziwiła się, jakby oczekiwała tego, że będzie musiała więcej przekonywać chłopaka do swoich racji. Ale gdyby nie oddał jej tego kamienia, byłby trochę potworem. Małym, ale potworem! Jakby ktoś zabrał mu coś, co dostał od jakiegoś członka swojej rodziny, nie odczepiłby się od tej osoby, nawet byłby w stanie spać pod jej łóżkiem, byle, żeby oddać mu taką ważną rzecz. Podziwiał Violet, że się tak nie zachowała. – Pójdę z tobą. – Dodała z uśmiechem, choć pewnie po prostu chciała szybciej odzyskać kamień, a to nic złego!
Pokazał jej kciuk w górę.
 
***
 
Przed szybkim wejściem do domku, zdjął z uszu aparat. Było tam głośno, a na dziś wystarczyło mu głośności. Każdy z jego rodzeństwa i tak jakby coś chciał, znał migowy, nigdy nie zdarzyło mu się mieć kłopoty z komunikacją z nimi, oczywiście jak już się nauczyli i zrozumieli, czemu Mihal nie lubi słyszeć tych wszystkich dźwięków w domku. Otworzył drzwi, po czym ruszył w jego głąb, nie sprawdzając, czy siostra jego najlepszej przyjaciółki (może to pora ją również nazwać przyjaciółką albo koleżanką?) za nim idzie. Umiejętnie manewrował wśród korytarzy wybudowanych przez jego rodzeństwo, omijając pokoje różnych zastosowań. Na większość z nich nie zwracał uwagi. Nie miał potrzeby masażu przez robota z młotem zamiast głowy, rąk i stóp. Nie wyglądał zachęcająco. Wolał mieć kręgosłup w całości.
Szybko znalazł się w swoim pokoju, równie szybko znalazł kamień. Odwrócił się, aby podać kamień Violet, jednak dość szybko zauważył, że Violet nie ma. Rozejrzał się po swoim pokoju, nigdzie jej nie było. Boże Święty! Gdzie ona zniknęła? Czy robot-masażer ją porwał?! Nie, on chyba nie porywa ludzi… ale za to robot-trener, on już byłby do tego zdolny! Twarz Bruce’a Areny nie była niewinna. Znaczy, może on był niewinny, ale robot miał jego twarz, a ten robot nie był niewinny. Boże, co jeśli on zmieni Violet w bramkarza amerykańskiej reprezentacji piłki nożnej kobiet? Pewnie by trochę zarobiła, ale co jeśli zdyskwalifikowaliby ją za czary i spalili na stosie? A to wszystko byłoby przez robota-trenera! 

 Violet
──── 
[519 słów: Mihal otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Avery CD Erico — ,,Look at the stars"

Poprzednie opowiadanie

LATO

To nie była randka.
Skąd komukolwiek mógłby przyjść do głowy taki pomysł? To był tylko przyjacielski wypad dwójki półboskich nastolatków do Nowego Jorku, by wypić razem kawę, zjeść coś słodkiego i szwendać się po mieście, gadając o wszystkim i o niczym…
No dobra, Avery bardzo by chciało, by była to randka. Musiało to przed sobą przyznać, mimo że zrobiło to z wielką niechęcią. Ciężko nu było zaakceptować fakt, iż Erico ewidentnie no zauroczyło.
Problem polegał na tym, że dziecko Ateny za nic w świecie nie było w stanie odczytać sygnałów wysyłanych mu przez Erico.
Syn Apolla w jednej chwili chwytał dłoń Avery i trzymał w swojej, a w drugiej — odsuwał się i zachowywał się względem Avery tak samo, jak wobec reszty obozowiczów.
Tyle że, na bogów, Avery chciało być kimś więcej niż tylko kolejnym znajomym! Dlaczego musiało być tak beznadziejnym przypadkiem? Czasami miało ochotę zaszyć się gdzieś z dala od wszystkich i walić głową w ścianę z bezsilności. Po racjonalnym toku myślenia Avery nikt nie powinien mieć wątpliwości, iż jest ono potomkiem Ateny.
Stety bądź niestety, Erico znało Avery zbyt dobrze, by nie zauważyć, że coś no trapi. Wiedział również, iż dziecko Ateny nie będzie skore do otwierania się, więc zamiast tego zaciągnął białowłose do sklepu muzycznego.
Avery od zawsze lubiło ten klimat, ale odkąd poznało Erico, sympatia, jaką żywiło wobec gitar, wzrosła jeszcze bardziej.
A oprócz tego mnóstwo płyt CD i winyli, które Avery kolekcjonowało. Po prostu bajka!
Gdyby to była prawdziwa randka, Avery bez wątpienia uznałoby ją za najlepszą na świecie.
Ale, oczywiście, randka to nie była.
— Kupujesz coś? — zapytało Avery. Erico pokręcił głową.
— Nie, niczego nie potrzebuję. A ty? — Syn Apolla podszedł do dziecka Ateny.
— Też nie. Po prostu lubię przeglądać winyle. — Avery wzruszyło ramionami.
— Wiem. — Erico uśmiechnął się promiennie i rzucił nu rozbawione spojrzenie. — Chodź, nic tu po nas! — oznajmił radośnie.
Razem wyszli na ulicę miasta, gadając ze sobą.
Gdyby nie to, co miało wydarzyć się za chwilę, ta nie-randka naprawdę byłaby najwspanialsza na świecie.
Ale, oczywiście, coś musiało się zepsuć. A Avery doskonale wiedziało, że w tym starciu ich szanse były raczej nikłe.

