czwartek, 27 lutego 2025

Od Vex — ,,Modyfikowanie sima w casie"

W pewnym momencie każdego musi dopaść jakaś forma niezwykle popularnego trendu na wstawianie do internetu filmików, których podpisy bardzo inteligentnie głoszą: ,,jest trzecia w nocy, a moje impulsywne myśli ze mną wygrały”. Jeżeli człowiek nie wykaże się choć odrobiną zwykłego znudzenia bądź rozsądnego dobierania konsumowanych w sieci treści i nie przescrolluje dalej, to przez następne kilka minut będzie zmuszony do oglądania jakichś randomowych nastolatek, które upokarzają się przed kamerą, źle obcinając sobie grzywki albo paląc sobie włosy toną rozjaśniacza. Niestety niemożliwym jest powstrzymanie tak zastraszająco szybko szerzącej się głupoty (a już szczególnie w takim kraju, jakim jest Ameryka) i Vex, gdzieś pomiędzy wylewającym się ekranem, kolorowymi glitchami i popękaną szybką jest w stanie dostrzec, o co w ogóle tym wszystkim ludziom chodzi. Potem sfrustrowane jedynie zrzuca telefon (do którego nie ma najmniejszego szacunku) na podłogę obok łóżka, bo aparat postanawia odmówić jejmu posłuszeństwa i przestać nadawać się do czegokolwiek, nawet do oglądania najbardziej idiotycznych tiktoków, jakie ma do zaoferowania strona główna Vex. Jest rozczarowane, po prostu rozczarowane (przechodzi właśnie fazę zwątpienia w inteligencję gatunku ludzkiego), bo za grosz nie jest w stanie zrozumieć, co ludzie widzą w oglądaniu innych osób postanawiających ni stąd, ni zowąd pobawić się w bardzo kiepskich fryzjerów. Przy czym prawdopodobnie nie mają w swoim domu jakichkolwiek zdatnych do użytku nożyczek poza tymi, którymi cięli bibułę w przedszkolu.
Pomimo wiadra oschłej krytyki, jakie Vex bez wahania postanawia wylać na wszystkie osoby, które bez zastanowienia zmieniają swoje fryzury, bardzo szybko zdaje sobie sprawę z tego, że trochę za dużo o tym myśli, a jeżeli rozmyśla nad czymś zbyt długo, to nie może to oznaczać niczego dobrego. Gdy przekroczy pewien punkt (granica niestety jest bardzo nieczytelna i rozmazana), wszystkie próby przywołania na swoje miejsce zdrowego rozsądku się nie udają, a głupie pomysły nagle zdają się być dla Vex szczytem ludzkich inwencji, najwspanialszym konceptem, który udało się komukolwiek wymyślić. Niesamowicie irytująca sprawa, jeśli Vex ma być szczere, ale w takich momentach jest zbyt zaślepione przekonaniem o słuszności jejgo działań, nawet jeśli okazuje się być przy tym łatwym do przejrzenia hipokrytczem i jeszcze kilka dni (w ekstremalnych przypadkach godzin) temu wyzywało wszystkich, którzy zainspirowali jągo w jejgo dalszym (bardzo zresztą pochopnym) postępowaniu.
Nie dziwnym jest więc, że światła w obozowej latrynie nagle zapalają się o trzeciej w nocy, gdy wszyscy legioniści powinni już słodko spać (albo przynajmniej próbować liczyć przeskakujące przez płotki słonie lub piekielne ogary, żeby wreszcie usnąć). Vex stwierdziło, że trochę za bardzo wyszłoby poza jakiegokolwiek konwenanse, gdyby ścinało sobie włosy w baraku, gdzie zapalenie światła z pewnością wszystkich by obudziło. Dlatego z łatwością wymknęło się na zewnątrz pod przykrywką niespodziewanej potrzeby skorzystania z toalety i dzięki swojej przebiegłości znajduje się kompletnie samo w nadal świeżo wyczyszczonych łazienkach. Bolesne dla oczu światło jarzących się żarówek pewnie widać w całym obozie, ale Vex nieszczególnie się tym przejmuje, ponieważ wszyscy już powinniśmy się zorientować, że robi to na rzecz większego dobra (albo nie dobra, po prostu odnajduje w swoich działaniach jakiś podniosły cel) i ma w dupie kogokolwiek, kto stwierdzi, że zacznie przeszukiwać kible o takiej godzinie tylko dlatego, że ktoś zapalił w nich światło. Oczywiście, jak każdy człowiek, który kompletnie nie zna się na ścinaniu włosów, Vex nie jest uzbrojone w zdatne do wykonywania tej czynności nożyczki. W dłoniach dzierży swój kieszonkowy nożyk, wieloletni scyzoryk, na widok którego każdy szanujący się fryzjer dostałby zawału.
Przez lata Vex wyrobiło sobie nawyk przejmowania się tylko w miarę regularnym podcinaniem grzywki, żeby nie wpadała jejmu do oczu. Reszta jejgo włosów rosła, jak tylko chciała, a ono ograniczało się do plecenia swoich klasycznych warkoczyków po bokach głowy (stało się w tej sztuce absolutnem mistrzem) i ewentualnie do… zaplecenia trzeciego warkocza z pozostałych, luźnych kosmyków. Jejgo włosy zdążyły już dosięgnąć do jejgo ramion, a gdy Vex przypatruje się sobie w lustrze, szybko stwierdza, że trzeba się ich pozbyć, bo taka długość jest zdecydowaną przesadą. Problem jest jeden: będzie robiło to na ślepo i naprawdę bardzo będzie miało nadzieję, że nie będzie wyglądać po tym, jak wariatcze.
Po kilku ruchach, które mogłyby trochę przypominać ruchy osoby wiedzącej, co robi, Vex bardzo szybko przechodzi do chaotycznej improwizacji. Dłuższy kosmyk to tu, to tam, szybkie przypiłowanie końcówek, potem jakaś marna podróba tego, co profesjonaliści nazywają cieniowaniem. Im więcej chaosu, tym lepiej, bo wtedy będzie mogło zbyć wszystkie niedociągnięcia i krytykę innych krótkim: ,,to od początku miał być artystyczny nieład, taki właśnie miałom plan”. Ciemnofioletowe kosmyki tonami opadają na płytki łazienki, a Vex nie ma najmniejszego pojęcia, jak wyczyści to na tyle dokładnie, żeby nikt nie poznał jejgo po kolorze (chociaż jejgo wysiłki pewnie i tak by się nie nic nie zdały, bo na pewno każdy, kto kiedykolwiek zwrócił na niągo choćby szczyptę swojej uwagi, od razu zauważyłby tak gwałtowną zmianę w jejgo wyglądzie).
Po godzinie nienaturalnego wyginania się i piłowania swoich włosów nożem, Vex nareszcie jest wystarczająco zadowolone, by wsunąć scyzoryk do kieszeni i rozpocząć długie przeglądanie się w lustrze (czyli naturalną czynność wykonywaną przez znaczną większość osób, które zmieniły coś w swoim wyglądzie). Roztrzepuje kosmyki opadające jejmu na kark, próbuje je jak najbardziej nastroszyć, może nawet troszkę podkręcić zmaltretowane końcówki.
Musi, przyznać, że wygląda niespodziewanie dobrze. Nawet mogłoby pokusić się o stwierdzenie, że teraz jest całkiem przystojne. Jejgo serce wybija radośnie triumfalny rytm, gdy Vex przez kilka minut nie odrywa oczu od lustra gdzieniegdzie pokrytego mętnymi smugami, próbując przyjrzeć się swojej nowej fryzurze ze wszystkich stron. Jejgo oczy niemal wypadają z oczodołów, gdy próbuje spojrzeć na siebie ze wszystkich możliwych kątów (niestety ogranicza jągo posiadanie w zasięgu rąk tylko jednego lustra).
Nie zostawia reszty swoich włosów na kafelkach łazienkowej podłogi tylko dlatego, że ma dobry humor i budzą się w niąnim głęboko pogrzebane cząsteczki empatii. To ona nie pozwala jejmu na pozostawienie po sobie pobojowiska, na którego widok osoba wytypowana do czyszczenia łazienek załamałaby ręce, popłakała się i zgłosiła u centurionów morderstwo.
Jejgo dobry humor kończy się bardzo szybko, bo zaraz po powrocie z łazienek. Nadal bardzo zadowolone z siebie kładzie się w łóżku i już po kilku sekundach jejgo radość zamienia się w nagły wybuch frustracji, gdy orientuje się, że jejgo piżama jest owłosiona bardziej, niż ono kiedykolwiek było. 

 ─── 
 [1011 słów: Vex otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

środa, 26 lutego 2025

Od Rickiego CD Kuźmy — „I was thinking... Maybe you and I should partner up”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

W głowie Ricky’ego został odznaczony punkt “Kuźma”. Następne punkty na liście, każdy zapisany mniej wyraźnie od poprzedniego i innym narzędziem prezentowały się następująco: torba chłodząca, pęseta, skalpel (z dopiskiem “scyzoryk - ten czerwony - jeśli nie znajdziesz skalpela”), bluza, bla bla bla… a na końcu zakreślone parę razy różnymi kolorami “KASK” i “LATARKA!!”.
Młody chemik wyciągnął swój plecak spod łóżka. Coś z niego wyciekało. Powąchał, potarł dłonią - nie oparzył się ani nie zemdlał, wytarł więc wilgoć z podłogi stertą brudnych skarpetek (przed wyruszeniem odda je do prania, oby…). Chciał wytrząsnąć zawartość na łóżko, ale zobaczył, że w środku jest biografia Marii Skłodowskiej-Curie, więc przejrzał, co ma w plecaku. Parę rzeczy wrzucił do szuflady, parę z niej wyciągnął. Znalazł skalpel, ale scyzoryk też wziął. Na wszelki wypadek. Wybór padł na bluzę z napisem “In lab, it’s called chemistry. In garage it’s called felony”. Przynajmniej kiedyś ten napis tak wyglądał, obecnie wszystkie słowa były pokryte plamami albo wypalone. Jedyne, co dało się jeszcze odczytać to “chemistry felony”. Może wziąć drugą?
Upewnił się, że na wierzchu plecaka jest kask i latarka czołowa. Po chwili namysłu, wyjął je lekko drżącą ręką i założył od razu na głowę. Zapiął ciasno pod szyją pasek kasku, nie chciał dopuścić do możliwości poluzowania go. W puste miejsce wrzucił zwój liny, upewnił się wcześniej, że nie była przetarta ani nadpalona ani nic w ogóle, nic absolutnie, wszystko było z nią w porządku. Tak samo milion razy sprawdził, czy latarka ma baterie i zabrał z sześć zapasowych. Na ten szlachetny cel poświęciły się budziki kolegów z baraku. Cóż, i tak nie musieli ich używać - Ricky zawsze znajdował sposób, żeby rano skutecznie ich obudzić. Kask został przetestowany, a także dla bezpieczeństwa każde zadrapanie zostało obklejone plasterkami. Choć było ich wiele - w kotki, pierwiastki, nawet jeden z Walterem Whitem - chłopak używał ich w takiej ilości, że dokończył robotę za pomocą taśmy klejącej. Pierwotny, zielony plastik zniknął pod przynajmniej na centymetr grubą warstwą ochronną.
Zarzucił plecak na ramię - nie ma co się dłużej ociągać - choć z żalem patrzył na swoje łóżko (i książkę na nim), kiedy wychodził.
Kuźma czekała w pobliżu baraku. Spojrzała na Rickiego i uniosła brwi.
— Czemu masz na sobie takie dziwne szelki?
— A czemu ty nie? Nie martw się, wziąłem dla ciebie też, na wszelki wypadek.
Kuźma miała wiele pytań, ale Ricky jeszcze nie skończył mówić.
— Jeśli wyruszymy zaraz, powinniśmy tam dotrzeć za około pół godziny. Po drodze możemy wziąć sok i kanapki z stołówki. Lubisz pomarańczowy? A może jabłkowy? Ja najbardziej lubię wieloowocowy.
— A gdzie wyruszymy? Nic mi nie wytłumaczyłeś, tylko bardziej mieszasz! Chyba lepiej poradziłbyś sobie w pojedynkę, skoro nie potrafisz jasno przedstawić czego ode mnie chcesz!
Ricky zmieszał się i zaciął. Był to jeden z naprawdę nielicznych momentów kiedy nie wiedział co powiedzieć. Bardziej nie chciał tłumaczyć, dlaczego chciał, żeby Kuźma z nim poszła i miał nadzieję że nie będzie musiał tego robić, jak sama zobaczy, o co chodzi na miejscu.
— Czy może być to niespodzianka?