Erico
 ──── 
 [348 słów: Avery otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Judasa CD Havu — ,,Take me to church"

Poprzednie opowiadanie 

Myśl o możliwości stracenia Havu doprowadzała go do kompulsji, ataków duszności, zacisków zębów i drgawek. Chociaż mógłby nad nimi z łatwością zapanować, nie chciałby odczuwać tego wewnętrznego ucisku w klatce piersiowej doprowadzającego go do szału, a taki stan przynajmniej przynosił mu zmylną ulgę. Miał ochotę wyjść ze swojej skóry i dać więcej tlenu swoim mięśniom, by potem oddzielić szkielet od duszy, napełniając ciało dalej zupełnie bezsensowną pożądliwością.
,,Stracenia” (co za dziwne słowo). Choć to wcale nie było coś, co do niego należało. Możliwe, że uczucie to było spowodowane brakiem kontroli nad czymś, nad czym miał wrażenie, że już panował — a za cel obrał właśnie Havu, pewnie z tego powodu, że wyjątkowo go polubił przez ten czas, który spędzali razem. To, że Havu go lubił. Oraz to, że nie znał go do końca. Niewiedza go jedynie bardziej do niego ciągnęła.
Jednakże żałował trochę, iż nie zaczęli inaczej — od poznania siebie, od pytań na swój temat, a zamiast tego, rozpoczęli od niechęci. Relacja zaczynająca się od nienawiści nigdy nie może być zupełnie zdrowa. Pogarda pozostanie, zostanie jedynie zepchana w tył, by wracać od czasu do czasu podczas kryzysów w celu destrukcji. Właśnie wróciła w kryzysie.
Gdyby przyznał się do tego, że nosi w sobie tak olbrzymią agresję wobec wszystkiego, może czułby więcej luzu w głowie. A był zły. Zapatrzył się w swoje własne potrzeby, nie przejmując się tym, co mógł czuć Havu.
Wypisywanie i dzwonienie nie miało sensu, ale dawało mu satysfakcję. Nie mógł się od tego wręcz powstrzymać, nie mógł przestać zabiegać o uwagę, a fakt, że jej nie otrzymywał, pomimo że Havu go nawet nie zablokował (a bynajmniej nie na wszystkich platformach), tylko go nakręcał. Pewnie by się zawiódł, gdyby tak od razu mu odpowiedział.
Miał czas wymyślić inną wymówkę od bełkockiego opętania, lecz nie miał on zbytniego znaczenia, bo na coś takiego nie ma żadnego usprawiedliwienia. Trudno było o to, mając wciąż w ustach słono-karmelowy smak, a w głowie widok wilgotnych, rozpromienionych, pistacjowych oczu. Szczególnie że jak się okazało, reakcje Havu miały zamysł zupełnie przeciwny do tego, który wyimaginował sobie Judas (jakikolwiek on był). Może wcale nie mieć okazji na kolejne tłumaczenie się, co z kolei mogłoby spowodować u niego przerażenie, choćby tylko dopuścił do siebie tę (bardzo możliwą) możliwość.
Czekał kolejny dzień. Na parę godzin sobie odpuścił, poszedł do biblioteki, zrobił zakupy dla psów i dla siebie, lecz myśli nie chciały skupić się na tych zadaniach. Myślał, że spacer ze słuchawkami w uszach mu pomoże, ale i to okazało się bezsensowne, bo gdy włączał jakąkolwiek piosenkę, przypominało mu się, że rozmawiał o tym zespole z Havu. Nic nie chciało uciszyć tych myśli.