Kuźma? 
 ─── 
 [487 słów: Ricky otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

Od Kuźmy — „Canonically accurate Ticci Toby playlist”

Podczas dorastania wśród uzależnionych od internetu śmiertelników, o uszy Kuźmy już wiele razy obiły się różne słowa, których znaczenia początkowo nie była w stanie się domyślić. Godzinami próbowała rozszyfrować wyrazy, które w jej głowie wyglądały, jakby zostały napisane enigmą lub jakimś innym, dziwnym kodem. Co do kodów, pewnego razu dowiedziała się o istnieniu Wodogrzmotów Małych, więc logiczne, że po tym wydarzeniu codziennie czatowała za drzwiami salonu (gdy siedziała bliżej, telewizor zaczynał skakać po ścianach, mówić głębokim, męskim głosem i wyświetlać trochę zbyt realistycznego Syzyfa wtaczającego swój głaz na stromą górę), szczotką do kibla celowała w guziki na pilocie i starała się nie przegapić ani jednego odcinka kreskówki. Jak można się domyślać, na ścianach jej pokoju znajdują się własnoręcznie wykonane plakaty z humanoidalną wersją Billa Cyferki oraz zakodowane wiadomości napisane permanentnym markerem. Znacznie gorzej było z rzeczami, których nie puszczano w telewizji, bo tak jak udało jej się nadążyć za trendem czytania Harry’ego Pottera i oglądania maratonów jego nieśmiertelnych filmów (tylko po to, żeby zagłębić się w tak zwane “drarry”), to już trudniej było jej znaleźć jakiekolwiek informacje na temat bardzo głębokiej dziury czegoś nazywanego “creepypastami”. Zaglądała przez ramiona koleżankom, gdy oglądały wideoeseje o Slendermanie na swoich telefonach i łapczywie, z bezpiecznej odległości, wsłuchiwała się w podcasty, które włączała jej Gaudencja, byleby Kuźma jak najszybciej się od niej odczepiła. Jej głód narastał coraz bardziej, a czasu posiadała zdecydowanie za mało, żeby mogła to wszystko ogarnąć swoim ograniczonym umysłem, dlatego trzeba było wymyślić coś lepszego, niż łapanie coraz rzadziej pojawiających się okazji. Kuźma szybko obmyśliła bardzo inteligentny plan i równie szybko przystępuje do realizacji go.

Biblioteka miejska. Miejsce, gdzie spotykają się wszystkie nerdy z okolicy, żeby wypożyczyć kolejne części krótkich powieści Terry’ego Pratchetta i ekscytować się opowiadaniami science-fiction podczas cotygodniowych spotkań klubu moli książkowych, a także miejsce, do którego przychodzą ludzie poszukujący spokoju lub chcący oddać lekturę szkolną po półtorarocznym przekroczeniu terminu. Kuźma niepewnie otwiera przeszklone drzwi, pocą jej się dłonie, gdy powtarza w głowie wszystkie adresy internetowe, które (prawie) przemocą wydusiła z koleżanek w szkole. To dzięki nim istnieje jej konto na Ao3, bo dziewczynki z jej klasy wspaniałomyślnie zgodziły się na założenie go dla niej za małą zapłatę w postaci pudełka pełnego okropnie słodkich batoników. Bierze głęboki wdech, gdy wchodzi do sali komputerowej i zasiada przy biurku najbardziej oddalonym od wejścia, w najciemniejszym kącie, do którego pewnie dawno nikt nie zaglądał. Przez chwilę po prostu tak siedzi, nie do końca pewna, co powinna zrobić. To powinno być intuicyjne, takie urządzenia muszą być też przyjazne dla idiotów, którzy nigdy w życiu nie dotknęli klawiatury. Kuźma niepewnie naciska okrągły przycisk, który według jej skomplikowanego procesu dedukcji, włączał komputer. Jej palce zostawiają na zakurzonej powierzchni jasne ślady, gdy wysuwa szufladkę z klawiaturą najdalej, jak to jest możliwe i odsuwa krzesło na tyle daleko, że jej ręce muszą być wyprostowane w łokciach, żeby mogła dosięgnąć klawiszy. Wygląda przy tym iście komicznie i wszyscy, którzy widzą ją przez szybę, unoszą brwi w zdziwieniu lub marszczą je w konsternacji, aż wreszcie stwierdzają, że ten dzieciak po prostu jest bardzo ekscentrycznym dzieciakiem. W tych czasach można spotkać wszystko.
Urządzenie włącza się niesamowicie powoli, ale nareszcie przed Kuźmą pojawia się logo Windowsa i klasyczna, niebieska tapeta. O dziwo, jak na razie nie wyskakuje żaden błąd. Kuźma lekko przygryza wargę, wpatruje się w ekran pełen kolorowych ikonek i folderów pustym wzrokiem. Nie do końca wie, co ma teraz zrobić, ale przecież nie zacznie rozmawiać z komputerem, żeby poprosić go o magiczne wyszukanie jej tego, czego potrzebuje. Wreszcie, trochę niezdecydowana, klika w ikonkę, która kolorystycznie jest całkiem podobna do ikonki, którą posiadają na swoich telefonach jej koleżanki i którą zawsze wybierają, gdy chcą zagłębić się w nieograniczonej sieci internetowej. Na razie wszystko idzie gładko, Kuźmie udaje się ograniczyć szkody do jednego, krótkiego glitcha, co naprawdę jest sporym osiągnięciem jak na półboga. Z mocno bijącym ze stresu sercem powoli stuka w klawiaturę dwoma wyprostowanymi palcami wskazującymi, wzrokiem szukając na niej odpowiednich liter. Niesamowicie skupiona marszczy brwi, bo trochę dziwnym wydaje jej się to, że nie są ułożone w porządku alfabetycznym i przez to odnalezienie się w nich jest przerażająco trudne. Nareszcie, po frustrującej serii literówek i pomylonych adresów, dostaje się na ao3. Prawie uśmiecha się triumfalnie, ale w ostatniej chwili powstrzymuje unoszące się kąciki ust i zaciska je w cienką, płaską linię. W odnalezione po długiej minucie okienko wyszukiwania wpisuje to, co ją interesuje (z pewnością nikt nie chce wiedzieć, co to jest) i oczy zaczynają jej błyszczeć, gdy widzi, ile wyników pojawia się tuż przed jej twarzą. Nie ma najmniejszego pojęcia, co oznaczają te kolorowe ikonki obok każdego tytułu, ale w tym momencie jest to najmniej ważne. Szybko przejeżdża oczami pierwsze linijki opisów i wreszcie otwiera jakieś losowe opowiadanie (nie udawajmy, że rozumie cokolwiek z pospiesznie czytanych tagów), potrzebuje czegokolwiek, z czym może zacząć. Zdecydowanie nikt nie robi takich rzeczy w bibliotece miejskiej, więc Kuźma jest też całkowicie chroniona przed jakimikolwiek podejrzeniami, bo kto niby posądziłby czternastolatkę o drukowanie gejowskich fanfików na drukarce pozostawionej do publicznego użytku? (Przy okazji, musi wyszukać stronę z poradnikiem, jak używa się drukarek i na szybko wertuje instrukcję przybitą do ściany nad sprzętem w bibliotece).
Gdy stoi na środku sali komputerowej z grubym plikiem jeszcze ciepłych kartek w dłoniach, z jednej strony ma ochotę jak najszybciej stamtąd wybiec, z drugiej — wrócić na swoje miejsce, na szybko wejść na reddita i odpalić, polecone jej przez koleżanki, “r/creepypasta”. Co to jest? Nie ma zielonego pojęcia. Wstrzymuje powietrze, rozbieganym wzrokiem rozgląda się dookoła, patrzy za okno, czy przypadkiem w jej stronę nie zbliża się rozszalały minotaur i znowu siada przed komputerem. Znowu losowy post, szum drukarki, wydrukowana cała dyskusja. I jeszcze jedna, żeby na pewno miała zapas rzeczy do czytania. Zadowolona wychodzi z biblioteki z plikiem kartek bezpiecznie schowanym w plecaku. Oczywiście, wyłączyła komputer, grzecznie zasunęła za sobą krzesło i nawet rzuciła niewyraźnym “do widzenia” do bibliotekarek (bez wcześniejszego “dzień dobry”). Niestety, Kuźma nie ma pojęcia o istnieniu trybu incognito.
 
Od tego momentu uczestnictwo Kuźmy w treningach staje się zabójcze dla innych obozowiczów. W ciągu godziny udaje jej się trafić w tarczę strzelniczą może dwa razy, w co wlicza się pół raza, gdy już wydaje się, że jej oszczep zbliża się do środka. Anemone z politowaniem kręci głową, gdy Kuźma najwyraźniej zapomina, gdzie rzuciła swoim iaculum i czemu nie ma go nigdzie w zasięgu jej wzroku.
— Dobrze się czujesz? — pyta profilaktycznie, zaczepiając legionistkę.
— Ta — mruczy Kuźma, której wręcz pogardliwy stosunek do wszystkich ludzi dookoła nie zmienia się nawet wtedy, gdy rozmawia z centurionami.
— To może spróbujesz… bardziej skoncentrować się na trafianiu do celu? — pyta łagodnie, wykrzesując z siebie mocno naruszone przez wszystkie lata jej służby pokłady cierpliwości. — Wiesz, trochę więcej chęci i energii!
— No okej — mamrocze dziewczynka, jej umysł widocznie już skierował się na kompletnie inne tory.
Przez kolejne godziny Anemone zmuszona jest do obserwowania, jak Kuźma bardzo podejrzanie nadal nie trafia do celu, do tego rozkojarzona potyka się o własne nogi i zdaje się przysypiać na stojąco. To ostatnie nie jest w jej przypadku aż takie rzadkie, ale nadal: w połączeniu ze wszystkim innym, dziewczynka wygląda jak osoba, która poprzedni wieczór spędziła na obfitym ćpaniu pod mostem. Włącza to wszystkie lampki alarmowe, jakie może włączyć podejrzane zachowanie legionisty w głowie centuriona. Gdyby jeszcze zdarzyło się to raz, może dwa, Anemone odpuściłaby Kuźmie i zapomniała o całym wydarzeniu, ale legionistka prezentuje sobą postawę osoby nietrzeźwej już niemal od tygodnia. Dlatego centurionka krzyżuje ramiona na klatce piersiowej i postanawia zająć się tą sprawą (po godzinach, bo ma zapchany grafik).
 
Góra kartek zapełnionych drobnym tekstem coraz to nowszych fanfików i teorii spiskowych rośnie do horrendalnych rozmiarów pod łóżkiem Kuźmy, bo pomimo regularnego wyrzucania przeczytanych opowiadań, dziewczynka postanawia zostawić sobie te, które szczególnie przypadły jej do gustu. Poza tym ciągle dostarcza nowe, bo zawsze, gdy znajduje trochę czasu, biegnie do biblioteki, żeby zająć swoje klasyczne miejsce w najciemniejszym rogu sali komputerowej i szybko zmarnować kolejne kilkadziesiąt kartek.
Nocami ma tendencję do sypiania przez maksymalnie trzy godziny, bo resztę czasu spędza z głową przykrytą kołdrą, czytając dzieła podobnych do niej, niekoniecznie normalnych osób przy świetle słabej, kieszonkowej latarki. Bardzo szybko okazuje się, że nic nie wciąga jej tak, jak nerwowe oczekiwanie na pierwszy pocałunek głównych postaci. Ewentualnie ich śmierć po burzliwym, toksycznym romansie rozwijającym się przez pięćdziesiąt rozdziałów. Nawet gdyby chciała, Kuźma nie jest w stanie fizycznie oderwać się od po brzegi zapchanych fabułą stronic, które dzięki jej wybujałej wyobraźni przemieniają się w wydarzenia rozgrywające się przed jej oczami, tak realistyczne, jak w połowie przesypiane lekcje matematyki i męczące polerowanie kranów w łaźniach. Zadziwiające, jak łatwo kilka kartek jest w stanie stworzyć dla niej nowy świat, o wiele przyjemniejszy od nudnej codzienność i dręczących ją co noc koszmarów. Szybka, praktyczna ucieczka od udręki, z którą wiąże się jej żałosne życie małej półbogini.
Z pewnością teraz zaskakująco łatwe jest wyobrażenie sobie jej gniewu, rozczarowania i całkowitego zdruzgotania, gdy po rutynowym powrocie z biblioteki zagląda pod łóżko i jej kartek… po prostu nie ma. Jej oczy otwierają się szeroko, serce skacze w piersi, na moment zamiera i ponownie rusza z miejsca z oszałamiającą prędkością. Kuźma na moment zapomina, jak się oddycha (co jest totalnie naturalną reakcją, gdy dochodzi do ciebie informacja, że twój sekret został przez kogoś odkryty) i już nie wie, czy bardziej ma ochotę się popłakać, czy zacząć na kogoś wrzeszczeć. Ostatecznie z jej ust wydobywa się jedynie szybkie i niewyraźne: “kurwakurwakurwakurwa”. Naprawdę nie ma pojęcia, co zrobić, jej ciało zamiera pod wpływem stresu. Siedzi na ziemi, jej klatkę piersiową wypełnia strach, czyste przerażenie, rozrastające się do ogromnego potwora schowanego w jej ciele.
Przez chwilę Anemone jest jej trochę żal, ale obowiązki centurionki czasem muszą stać się dla niej priorytetem ponad byciem miłym dla wszystkich dookoła, a żelazny kodeks moralny zazwyczaj nie pozwala na liczenie się z emocjami legionistów, którzy coś przeskrobali. Zwłaszcza gdy tylko surowością i wyłożeniem ostrych zasad jest w stanie powstrzymać swoich podopiecznych od zachowywania się jak rozkojarzone zombie, które zagrażają życiu innych legionistów podczas treningów.
— Ale że Ticci Toby x Jeff the Killer? — Ton głosu, który przybiera Anemone, nie pasuje do niej tak bardzo, że centurionka prawie wzdryga się na jego dźwięk tak samo gwałtownie, jak Kuźma. Dziewczynka rzuca Mone przerażające, gniewne spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Gdyby tylko mogła bez najmniejszych konsekwencji użyć swoich mocy na centurionce… — Poza tym, Eyeless Jack x reader?
Niekontrolowany rumieniec wstydu pożera nie tylko policzki Kuźmy, ale rozrasta się aż na jej uszy, które pieką ją od gorąca.
— Pozwól, że zakończymy tę komedię — stwierdza Anemone, z trudem utrzymując na twarzy minę surowej centurionki. — Skup się na byciu przytomną i popracuj nad koncentracją. Gdy zaatakuje cię potwór, nie będziesz miała czasu na analizowanie pocałunków Natalie Ouellette z… no, z tobą — kończy trochę kulawo i zostawia Kuźmę samą, siedzącą na podłodze wśród jej całkowicie roztrzaskanych marzeń o całonocnym czytaniu tych swoich idiotycznych opowiadanek.
 
Cóż, czy rozmowa z Anemone powstrzymuje Kuźmę od przesiadywania godzinami na fizycznej wersji Ao3? Może na chwilę. Najwyżej na kilka dni. Teraz po prostu jest ostrożniejsza i już nie chowa grubych plików kartek pod łóżkiem.

 ─── 
 [1824 słowa: Kuźma otrzymuje 18 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 25 lutego 2025

Od Kuźmy do Quinn — ,,Terribilis est locus iste"

Kuźma, chociaż udało jej się już dostać awans i pozbyć się poniżającego tytułu in probatio, nadal pozostaje jedynie marną legionistką z piątej kohorty, która dzisiejszego poranka dostała w swoje dłonie szczoteczkę do zębów wraz z poleceniem wyszorowania obozowych kibli (koloryzowane, bo nikt nie znęca się nad tymi biednymi obozowiczami aż tak, żeby kazać im myć muszle klozetowe szczoteczkami, dopóki naprawdę nie podpadną centurionom). Pochylona nad kiblami gubiła się we własnych myślach, w których utopienie się zawsze okazywało się znacznie przyjemniejsze niż gapienie się w zaszczaną brudną biel klozetów i skupianie się na tym, żeby zetrzeć to, czego nie starła po sobie osoba używająca tego miejsca jakieś pięć dni temu. Za każdym razem, gdy Kuźma musiała szorować muszle klozetowe, zastanawiała się nad wywieszeniem gdzieś poradnika zawierającego w sobie instrukcję obsługi spłuczki oraz szczotki do kibla, chociaż po namyśle uznawała, że to niewiele pomoże. W końcu po całym dniu trzymania moczu legionista wykonuje codzienną walkę o życie, próbując dostać się do latryny i nie posikać się przy tym w gacie. Do tego ma wtedy ogromną nadzieję, że jakaś kabina nie będzie zajęta. Wniosek nasuwa się sam: nikt w Obozie Jupiter raczej nie boryka się czytaniem głupich instrukcji, gdy próbuje wygrać z czasem. Jednak Kuźma wciąż nie rozumie, czemu po załatwieniu wszystkich swoich spraw w tutejszym wspaniałym przybytku, w żadnym legioniście nie budzi się zwykła, ludzka empatia, dzięki której naciska spłuczkę, nie ciska papierem toaletowym na ziemię i czasem chociaż pobieżnie pomacha szczotką do kibla? Czy to już po prostu najzwyczajniejsza w świecie nienawiść do marnych i żałosnych niskiej rangi legionistów, którym przypada w udziale wyczyścić po nich do perfekcji każdy kibel? Czy oni też tego nigdy nie przechodzili (pomijając narcystyczną pierwszą kohortę)? Dlatego Kuźma, zamiast zastanawiać się nad nienawiścią innych legionistów do jej samej, myśli o różowych jednorożcach, słodkich kotkach, bohaterach creepypast, alternatywnych zakończeniach Undertale i analizuje swój ostatni koszmar oraz wszystkie sposoby, dzięki którym mogłaby znowu spać spokojnie (co zazwyczaj okazuje się bezowocne i pozostaje jej tylko ufanie działaniu placebo po zażyciu dziwnych tableteczek od Elianne, które w rzeczywistości robią jedno, wielkie NIC).
Pierwszym, co dociera do zmysłów Kuźmy, jest nagle wzmożony zapach charakterystyczny do latryn. Albo i nie? Pociąga nosem po raz drugi i tym razem jest pewna, że to nie do końca ten sam… swąd. Nigdy w życiu nie weszła do obozowych kibli z myślą, że śmierdzą trzydziestoletnim mężczyzną, który wierzy, że jego woda kolońska zdziała cuda i zdobędzie milion dziewczyn mijających go na ulicy. Podobnie myślą kobiety opryskane taką ilością perfum, że wszystkim dookoła chce się rzygać.
W każdym razie tak, jej nozdrza, umysł i w ogóle całe ciało zostaje utopione pod ogromną falą zapachu piżma. Ostrego, wbijającego się w nos i powodującego, że oczy zaczynają łzawić, o ile ktoś nie jest wystarczająco do niego przyzwyczajony. Co, do jasnej Anielki, może tak śmierdzieć?
Kuźma widzi przed oczami wszelkiego rodzaju potwory (również ogromnego piekielnego ogara z baraku drugiej kohorty), które mogłyby nagle, ni stąd, ni zowąd, na cel swojego ataku wybrać obozową latrynę. Nie jest to aż tak nierealistyczne, zważając na to, że ta sytuacja odblokowuje w jej głowie bardzo stare wspomnienie, w którym pochyla się nad pożółkłymi stronicami książki wypożyczonej z biblioteki i czyta o trollu atakującym Hermionę w szkolnej łazience. Czy Kuźma w tym momencie znajduje się w latrynie sama? Oczywiście, że tak, bo cała reszta ekipy czyszczącej łazienki albo nie istnieje, albo czyści inne łazienki, albo po prostu stwierdziła, że ktoś inny odwali robotę za nich i gdzieś się ukryła. Kuźma nie byłaby zaskoczona.
Jej jedyną bronią jest szmata do kibla (różowa), płyn do mycia kibla (domestos) i wyświechtana szczotka do kibla. Jeśli by się postarała, to może przypomniałaby sobie o scyzoryku schowanym w kieszeni, ale niestety używa go tak rzadko, że już nie wie, w której dokładnie kieszeni się znajduje. Ani w których spodniach, bo ma tendencję do niewyciągania niczego z kieszeni przed przebraniem się. Potem męczy się, przeszukując wszystkie pary jeansów, które posiada, żeby odnaleźć swój portfel albo klucze.
Oblizuje wargi, powoli odwraca się znad swojego kibla. Jeszcze nikt nie wszedł w jej wąskie pole widzenia, ograniczone ściankami kabiny. Otwarte, zielonkawe drzwi kiwają się na zawiasach, Kuźma nigdy nie odczuwała potrzeby, żeby je zamknąć, gdy kucała na ziemi, szorując… nie, to na pewno nie porcelana. Tani plastik?
Zapach piżma chyba się do niej zbliża. Kuźma tak właściwie nie ma pojęcia, jak brzmi tupanie ogromnych łap, bądź stóp, bądź czegokolwiek, co to coś posiada, ale w każdym razie słyszy coraz bliższe niej stukanie czegoś o popękane płytki, którymi wyłożona jest podłoga latryny. Kuźma półświadomie zaczyna je liczyć, myśląc o tym, jak daleko ma do wyjścia. Zimny pot spływa jej po skroni, gdy wykonuje w głowie trudne działania fizyczno-matematyczne, ale nie dochodzi do żadnego wniosku, czy w ogóle czegokolwiek, co mogłoby ją uratować.
Napięcie tylko wzrasta, a gdy napięcie w Kuźmie wzrasta, włączają się w niej wszystkie mechanizmy obronne, jakie posiada. Czyli jest to: użycie swoich mocy albo paniczna ucieczka (również z użyciem swoich mocy, ale w takim momencie już nie wie, do czego dokładnie ich używa). Tym razem chyba nieświadomie też coś robi, przy czym jest to coś, co niestety ujawnia czyjąś obecność w ostatniej kabinie i z pewnością tak samo, jak jej wybujała wyobraźnia dopasowała zapach spod dupy bobra do jakiegoś potwora, tak i jej przerażająca aura zostaje dopasowana do monstrum kryjącego się w obozowym kiblu. Monstrum, którego zamiarem jest zjedzenie wszystkich legionistów, którzy łudzą się, że będą mogli w spokoju się załatwić. Biedaczyska.
Kuźma bierze głęboki wdech (błąd!!!) i przełyka ślinę o dziwnym posmaku. Jej umysł podsuwa jej coraz to nowsze, okropne wizje, a jej wyobraźnia okazuje się niespodziewanie szalona. Gdzieś w jej świadomości pojawia się informacja, że domniemany potwór z jakiegoś powodu też zaczyna odczuwać strach i specyficznie nagle zaczyna bać się wszystkiego, co może stać za rogiem. Drzwi pozostałych kabin uderzają o ich ściany, aż wreszcie…
Latryny przeszywają dwa przerażone wrzaski. Tenisówki ślizgają się na kałużach na podłodze i Kuźma, zanim zdaje sobie sprawę, że przerażającym potworem jest aktualnie leżące na ziemi dziecko Kloacyny, upada zaraz obok niejgo. Popchnięta strumieniem wody o bardzo wysokim ciśnieniu, który wytrysnął prosto z kibla za jej plecami. Jedyny plus? Nie dostała brudną wodą w twarz. 