Coś o nim wiedział. Niewiele, ale wiedział. Powinno mu to niewiele wystarczać, zniknąć w popłochu tak, jak relacja z Havu nagle zaczęła znikać przez jeden głupi błąd. Im więcej by wiedział, tym lepiej by to rozegrał, prawda?
Postanowił, że spróbuje ostatni raz wieczorem. Raz, dwa, najwyżej trzy. Na trzecim by się nie skończyło, lecz wolał sobie wmawiać, iż posiada jakiekolwiek resztki rozumu, że kompletnie nie oszalał, gdyż byłoby to żenujące — oszaleć przez jakiegoś przypadkowego mężczyznę.
Nie mógł zasnąć, gdy położył się do łóżka o dwudziestej trzeciej, więc do niego dzwonił. Zaczął się zastanawiać, czy nie robi już tego po prostu z nudów. Głuchy sygnał docierał do jego mózgu jak uzależniająca muzyka i nawet gdy jej nie słuchał, ona wciąż grała. Do czasu, aż osoba po drugiej stronie odebrała.
— Halo?
Otworzył szerzej oczy, słysząc kobiecy głos. Wstał z pozycji leżącej i usiadł pod ścianą.
— E… Halo? — odpowiedział ochryple. — Kto mówi?
— Mam to samo pytanie.
O mało nie ugryzł się w język, nie wiedząc, co niby może na to odpowiedzieć i kim jest osoba, która odebrała telefon Havu. W tle słyszał lekki zgiełk.
Poczuł gorąc w środku i spiął mięśnie, lecz próbował się opanować. Już chyba wolał, aby nikt nie odbierał. Wolał bytować w poprzednim bezruchu i złudzeniu.
— Jesteś jego znajomym czy coś, tak? Przynajmniej tak się domyślam. — Dokończyła miłym głosem i westchnęła głośno, przez co mu ulżyło. — Słuchaj, jakbyś mógł się jakimś cudem znaleźć na McAllister… mógłbyś?
— Mógłbym. Coś nie tak?
— Nie mam co z nim zrobić, bo… po prostu nie mam jak — mruknęła z niezadowoleniem. — A nieźle się upił.
— Mogę być za dwadzieścia minut — powiedział szybko, wstając, już cały spocony na czole. — Gdzie dokładnie jesteście?
— 45, pod Charmaine's Rooftop. Nie musisz się spieszyć — przerwała na moment — nie umrze, po prostu nie mam z kim go zostawić.
Jedyne co wtedy słyszał to swój własny, niestabilny oddech, bo aż biegł, żeby się ubrać i wsiąść w samochód. Zapomniał zakluczyć drzwi od domu. W razie gdyby jechała za nim policja, pewnie by go zatrzymała i kazała mu dmuchać w alkomat, bo był na tyle rozproszony, że dwa razy o mało w kogoś nie wjechał, raz kogoś wyprzedził, choć nie mógł i końcowo przejechał na czerwonym. Gdy wysiadł z pojazdu do ludzi, ciepłe, wieczorne powietrze uderzyło go w twarz, otrząsając go i przywracając do rzeczywistości, dając mu znaki, że przesadza i musi w tej chwili się opanować.
Sygnał wciąż dzwonił mu w uszach, choć słyszał równocześnie śmiechy i krzyki osób, które się zebrały na ulicy i pogarszały duchotę unoszącą się zamiast tlenu. Wysokie, marmurowe budynki uciskały go jeszcze bardziej, niż bezchmurne niebo. Przeszedł ulicą, na której o tej porze więcej było żywych organizmów, niż ruchomych maszyn i rozejrzał się po miejscu będącym celem jego przybycia, szukając rudych loków. Widział blond loki i długie loki, ale przez dłuższy czas nie mógł spostrzec tego, czego naprawdę szukał.
Gdy do zobaczył, zeszły z niego wszystkie męki, jakie nosił przez te dni.
— Hej, to ja… — zaczął, ale wtedy Mia siedząca z Havu podniosła się z krawężnika i stanęła przed nim, zadzierając brodę do góry.