 Quinn? 
 ─── 
 [1021 słów: Kuźma otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Sony CD Avery — ,,Był sobie raz pajączek..."

Poprzednie opowiadanie

LATO

Sony, jak to ono zazwyczaj miało w zwyczaju, naprawdę stara się uważnie słuchać wszystkiego, co mówi Avery, ale nagle jego mózg się wyłącza, uszy wypełnia szum i wzrok staje się trochę zamglony, wpatrzony w nicość przed nim. Avery bowiem mówi coś, czego Sony nigdy w życiu by się nie spodziewało, nawet by o czymś takim nie pomyślało ani nikogo o to nie posądziło, bo to już zakrawa o niedorzeczność. Koncept odczuwania strachu na widok jakiegokolwiek żyjącego stworzenia jest dla Sony czymś absolutnie abstrakcyjnym, a nawet czymś graniczącym z niemożliwością, bo jak można, na przykład, nie kochać takiej oto tarantulki, nad którą aż kusi się pochylić, pokiziać pomiędzy tymi uroczymi oczkami i wymamrotać ,,puci, puci, ty słodziaczku”? Jako miłośnik wszystkiego, co chodzi po ziemi, Sony nie czuje się tylko zaskoczone wyznaniem nowopoznanego kumpelcza, jest nim kompletnie zdruzgotane, dosłownie wgniotło jągo w ziemię, bo wszystkie jejgo plany na temat ich wspólnej opieki nad Robakiem Erykiem Piłsudskim właśnie legły w gruzach i raczej się już z nich nie podniosą. Bardzo zrezygnowani puszczają dłoń Avery, z przygnębioną miną stają w miejscu i niepewnie patrzą dziecku Ateny w oczy. Pod jej powiekami zbierają się łzy żalu i na szczęście Sony nie przejmuje się swoją emocjonalnością na tyle, żeby rzeczywiście się zawstydzić.
— No okej… — mruczy, cały jego zapał nagle z niego ucieka, zabity przez Avery (dosłownie wbiło mu nóż w plecy, raczej nie może spodziewać się innej reakcji). Jednak niespodziewanie na twarzy Sony pojawia się zupełnie inna emocja, a oni znowu ożywają, chociaż może nie jest to najlepszy sposób, w jaki ktoś może ożyć. — O bogowie, jak ja cię przepraszam! — wykrzykuje w nagłym poczuciu ogromnego współczucia do Avery, któreno nieświadomie zmusili do przetrwania tych wycieńczających kilku minut w towarzystwie jeno największego lęku. Na jej nieszczęście, te przerażająca chwila wciąż trwa, bo przecież Robak Eryk Piłsudski nadal znajduje się w jejgo dłoni i pomimo nieustającej, ogromnej chęci ucieczki, ciągle siedzi na swoim miejscu. — Nie miałem pojęcia, jeju, naprawdę to… to wszystko… to było kompletnie nieświadomie i naprawdę bardzo nie chciałom, i wiem, że to wszystko moja wina, ale może jakoś ci to zrekompensuję, nie wiem, cokolwiek, bo w sumie to mi teraz jest tak bardzo, bardzo głupio i nie wierzę, że byłam w stanie ci to zrobić, i to takie okropne z mojej strony, i naprawdę bardzo żałuję, i mam nadzieję, że mi wybaczysz, bardzo ładnie proszę, bo ja nie przeżyję, jeżeli ktoś będzie uważać mnie za swojego wroga, bo to jest takie okropne, jak ludzie się nienawidzą, i mi się smutno robi, gdy słyszę, że ktoś kogoś nienawidzi, i będę o wiele bardziej smutne, jeżeli to mnie ktoś będzie nienawidził, zwłaszcza taka fajna osoba jak ty — trajkocze, wbijając oczy w bladą twarz Avery, tak jakby nie widziało poza nią świata. To trochę prawda, bo gdzieś w środku swojego monologu zaczyna gestykulować, trochę za bardzo wymachując rękoma i Avery, boleśnie świadome bliskości Robaka Eryka Piłsudskiego, sukcesywnie stara się odsunąć od Sony. Za to Apolliniątko, u którego myślenie najwyraźniej działa trochę inaczej niż u innych osób, robi krok w przód, gdy Avery robi krok w tył, skutecznie uniemożliwiając nu uratowanie siebie i swojego zdrowia psychicznego z tej opłakanej sytuacji.
Aż nagle dłoń Sony się otwiera, a Robak Eryk Piłsudski postanawia wykonać skok. Desperacki, ostateczny skok, którego odwagę naprawdę można podziwiać. Coś, czego nie dokonałby żaden inny pająk, który przez tak długi czas więziony był w piąstce dziecka, które było przekonane, że robi dobrze.
Przez na szczęście bardzo krótki, ale równie dramatyczny moment Avery przebiega elektryzujący impuls strachu, że Robak Eryk Piłsudski postanowi skoczyć właśnie na nieno, ale pajączek chyba nie ma zamiaru narażać się ani na ponowne zniewolenie, ani na pewną śmierć z rąk dziecka Ateny. Skacze więc na ziemię, na piękne, zielone źdźbła trawy i z prędkością światła znika między liśćmi, kamykami i innymi drobinkami, które się tam znajdują. Sony natychmiast odskakuje jak najdalej miejsca, w które nieszczęśliwie spadł jego zwierzaczek i wydaje z siebie zaskoczony i żałosny okrzyk osoby, która przegrała z przeznaczeniem.
— Robaku Eryku Piłsudski! — wydusza z siebie ze łzami w oczach. — Jak śmiałeś mi to zrobić! Dlaczego… dlaczego skoczyłeś?! Czy ty w ogóle liczysz się… z moimi, moimi uczuciami?! — Wyglądają jak wariat, gdy tak krzyczą, pochylone nad kępką trawy, w której prawdopodobnie nie ma już Robaka Eryka Piłsudskiego. — Ja dla ciebie poświęciłam tak wiele, cały ten mój czas, wszystkie moje starania! Uratowałam cię przed śmiercią! Mogłeś zostać zabity butem Niketasa, a przyrzekam, że jego stopy zawsze śmierdzą, nie wiem, czy on się w ogóle myje! To nie byłaby przyjemna śmierć, ty głupi… głupi, mały niewdzięczniku, ty! — Bierze głęboki wdech, gniewnie tupie nogą, stanowiąc sobą wzór do naśladowania dla małego, wściekłego dziecka w supermarkecie. — Chciałom ci zrobić mały i uroczy i słodki pajęczy domek, wiesz? Żebyś mógł sobie założyć małą i uroczą i słodką i dużą pajęczą rodzinę, żebyś miał małą i uroczą i słodką i piękną żonę pajęczyce albo przystojnego męża pająka, albo w ogóle oboje na raz. Wszystko, powtarzam, wszystko zepsułeś! — Z naburmuszoną miną odwraca się plecami do… no, już na pewno nie do Robaka Eryka Piłsudskiego, który właśnie przebiera swoimi odnóżami bardzo, bardzo szybko, byleby jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od dwójki półbogów. Sony nie wytrzymuje i kilka łez toczy się po jej policzkach, chociaż jej tupet mówi jej, że nie powinna płakać po pająku, który zostawił ją w tak bestialski sposób. Gwałtownym i mocnym ruchem ociera oczy z łez, nadyma policzki śmiertelnie obrażone na Robaka Eryka Piłsudskiego, równocześnie próbując poradzić sobie ze świadomością, że prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczy. 

  Avery? 
─── 
 [910 słów: Sony otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

poniedziałek, 24 lutego 2025

Od Violet do Niketasa — ,,Ten Redbull naprawdę dodaje skrzydeł"

Rosalie wyciągnęła z szafy czarny kociołek z wygrawerowanym symbolem potrójnej bogini i położyła go na metalowej kratce, pod którą żarzył się płomień, rozpalony chwilę wcześniej przez Violet. Młodsza z sióstr złapała oddech.
— Okropieństwo, straszne, straszne, okropieństwo — wycedziła przez zęby, odczuwając sztywny ból w krzyżach. Nie było to naczynie gigantycznych rozmiarów, jak typowy kocioł ze stereotypowej chatki wiedźmy, a wielkości tradycyjnego garnka, jednak ważył swoje. Właściwie, dziewczyny same nie wiedziały, cóż to za ciężki materiał, wynaleziony przez ich matkę.
— Wiem, wiem — W międzyczasie starsza siostra przyniosła pięciolitrowy baniak z wodą, podpisany jako ,,księżycowa źródlana” (Broń Matko, aby do takiej mikstury użyć księżycowej kranówy!). Wypełniła nią ponad połowę garnka po to, aby Rosie dodała kilka łyżek soli himalajskiej i zaczęła mieszać skromną zawartość ich mikstury.
— Nie wiem, po co to robimy. — Wnuczka Afrodyty przewróciła ostentacyjnie oczami. Nienawidziła produkcji tego wywaru. — Wypijesz maksymalnie dwie butelki, a później nie będziesz miała, co zrobić z pozostałymi dwunastoma. Nie sądzę, żebyś wisiała komuś aż tyle przysług, no i na odwrót. A pamiętasz, jak mówiłam, że to nasz prywatny przepis?
— Nie panikuj, Rosie. — Violet machnęła ręką. — Obozowicze przestają być zainteresowani naszymi wróżbami, a musimy sobie jakoś radzić, jeśli nie chcemy ubrudzić sobie rąk.
— Komu wydasz resztę fiolek?
— Dzieciakowi Hermesa. W zamian załatwi nam parę drobiazgów. Nie pożałujesz.
To Violet zapoczątkowała ubijanie interesów poprzez ,,sprzedawanie” magicznej mikstury, która znacznie wspomaga naukę na testy. Niewiele osób wiedziało, że dzieci Hekate oferują takie cudo, zresztą zawsze tak było. Natomiast Violet uważała, iż ma ona potencjał. Nie kłamała, mówiąc, że wróżenie innym dzieciakom stało się mniej popularne. Słyszała skargi, że wolą oni usłyszeć coś bardziej oczywistego i coś, co nie papla jak wyrocznia delficka, aż trzeba się nagłówkować. Zaś oto alternatywa, aby przetrwać w tym miejscu, a że niewielu herosów o niej wie, to nie jest dla nich szkodliwa.
— Gdyby mama miała coś przeciwko już byś o tym wiedziała — kontynuowała, choć Rosie już dawno poddała się w kwestii umoralniania rodzeństwa. Zamiast tego poszła po resztę składników do ich ,,energetycznej zupy”. 

 ***
 
Ostatnia butelka została zakręcona. Violet potrząsnęła nią, dumna z siebie, iż nic się nie zważyło. Kiedy półbogini położyła ją na stole, miks ziół i proszków zaczął opadać na dno różowawej cieczy. Były to niedobitki, które nie rozpuściły się podczas mieszania, jednak powinny one zniknąć lada moment. W każdym razie napój był idealny!
Właśnie zaczęła wiązać wstążki na szyjkach butelek w czarno srebrnych barwach — symboliczny znak, że ich pracę pobłogosławiła sama Hekate, gdy nagle rozeszło się pukanie do drzwi.
Rzuciła się, aby przyjąć gościa. U progu stanął brunet o dziwnym miksie kilku aur — wyczuła u niego ciut łotrowatości, choć zdecydowanie nie miał złych zamiarów. Raczej działał w czyimś imieniu, dla dobra tego kogoś. Kojarzyła go jako grupowego dzieciaków Hermesa, a nie znała go osobiście i nawet o nim nie słyszała. Po prostu przewijał się przez obóz w tłumie innych herosów, a co najwyżej trenowali razem szermierkę obok siebie, z osobnymi partnerami. Wiedziała jednak, że Hermesiaki poślą kogoś po swój towar. Nie spodziewała się, że będzie to sam grupowy, stąd nie udawała zaskoczenia.
— W samą porę! — Violet uśmiechnęła się życzliwie i gestem ręki zaprosiła chłopaka do siebie. Tylko jak on miał na imię? Na pewno było to imię pochodzenia greckiego.
Brunet obdarował czarodziejkę nonszalanckim uśmiechem i rozgościł się na sofie, a że towar stał na stołku tuż przed nią, zaczął badać go wzrokiem.
— To wszystko? — zapytał, unosząc brew spod ciemnych okularów. Miała nadzieję, że się nie zawiódł.
— Niekoniecznie — odparła Violet. — Umówiliśmy się na dziesięć butelek. Dwie zatrzymuję dla siebie. To i tak więcej, niż chciałam zaproponować za fiolkę smoczej krwi, ale niech wam będzie. Twoje rodzeństwo samo zaproponowało taką cenę.
— Mhm, dobrze — mruknął chłopak, zaś hekaciątko oświeciło odnośnie do jego imienia. Prawie by je wykrzyczała.
— Niketasie. — Mimo to, zabrzmiała dumnie ze swojej marnej pamięci, że przynajmniej teraz wygrzebała jedno imię z czeluści wspomnień. — Normalnie proszę o dyskrecję, kiedy wydaję ten eliksir, ale czy tym razem mogłoby być w drugą stronę?
— To znaczy…?
— To znaczy, że gdyby ktokolwiek pytał, skąd macie ten eliksir, możecie skierować go do nas. Widzisz, zapotrzebowanie na magiczne napoje albo rytuały wzrasta. Wiadomo, każdy chce sobie pomóc w różnych sprawach, ale ceny składników też idą w górę. Po prostu możesz nas polecić, ale dyskretnie. Nie chciałabym, żeby Chejron się połapał. Zgoda? 

  Niketas?
─── 
 [700 słów: Violet otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 23 lutego 2025

Od Quinn — ,,Not now, Blastoise"

Mała rzecz, a cieszy.
Szczerze mówiąc, to Quinn nigdy nie sądziło, że takie małe urządzenie może dawać tyle frajdy, okrągłe, przypominające jajo z paskudną pikselową grafiką tamagotchi siedziało bezpiecznie w kieszeni ich spodni podczas lekcji hiszpańskiego. Półboże słuchało jednych uchem, dobrze wiedząc, że ma ten temat już obcykany, nie chcieli jednak sprawić przykrości swojej nauczycielce, które była niczym anioł chodzący po ten zasranej ziemi.
Ich wzrok co jakiś czas wędrował do kieszeni, z której wyciągali urządzenie, gdy tylko wydawało z siebie jakiś niepokojący dźwięk. Ruthie dostała to coś od ich ojca, gdy odstawiła histerię w sklepie, rzucając się niczym najprawdziwszy szatan i drąc paszczę, że ona nie wyjdzie, dopóki ojciec jej tego nie kupi.
Co zrobił cudowny tatuś? Oczywiście, że kupił bachorowi upragnioną zabawkę, bo przecież to tylko dziecko. Ta, tylko dziecko, które rosło na małego terrorystę.
Dlatego też bez krzty namysłu, wstydu czy niepewności, zawinęło zabawkę, gdy tylko kaszojad rzucił ją gdzieś w kąt, nazywając ,,gupim jajem”. Jak dba, tak ma, a prawdę powiedziawszy, legionista chętnie przygarnie jakiś umilacz czasu, nawet jeśli miałby dostawać pierdolca, jak to elektronika zwykle miewała w ich towarzystwie.
Pierwsze odpalenie tego ustrojstwa wyglądało komicznie, paluchy Quinn nie mogły trafić w malutkie przyciski, co chwilę dusząc nie ten, co miały, bądź kilka na raz. Ostatecznie — wygrali bitwę, a z jaja wykluło się… cóż, ciężko było powiedzieć co, ich zdaniem przypominało to jakiegoś rozpikselowanego gluta, który wypełzł spod szafki nocnej; olało jednak temat, czasem nakarmiło stworka, trochę się z nim pobawiło czy tam położyło spać. Taki stan rzeczy trwał kilka dni aż Glut, tak właśnie Quinn nazwało swojego wychowanka, nie zachorował, a następnie, o zgrozo zmarł! Glut Senior został więc pochowany ze szczególną troską w serduszku blondyna, a jego miejsce zajął Glut Junior, który… również podzielił los poprzednika. Tak samo było z jego kuzynem Śluzkiem i jego siostrą, Śluzkowiną. Cztery stworki ubite, tylko dlatego, że półbożyszcze czasem zapominało nakarmić potworka czy tam się z nim pobawić; w teorii nic wielkiego, żadne halo, aczkolwiek Quinn strasznie to przeżywało, za każdym razem jakby umarł im szczeniaczek, dlatego też numer pięć, by uchronić go przed losem poprzedników, otrzymał dodatkowo inne imię.
Przez ponad tydzień ich nowy podopieczny na zmianę jadł, bawił się, srał i chodził spać, tym razem był jednak pilnowany niczym z zegarkiem w ręku. Żeby było śmieszniej, legionista założył sobie nawet mały notesik, w którym zapisywał, kiedy to karmił swojego stworka.
Właśnie zbliżała się pora karmienia, toteż Quinn wyciągnęło tamagotchi z kieszeni. Zręcznie ukryło urządzonko w dłoni, tak przynajmniej myśląc, cóż — i tu był pies pogrzebany! Sokole oko nauczycielki wychwyciło niepożądane zachowanie.
¿Me estás escuchando? — Dłonie pani Barrery oparły się o ich ławkę. — Bo na chwilę obecną widzę, że nie bardzo. — Kobieta uniosła brew, oczekując wyjaśnień. Quinn dosłownie miała ochotę zapaść się pod ziemię, jednak jedyne co była w stanie zrobić to zjechać trochę na krześle jak jakaś fujara. Nagle, na całą klasę rozległo się donośne brzęczenie wymieszane z popiskiwaniem — pora karmienia właśnie nastała. Nosz kurwa…
— Nie teraz, Blastoise… — szepnęli w stronę urządzenia, wiedząc bardzo dobrze, jak przesrane mają.
Estoy jodiendo… 

 ────── 
 [504 słowa: Quinn otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

Od Lynn CD Kala — ,,Biały gołąb"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Gdy chłopak obraca się, jeszcze tylko przez moment nosi twarz jej brata, i po chwili do Lynn dociera, że to nie może być Nalin. A może to właśnie on, może zmienił się tak przez te wszystkie lata? Może zapomniała, jak on wygląda? Mózg kobiety podsuwa jej coraz bardziej absurdalne scenariusze. Choć wie, że nie ma szans, by jej brat przeżył — sama widziała jego martwe ciało, oraz że nigdy by go nie zapomniała
— czasami mimowolnie zastanawia się, czy twarz Nalina starzałaby się tak samo, jak jej, ponieważ przez wszystkie lata dane im razem wyglądali identycznie — mimo tego, nie potrafi odpędzić głupich pomysłów. Czy powinna paść na kolana i przepraszać? Nie, najlepiej od razu uciec. Czy Nalin powrócił, żeby się na niej zemścić?
Mdłości ustąpiły lekkiemu bólowi głowy.
Kobiecie zajęło chwilę, żeby zrozumieć, że zza natłoku jej myśli ktoś coś do niej wypowiedział. Nie zrozumiała, co za słowa zostały wypowiedziane, i spojrzała na chłopaka nad sadzawką. Nie wyglądał na takiego, co by się grzecznie powtórzył. O co mógłby się spytać? Prawdę mówiąc, ona miała też pytanie — nawet więcej niż jedno. Jeśli nie był manifestacją jej brata, skąd się tu wziął? Ktoś go przysłał? Szukał jej? Szukają jej? Nie, nie ma nic do ukrycia, ale na pewno? W każdym razie się nie ukrywa. Nadal ma kontakt ze światem, odległość jej domku od innych zabudowań to czysty przypadek. Nadal czasem spotyka się z ludźmi, kupuje jedzenie, sprzedaje szaliki i czapki. Może ten chłopak chce kupić szalik? Zauważyła, że dłużej zawiesił wzrok na jej szaliku i zarumieniła się (choć trudno było to zobaczyć na twarzy i tak czerwonej od mrozu). Z pewnością myśli, jak bardzo nie pasuje on do reszty stroju, jak dziwnie odstaje od jej postaci.
Nic nie ukrywa, musi więc postawić sprawę jasno, żeby nie posądzono jej o nic.
— Nazywam się Lynn Tsetova i przyszłam… nakarmić gołębie. — Wskazała drżącą lekko dłonią na tego na ramieniu chłopaka.
Słowa wychodziły z jej ust bez ładu, jedno po drugim lub przeciwnie — z dziwnie długimi odstępami. Bełkotała, słychać było chrypkę. Zawsze miała problem z wyraźnym mówieniem, a w obecnym trybie życia rzadko używała swojego głosu, co jeszcze ten problem pogłębiało. Cud, jeśli nieznajomy ją zrozumie.
— A ty? — rzuciła jeszcze, trochę wolniej, starając się o uśmiech. 