— Poczekaj. Nie tak szybko. Kim dla niego jesteś? — Zmarszczyła brwi na niego. — Jesteś jego przyjacielem? Czy tylko go znasz przelotnie? Widziałam, że ciągle do niego dzwoniłeś.
Coś mu utknęło w gardle.
— Robimy jakieś przesłuchanie? — Uśmiechnął się słabo, zerkając na rudowłosego.
Ciemne oczy dziewczyny zapłonęły, jakby ich brąz zmienił się w palone drewno, pomimo iż reszta jej ciała nawet nie drgnęła.
— Czemu tyle razy do niego dzwoniłeś?
Zorientował się, że zaciska szczękę. Zamilkł na trzy sekundy, starając się znaleźć rozwiązanie z tych warunków. Każde z nich brzmiało na zbyt skomplikowane. Mężczyzna starał się rozluźnić, żeby postawa jego nie wyglądała na tak nerwową, by przyjąć wyraz osoby godnej zaufania. Opuścił swój uśmiech.
— Pokłóciliśmy się.
Ta szczerość wyraźnie wybiła Mię z równowagi. (Musiała spodziewać się dziwnych pominięć tematu). Złagodniała i spojrzała na swojego rudowłosego przyjaciela, a na jej twarzy zastał głęboki zamysł, przerastający wyraz zmartwienia. Judas miał już nadzieję na pozytywne rezultaty, lecz zamiast tego, ciemnowłosa skrzyżowała ręce na piersi i odsunęła się w tył.
— Jesteś może powodem, czemu Havu był taki dziwny ostatnio?
— Chciałem z nim należycie pogadać, ale mnie ignorował — odparł z lichym westchnieniem — więc pomyślałem, że pomęczę go, aż da mi chociaż jedną szansę.
— Chyba miał powód, żeby tego nie robić.
— Wiem, albo jest po prostu za bardzo próżny, żeby kogoś wysłuchać. W każdym razie… myślałem, że jestem tu, żeby w czymś pomóc?
Mia czuła się niekomfortowo, zapewne dość zastraszona, co działało na jego korzyść. Od razu to spostrzegł, od tej pory prawie nie ściągając uwłaczającego spojrzenia z jej twarzy. W końcu ciemnowłosa zerwała kontakt wzrokowy z Judasem,
— Jasne — mruknęła nieufnie. — Jeśli coś mu się stanie, to cię znajdę i zabiję. Wiem, jak się nazywasz. Jutro mam go widzieć na oczy, jasne?
Pokiwał głową potulnie. Przyklękła przy siedzącym Havu, wpychając mu telefon do kieszeni spodni. Mówiąc coś, złapała go pod ramiona. Upity mężczyzna nie był zbytnio szczęśliwy takim obrotem sytuacji.
— Dasz z nim radę? Jest dość ciężki.
— Myślę, że dam radę lepiej niż ty.
Po tych słowach musiała go znienawidzić.
Powoli zaprowadził marudzącego Havu do swojego samochodu, kładąc go na przednie siedzenie obok siebie. Oparł się sam za kierownicą, zamykając oczy. Cisza w środku brzmiała błogo dzięki odcięciu się od tak hałaśliwego miasta.
Ostatnia szansa. Właśnie dostał ostatnią szansę. To musiał być jakiś znak od Boga, więc nie chciał jej psuć. Wróci z nim do siebie, rano spróbuje z nim normalnie porozmawiać. Tak proste, a tak trudne do wykonania. Mimo wątpliwości był szczęśliwy, że znowu był z nim, choć… choć jedna ze stron nawet nie wyraziła na to zgody.
To się nie liczyło, bo teraz to on musiał coś zrobić. Uśmiechnął się do siebie, jakby cieszył się z uwięzi rudowłosego. 

 Havu
 ──── 
 [1385 słów: Judas otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]