  Kal? 
────── 
 [368 słów: Lynn otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Terry'ego do Caroline — ,,Rzeźnia nr 7"

Zazwyczaj Obóz Herosów traktuje się jak spełnienie marzeń każdego normalnego półboga (znaczy, tylko pod pewnymi względami). Herosi z Long Island z niepokojem spoglądają (zazwyczaj tylko kątem oka) na Obóz Jupiter, gdzie poziom rygoru i katorgi jest równy wysokości Olimpu. Albo, jak lubią określać to Grecy, ,,wywalony w kosmos”. Gdy porównuje się do siebie te dwa miejsca, półbogowie z Obozu Herosów szybko zyskują w czyichś oczach miano słabych lamusów. Po prawdzie Terry nie byłby tym zaskoczony, w końcu on sam za nic nie nadawałby się do Obozu Jupiter, bo prawdopodobnie nie przetrwałby tam nawet dnia. Załamałby się nerwowo. Nie, żeby nie załamywał się nerwowo w Obozie Herosów, ale to jedynie udowadnia ten fakt. Codzienne obozowe aktywności interesują go tak bardzo, jak poezja cyklopów, więc zazwyczaj po prostu w pełni oddaje się zachęcaniem truskawek do szybkiego wzrostu, ewentualnie ucieka do lasu albo chowa się pod łóżkiem przez cały dzień, słuchając muzyki na słuchawkach. Nie słyszy wtedy ludzi, którzy go wołają, więc nie ma też wyrzutów sumienia za to, że nie wychodzi z ukrycia i inni się o niego martwią. Jednak czasem, na szczęście całkiem rzadko, zdarza się, że ktoś łapie go za ramię wystarczająco wcześnie, żeby Terry nie miał jak uciec i zaciąga go na morderczą ściankę wspinaczkową, wrzuca do kajaka albo zmusza go do robienia miliona innych rzeczy, których Terry bardzo nie chce robić.
Z początkiem wiosny większość dzieci Demeter raczej skupia się na uprawie truskawek i innych roślin, pomaga trawie stać się bardziej zieloną i inne takie… aktywności typu babranie się w ziemi. Terry z wielką chęcią by do nich dołączył, już nawet założył na ręce brudne, stare i znoszone rękawice ogrodnicze, ale nagle staje przed nim nie do końca znajoma mu obozowiczka.
— Mam do ciebie sprawę — mówi prosto z mostu, bez żadnego ,,Cześć, jak się masz?” ani jakiegokolwiek innego przywitania. — Albo raczej zadanie.
Po czym po prostu wpatruje się w chłopca, oczekując odpowiedzi. Wbija w niego wzrok zdecydowanie wymagający odpowiedzi, ale im dłużej po prostu gapią się na siebie, Terry’emu coraz trudniej jest wydusić z siebie chociaż jedną głoskę. Zamiast na chwilowym (ma nadzieję, że chwilowym) problemie, skupia swoje myśli na czymś kompletnie innym. Próbuje dopasować dziewczynę do któregoś z bogów, bo mimo wszystko musiał ją już gdzieś widzieć, na pewno nie jest tutaj nowa (a przynajmniej na taką nie wygląda ani nie zachowuje się jak taka). Lekko marszczy brwi, aż nareszcie w jego głowie coś satysfakcjonująco klika i już wie.
Stojąca przed nim dziewczyna zdecydowanie jest jedną z córek Aresa i jeżeli tym zadaniem okaże się topienie Terry’ego w obozowym kiblu, on… on po prostu się podda i już nigdy nie wysunie palca ze swojego łóżka.
Jeżeli jeszcze chwilę temu istniała minimalna szansa, że Terry postanowi się odezwać, właśnie teraz wydała ciche ,,plum” i zniknęła.
— Masz zamiar… coś powiedzieć? — Terry albo sobie to wmawia, albo w tonie głosu dziewczyny słyszy cień gniewu, jakieś iskierki irytacji, jakby zaraz miała zacząć drgać jej powieka (ze złości, oczywiście). Chłopiec lekko kręci głową, ba nie ma siły walczyć ze sobą, żeby wyjąkać kilka kulawych słów. — No, okej, dobra. Ktoś tam powiedział mi, już dokładnie nie pamiętam… — Urywa i potrząsa głową, próbując skupić się na tym, co ma do powiedzenia i co prawie uciekło jej z głowy. — W każdym razie, rzadko bywasz na treningach, ot co. Więc dzisiaj zostawiasz te głupie truskawki swojemu rodzeństwu i idziesz ze mną na plac treningowy. Nie masz wyboru. Musisz odbębnić jakieś godziny, czy coś w tym stylu.
Terry pierwszy raz słyszy o jakimś ,,odbębnianiu godzin”, ale posłusznie ściąga rękawiczki i odkłada je na ziemię obok innych narzędzi ogrodniczych. Jakby w obawie, że jej ucieknie, dziewczyna chwyta go za dłoń (swoją drogą, chłopiec natychmiast zauważa, że ma ona bardzo ciepłe palce) i wręcz ciągnie go w stronę placu treningowego. Terry czuje się trochę jak worek kartofli, który po prostu można zarzucić sobie na ramię i przenieść w inne miejsce, nie kłopocząc się pytaniem go o jakąkolwiek zgodę.
— W ogóle, jestem Caroline. — Przerywa ciszę, którą jak na razie zapełniały tylko odgłosy ich kroków. — A ty Terry, nie? — Nawet nie odwraca się, żeby sprawdzić, czy chłopiec ma zamiar jej odpowiedzieć. Ba, nie czeka, aż jej jakkolwiek odpowie, zamiast tego zadaje kolejne pytanie: — Czym ty w ogóle walczysz?
— Ja, yy, pro… znaczy, ten, sfendonai.
— Aha, nieważne. To powalczymy sobie na miecze, spoko? — Caroline zachowuje się zupełnie tak, jakby Terry już się na to zgodził i wyciąga ze składzika na broń dwa drewniane miecze, choć chłopiec spodziewałby się po córce Aresa wyciągnięcia stamtąd totalnie prawdziwej, bardzo ostrej i wypolerowanej broni.
Niepewnie chwyta podany mu miecz, który trzyma po raz pierwszy w życiu i bardzo dobrze to widać. Nie ma pojęcia o tym, jak powinien chwycić rękojeść, w końcu jest małym dzieciakiem, który od zawsze trenował walkę procą i garścią kamieni. Zresztą, i tak jego treningi w większości polegały na zbieraniu kamieni, a nie na rzeczywistym… no, ćwiczeniu jakichkolwiek umiejętności. Caroline kręci nosem, rzuca swój miecz na ziemię i próbuje zrobić coś z uchwytem Terry’ego, żeby choć trochę przypominał ten poprawny.
— Cholera, ty w ogóle czujesz palce? — pyta sarkastycznie w reakcji na lodowatą skórę dłoni chłopca.
Z braku fachu, Terry po prostu wzrusza ramionami. Z każdą bardzo powoli mijającą minutą coraz bardziej wydaje mu się, że znajduje się w kompletnie nieprzystosowanym do niego miejscu. Najzwyczajniej w świecie, z natury, nie pasuje do bicia się na miecze, do trzymania mieczy i do jakichkolwiek prób zmienienia tego. Caroline zdecydowanie trafiła na szczególnie opornego ucznia, który za nic będzie miał jej nauki, bo głównie skupi się na tym, żeby utrzymać się na nogach, jakoś przetrwać te bogowie wiedzą ile godzin i nie wyjść z nich zbyt poranionym (chociaż to już zahaczało o marzenie ściętej głowy, patrząc na jego przeciwniczkę, która mimo podobnej ilości czasu spędzonego w obozie wydaje się znacznie bardziej doświadczona w fechtunku, niż on).
— Okej, jest git. Możemy zaczynać. — Caroline podnosi swój miecz z ziemi, a Terry wpatruje się w nią szeroko otwartymi ze strachu oczami. Ale co mają zaczynać? Jak mają zaczynać? Czemu niczego mu nie wytłumaczy? Czy to nie logiczne, że nigdy wcześniej nie trzymał miecza? Nie powinni zacząć od jakichś prostych pchnięć, ruchów czysto technicznych, zamiast od razu przechodzić do pojedynków? Albo mogłaby cokolwiek mu powiedzieć na temat tego, jak się walczy mieczem, skoro dosłownie obdarował ją informacją, jaką bronią zazwyczaj się posługuje? Nie? Okej. Terry majestatycznie zdziera kolana po dwudziestu sekundach. Łokcie zresztą też. Wnętrza dłoni po trzydziestu (nie przypuszczał, że uda mu się tyle wytrzymać bez dostania mieczem po żebrach), po czym bohatersko postanawia położyć się na suchej, szorstkiej ziemi (na którą najzwyczajniej w świecie upadł) i prawdopodobnie już nigdy nie wstać, bo mu się to za nic nie opłaca. Nawet nie przegrywa, bo Caroline jakoś szczególnie go poturbowała. Przegrywa, bo kompletnie nie wie, co zrobić, potyka się o własne nogi i już po dziesięciu sekundach zapomina, jak powinien trzymać miecz.
Tak, leżenie na ziemi jest zdecydowanie bardziej przyjemne niż ten cały trening. 

  Caroline? 
──── 
 [1146 słów: Terry otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Havu — „Happiness is a butterfly”

— Długo grasz na gitarze? — pytała Mia, kiedy oglądaliśmy wiszące na ścianach instrumenty muzyczne. Sklep był na tyle dobrze wyposażony, że moglibyśmy spędzić tutaj następne cztery godziny i wciąż nic nie wybrać.
— Dwa lata — przyznałem, chociaż nigdy wcześniej tego nie liczyłem i nie pamiętałem dnia, w którym kupiłem swoją pierwszą gitarę. Nie mogłem sobie też przypomnieć ciężkich początków, kiedy nie potrafiłem zagrać najprostszej piosenki, najprawdopodobniej było to you’re my sunshine, ale mogę się mylić. Rzuciłem dwa lata, bo brzmiało to najsensowniej, zważając na fakt, że czasem grałem dla dziewczyny, gdy przychodziła do mnie w odwiedziny.
— Jezu, tylko dwa? — zdziwiła się, oglądając teraz inne instrumenty, zbyt znudzona patrzeniem na gitary, którymi się zachwycałem. — Zagrasz mi coś?
Zawsze o to prosiła, kiedy tylko miała okazję. Nie wiem, dlaczego Mia lubiła moją grę, nie byłem przecież profesjonalistą, a ilekroć mi coś nie wychodziło, to rozważałem rzucenie tego hobby na rzecz innego; ale ona zawsze pytała i zawsze się zachwycała. Nawet wtedy, kiedy źle pociągnąłem za struny lub pomyliłem akordy, bo nie zmieniłem ich odpowiednio szybko, w rytm grającej muzyki.
Przewróciłem oczami, udając poirytowanego, ale zaraz tajemniczo się uśmiechnąłem i podszedłem do dziewczyny.
— Jeśli ładnie poprosisz.
Uwielbiałem się z nią droczyć.
— Okej, w jaki sposób mam cię poprosić, hm? — Spojrzała na mnie w sposób, w jaki zawsze patrzyła, kiedy do głowy przychodził jej pewien niecny pomysł. — Proszę, Havu, drogi diagnosto laboratoryjny, czy mógłbyś zagrać dla mnie na gitarze?
Zacisnąłem zęby i zaraz wybuchnąłem śmiechem. Nienawidziłem, kiedy to robiła, ale Mia doskonale to wiedziała.
— Nie mów tak do mnie.
Więcej się rzeczywiście nie odezwała, poganiając mnie jedynie wzrokiem, bym się pospieszył z wyborem. Kiedyś przyznała, że będąc ze mną w sklepie muzycznym, czuje się jak facet, który poszedł ze swoją kobietą do odzieżowego.
Kupiłem tylko nowe struny do gitary, które wybierałem stanowczo za długo. Gdybym miał więcej pieniędzy — szczególnie oszczędności — pokusiłbym się o zakup nowej gitary elektrycznej. Wszystkie jednak były stanowczo za drogie jak na zawartość mojego, już i tak ledwo żyjącego, portfela.
 
Wymieniałem struny, a Mia w tym czasie oglądała biegające w klatce szczury. Zawsze była nimi zachwycona, chociaż nienawidziła tych miejskich, urzędujących w ślepych zaułkach czy śmietnikach. Czasem się śmiałem, tłumacząc, że dziki szczur nie różni się szczególnie od domowego, ale wtedy tylko ucinała temat i udawała głuchą.
— Co sobie życzysz? — zapytałem, odkładając stare struny na bok. — Masz minutę na odpowiedź, inaczej zagram to, co będę chciał.
— Zagrasz mi Living legend?
— Na gitarze elektrycznej? — jęknąłem, zapominając, jaką fanką Lany del Rey jest.
Patrzyła na mnie hipnotyzująco, zaciskając dłonie na spodniach. W takiej sytuacji mogłem się tylko poddać, pójść po słuchawki i przesłuchać czterominutowego utworku pięć razy, by nauczyć się melodii.
Mia wcale mi nie przeszkadzała, bawiąc się ze szczurami, które nazywała białymi chmurkami. Urzekało mnie to za każdym razem, kiedy je tak nazywała.
— Jak mi nie wyjdzie, to mnie nie obwiniaj — powiedziałem, odkładając słuchawki na bok. Usiadłem na kanapie i powtórzyłem w myślach tekst piosenki, potem spojrzałem na gitarę, którą trzymałem na kolanach. — Nie gram takich spokojnych utworów.
— Mhm, wiem.
Włączyłem piosenkę, by wraz z tą melodią pociągać za struny, które falowały pod moimi palcami. Gdzieś zostawiłem kostkę, ale nawet nie chciałem jej szukać przez to, jak dobrze sam początek mi wyszedł.
Nie patrzyłem na dziewczynę, zbyt zafiksowany na tym, by wszystko wyszło idealnie. Byłem perfekcjonistą, jeśli chodziło o muzykę. Chciałem każdy dźwięk, każdą nutę, doprowadzać do pełności.
— Mogło być lepiej — powiedziałem, nie będąc do końca usatysfakcjonowany z tego, co zagrałem. Wyczułem kilka niedociągnięć, których można było ominąć. Widziałem też możliwości w poprawie ruchu palców i rąk, bo nie trzymałem gitary tak, jak zazwyczaj. Wiele rzeczy poszło nie tak, ale Mia mimo tego wydawała się zadowolona.
Dziewczyna uśmiechała się do mnie, jej pomalowane na fioletowo usta wydawały się błyszczeć w sztucznym świetle.
— Niemożliwe, że grasz tylko dwa lata.
— Chcesz mi powiedzieć, że było to okropne?
— Jesteś głupi.
— Hej! — Odłożyłem gitarę, śmiejąc się, widząc ten charakterystyczny, chytry uśmieszek na twarzy przyjaciółki. Dałbym sobie rękę uciąć, że się ze mnie naśmiewała, kiedy tylko miała do tego okazję.
Podeszła do mnie, pociągnęła kilka randomowych strun i powiedziała:
— Dla niego też byś zagrał, co?
Ściągnąłem brwi, chcąc momentalnie krzyknąć, obudzony: nie, Mia, co ty pierdolisz! Ale doskonale wiedziałem, że miała rację. Chciałem zagrać dla niego. Coś, co byłoby tak samo dopasowane, jak Living legend było do dziewczyny.
Mia potrafiła odczytać każdą emocję, malującą się na mojej twarzy. Nie mogłem nic przed nią ukryć, co nie raz wprowadzało mnie w pewien dyskomfort; nawet jeśli byłbym światowej sławy aktorem, przyjaciółka i tak wiedziałaby, o czym tak naprawdę myślę.
— Daj mi spokój. — Odepchnąłem ją delikatnie, naprawdę słabo, jak na siłę, którą miałem rękach. — Gram tylko dla siebie. I dla ciebie.
Prychnęła pod nosem.
— Jesteś strasznie nieświadomy, wiesz?
Przewróciłem oczami na tę uszczypliwość i kazałem jej spadać. Do końca dnia nie chciała zostawić mnie w spokoju, prosząc, bym zagrał coś jeszcze; a ja wybierałem piosenki, wsłuchiwałem się w muzykę i pozwalałem strunom prowadzić moje palce. Wczuwałem się w drgania, w słowa melodii i dźwięki innych instrumentów.
— Co on w ogóle lubi? — pytała, leżąc na moich kolanach. Wyciągnęła rękę przed siebie i oglądała każdy z pomalowanych paznokci po kolei. — Czego słucha?
— Nie wiem, o kim mówisz — udawałem.
— Przestań, mógłbyś więcej opowiedzieć. Myślisz, że nie widzę, z kim ciągle piszesz? Z kim się ciągle spotykasz? — zachichotała, wyczuwając, jak mimowolnie się spiąłem.
— Lubi to samo, co ja. — Dałem w końcu za wygraną, wypuszczając z płuc nazbierane powietrze, które wstrzymywałem przez ostatnią minutę.
— Och?
— Możemy zmienić temat? — spytałem, czując nieprzyjemną duszność w klatce piersiowej. — Co jadłaś na obiad?
— Havu, zamówiliśmy pizzę.
— Dobra, nieważne — bąknąłem, podnosząc się niespodziewanie i tym samym brutalnie zrzucając dziewczynę z moich kolan.
Poszedłem do kuchni, gdzie nalałem sobie pełną szklankę wody, której wcale nie miałem ochoty pić. Zrobiło mi się jednak tak nieprzyjemnie sucho w jamie ustnej, że nie wytrzymałbym minuty dłużej w towarzystwie wypytującej mnie o wszystko przyjaciółki.
Mia o więcej tego dnia nie pytała. Widziałem jednak w tych umalowanych oczach błysk, który nie opuści mnie nawet w snach; bo ta cholerna gówniara czytała ze mnie, jak z otwartej książki. I najwidoczniej nie pozwoli mi obejść żadnego tematu, który dotyczył akurat jego.

 ──── 
 [1011 słów: Havu otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Violet — ,,Długość dźwięku samotności"

Chłód wczesnej wiosny nieprzyjemnie muskał jej skórę, choć była okryta kocami tak szczelnie, jak tylko mogła. Spod kłującego koca wydzierganego niegdyś przez jej siostrę wystawały jedynie dłonie, dzierżące pudełko zapałek. Próbowała z całej siły wykrzesać ogień na maleńkiej, zielonej główce zapałki, jednak złamała ją, niczym wykałaczkę. Kolejnej próbie również nie podołała, otóż cała drżała, choć nie tylko z zimna.
Jej niemoc miała źródło w gardle, które wydawało się jak spętane grubymi nićmi. Złapanie oddechu stało się trudne, jakby organizm Violet walczył właśnie o przetrwanie. Winowajca spływał zaś po zaczerwienionych policzkach, intensywnie jak wodospad, wywołując ciche jąkanie, które czarodziejka starała się stłumić. Bezskutecznie. To była jedna z tych nocy, kiedy jej rodzeństwo spędzało czas poza świątynią matki, a Violet została sama. Rosie nocowała u koleżanek z klasy, zaś Andrew… cóż, na pewno był potrzebny gdzieś indziej. W każdym razie była to noc, kiedy druga z córek Hekate pozostała sam na sam z emocjami, które nareszcie wypełzły na światło dzienne, a dusiły ją od długiego czasu.
Powinna czuć się lepiej? Nic bardziej mylnego!
Miała przed sobą najbardziej desperackie zaklęcie, jakie mogła rzucić. Przed nią stała różowa świeca, wokół której były rozsypane płatki róży — zarówno czerwone, jak i białe, aby dodać uroku tymczasowemu ołtarzykowi. Obok leżał solidny kawał kwarcu różowego. Bez skaz, zaś pełen blasku, z czego matka lub Afrodyta mogły być zadowolone. Wokół tańczyła woń jaśminu i rozmarynu, które w innej sytuacji ukoiłyby Violet, jednakże w tamtym momencie była w zbyt wielkiej rozsypce, żeby myśleć o pozytywnych rzeczach. Równy bałagan zrobiła również sól himalajska, zmieszana z ziołami.
Nie posiadała wiele składników do wykonania zaklęcia, lecz wierzyła, że powinny wystarczyć. Jeśli już mowa o wierze, gorzej było z wiarą w siebie. Po co robić rytuał, kiedy nie jest się przekonanym jego powodzenia? Nie wiedziała. Logika była tu bezsilna jak ona sama. Miała jednak przeczucie, że musiała to zrobić.
Ostatnia zapałka przyniosła jej wreszcie pożądaną iskrę, którą mogła przenieść na knot długiej świecy przed sobą. Wciąż drżały jej ręce, ale udało jej się tego dokonać. Płacz nie ustał, choć poluźnił nieco swoje sidła, na tyle, aby mogła działać dalej.
Na tym samym stole leżał również kawałek papieru i długopis, który wzięła do ręki i pochyliła się do napisania wołania o pomoc. ,,W moim życiu pojawi się ktoś, kto stanie się mi bliski”, zamanifestowała. Potem zatopiła papier w płomieniach i patrzyła, jak obraca się w popiół, nawet jeśli specyficzny zapach spalenizny drażnił jej nozdrza.
W międzyczasie wracały do niej wizje szczęśliwych obozowiczów, znajomych ze szkoły lub współpracowników. Pokrywał ich cień pustki, niedopasowania. Owszem, Violet nawiązywała różne relacje z różnymi ludźmi — i to w większości pozytywne, jednak nie było nikogo, kto mógłby nazwać ją przyjaciółką. Nikogo, kogo mogłaby potrzymać za ręce, ani nikogo, kto wesprze w trudnym czasie. Nikogo, z kim mogłaby spędzić czas na głupotkach, ani nikogo, kogo można przytulić.
Zamiast tego wciąż była obca, może nawet niewarta uwagi. Zakochana bez wzajemności i pozostawiona samej sobie na środku pieprzonej pustyni.
Nagle zerwał się nieoczekiwany podmuch wiatru, mimo szczelnie zamkniętych okien, co wyrwało córkę Hekate z rozmyślań. Płomień zgasł, zaś kartka papieru z manifestacją zjednoczyła się z kurzem.
To był znak, że należy posprzątać ten beznadziejny bałagan. 

 ──── 
 [521 słów: Violet otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

sobota, 22 lutego 2025

Od Edgara — ,,What's with you lately"

Gubiąc się pomiędzy alejkami, musiałom mrużyć oczy pod wpływem sztucznego oświetlenia. Szurania, rozmowy oraz pikanie kas przeplatające się między sobą roznosiły się po drogerii, sprawiając, że na każdym kroku rozglądałam się wokół siebie, nie będąc zaabsorbowane żadnym konkretnym zadaniem i szukając czegoś ciekawszego dla zajęcia mojego mózgu.
Koszyk, który miałam w dłoni, nie miał w wyposażeniu ani jednej rzeczy, ale i tak mnie pociągał w dół. Ledwo trzymałom się na nogach i co kilka metrów ziewałom, choć przecież spałom tego dnia ponad osiem godzin. Przez swoje rozkojarzenie o mało co nie wpadłam na mężczyznę, który nagle wyszedł zza regału. Zmarszczylom brwi, powstrzymując się od zwyzywania go od kretyńskiego idioty (żeby nie robić scen), gdy spojrzał na mnie krzywo — choć przecież to on nie patrzył, jak chodzi. Po przeklęciu w głowie kilkanaście razy chcialam powiedzieć swojej towarzyszce, że, do jasnej cholery, jeśli zaraz stąd nie wyjdziemy, to rozniosę ją, klientów, pracowników, budynek, całą ulicę i na końcu siebie.
Wtedy niespodziewanie kobieta złapała moją dłoń, nasmarowała na niej próbkę podkładu do twarzy, rozblendowała, zmarszczyła brwi i odłożyła go na miejsce. Podjęła kolejne trzy próby dopasowania odcienia bazy do mojej skóry, ale za każdym robiła tę jedną, zadumaną minę i rezygnowała z kosmetyku. W końcu ruszyła o sekcję dalej, gdzie patrzyła długi czas na kremy koloryzujące. Przykucnęła, zabrała z dołu jeden z nich, znowu mnie pomazała po dłoni i wrzuciła go do koszyka.
— Jest lżejszy — oznajmiła.
Naprawdę męczyłom się tutaj aż piętnaście minut, żeby znaleźć jeden krem?
No tak, jest lżejszy.
Milczałam w dalszym ciągu, pozwalając się prowadzić w tym labiryncie, prowadzone jak ślepe, bo byłom tu właściwie tylko jak dla towarzystwa i nie dostałom pozwolenia na wybieranie niczego, choć również się na tym znałom, a co najlepsze, to i na mnie miały być używane kosmetyki.
Przepraszam, kosmetyk.
Kobieta znowu się zatrzymała, tak gwałtownie, że tym razem wpadłom na jej plecy, prawie ją przewracając na ziemię i przy okazji siebie. Jak zaczarowana wbiła wzrok w jeden punkt na regale.
— Co tam masz? — spytałam. — Ej, dam ci swój w razie czego.
— Wiem, że dasz, ale nie masz żółtego — mruknęła, po czym westchnęła smutno, gdy spojrzała na cenę eyelinera. — Ach, nieważne.
Zaczęła iść, samą swoją niepocieszną, przybitą aurą przekazując mi i prawie pustemu koszykowi, że to pora udać się do kas. Dziewięćdziesiąt jeden dolarów widniejące na etykiecie odstraszało każdego, kto przechodził obok, przez co zdecydowanie nie brakowało na półce eyelinerów z owej, drogiej firmy.
Zapłaciła za krem przy kasie samoobsługowej i wrzuciła go do bordowej, skórzanej torby na ramię. Wyszliśmy przed budynek i zatrzymaliśmy się na rogu skweru. Wyjęła telefon, patrząc przez chwilę na ekran, a potem podniosła na mnie wzrok. Uśmiechnęłom się do niej szeroko, a jasnowłosa uniosła brew, w odwzajemnieniu unosząc ckliwie kąciki ust.
— Co się głupio gapisz?
Nie łamiąc kontaktu wzrokowego, dramatycznie sięgnęłam do kieszeni. Oriana na widok żółtego eyelinera wyciągniętego z mojej kurtki zastygła. Nie odezwała się ani słowem, jakby coś stanęło jej w gardle. Nie mrugnęła nawet, a świecące od błyszczyka wargi uchyliły się w istnym szoku.
— Jeśli możesz coś zmieścić do kieszeni, to nie musisz za to płacić.

 
Z playlisty typu ,,wszystko i nic” zaczęła lecieć kolejna piosenka. Wystarczyła pierwsza nuta, aby dziewczyna ją pominęła — ale i tak wiedziałom, że to Picture You od Chappell Roan, której zapewne nie miała w tym momencie ochoty słuchać (kto by chciał tego słuchać, mając humor?). Zamiast tego, w niewielkim pokoju z głośników rozbrzmiała żywa melodia The Drums, dokładniej I Don’t Know How To Love.
Zapomniane resztki chińszczyzny w fikuśnych miskach, pozostawionych na blacie, wystygły, ale nad kubkami z czarną herbatą wciąż unosiła się para. Gdy przyszliśmy, siedzieliśmy początkowo przy włączonych, zawieszonych w każdym kącie pomieszczenia lampkach, ale Oriana musiała zapalić większe światło, aby się bardziej skupić i mieć na mnie lepszy widok.
Nałożyła cienką warstwę kremu pełniącego rolę korektora na moją twarz, po czym wyjęła paletkę z cieniami. Pędzel łaskotał mnie w poliki do tego stopnia, że kobieta musiała się pospieszyć z nakładaniem na nie różu
— Spójrz do góry — nakazała, celując z kredki w linie wodną mojej powieki.
— Nienawidzę tego — jęknęłom.
— Po prostu się nie ruszaj, okej? W innym przypadku cię dźgnę.
Potulnie jej posłuchałom, na moment odruchowo wstrzymując oddech. Bałobym się zostać dźgnięte przez Orianę. Z trudem przetrwałom nieprzyjemne uczucie bazgrania konturówki przy moim oku.
— Teraz na mnie.
Usłyszałam, jak zaczyna lecieć My Blood od Twenty One Pilots, akurat na zakończenie tej tortury, jak w nagrodę. Mogłam pożegnać się z kredką na jakiś czas. Wtedy znowu wzięła paletkę, złapała inny, wąski pędzelek i tym razem zaczęła łaskotać mnie po powiekach. Potem otworzyła nowy eyeliner tak ostrożnie, jakby był skonstruowany z kruchej, łatwo pękającej porcelany, a nie zwykłego plastiku.
Nawet nie pozwalała mi spojrzeć w lusterko przy żadnym z etapów tworzenia jej dzieła i nie chciała przyjmować słów krytyki czy, co gorsza, sugestii.
— Cholera, kompletnie nie pasuje ci żółty. — Zmarszczyła czoło, wpatrując się we mnie uważnie po zrobieniu kresek. — I to wyjątkowo. Chryste, jakim cudem może komuś być aż tak źle w żółtym?
— Sugerujesz, że jestem brzydki?
— Dokładnie, idioto. Jesteś brzydki w żółtym. I w ogóle — przerwała, odsuwając się drastycznie — obrzydliwie śmierdzisz szlugami. Zaraz się zrzygam.
— Może dlatego, że się nade mną pochylasz tak bardzo, jakbyś miała mnie zaraz pocałować — fuknąłem urażony.
— Fuj — burknęła, równocześnie wybuchając śmiechem na ten durny żart. — W twoje obleśnie śmierdzące usta? Nawet za miliony bym tego nie zrobiła.
Delikatnie, z perfekcyjną precyzją zmazała ze mnie całą żółć. Zapach płynu do demakijażu podrażnił mnie w nozdrza. Tym razem zdecydowała, że użyje zwyczajnego, czarnego eyelinera. Kolejne kilka minut w milczeniu testowała inne odcienie, zagryzając od środka policzek. W końcu uśmiechnęła się do mnie i pozwoliła spojrzeć w lustro.
— Patrz, jaki teraz jesteś ładny! — powiedziała dumnie. — Nawet bardzo ładny. Czerwień to zdecydowanie twój kolor.
Dotknęłom swojej twarzy. Nigdy mnie nie zastanawiało, co jest ,,moim kolorem”. Nie sądziłom, że taki posiadam, ale po raz pierwszy od dawna, patrząc na siebie, nie miałam wrażenia, że widzę zupełnie inną, oddzielną osobę — kogoś, kogo chciałom od siebie odpędzić za wszelką cenę, nawet jeśli kosztowałoby mnie to wszystko, co posiadam w życiu. Ta osoba była moją nieodłączną częścią, czy tego chciałom, czy nie.
Byłam to ja.
Byłem to ja.
Byłom to ja.
W końcu był to ktoś, kogo mogłom zaakceptować, nawet jeśli za tymi bladymi, błękitnymi oczami okrążonymi czerwienią wyraźnie widziałom to, co tak starannie próbował ukryć przed światem i samym sobą.
Ale chyba nie byłom jeszcze gotowe na bycie tą osobą.
— Teraz zostały tylko te twoje pieprzone kłaki.
Och, tylko nie to.

 
Po wyjściu z klatki wyjęłom z kieszeni prawie puste pudełko papierosów, ale zanim poczyniłom jakiekolwiek dalsze ruchy, spojrzałom automatycznie na Orianę, jak wiedzione jakimś podświadomym instynktem. Zawahałom się przez moment, a moja ręka zawisła w powietrzu. Spuściłom głowę, po czym schowałom papierosy i podeszłom do niej z uśmiechem.
— Hej, a masz może jakieś miętówki? 

 ──── 
[1125 slów: Edgar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Claude'a CD Judasa — „Somewhere I belong”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Patrząc na siedzącego obok mężczyznę, nie wiedziałem, czy widzę wariata, czy też uczłowieczoną halucynację, która jakimś sposobem pojawiła się przede mną. Nie widziałem bowiem żadnej możliwości w tym, żeby ktoś, tym bardziej nieznajomy, faktycznie brał mnie na poważnie, a nawet pytał mnie o samopoczucie.
Dłuższa chwila milczenia niejako zmusiła go do zajęcia się swoimi myślami. Ja także zostałem nimi pochłonięty, jednak nie skłaniały się one ku niczemu konstruktywnemu; skupiłem się najbardziej na tym, jak ogromny był ból brzucha, który złapał mnie mniej więcej w połowie naszej rozmowy. Siedząc przez jeszcze kilka minut, modliłem się w duchu, żeby kolega obok przypadkiem nie usłyszał rozstrojonego marsza, którego zaczęły mi grać rozzłoszczone kiszki, domagające się jakiejkolwiek formy pożywienia. Patrząc się w stronę nieznajomego kątem oka, upewniając się, że nie patrzy w moją stronę. Wtedy powoli przesunąłem się na kant ławy, by następnie się z niej podnieść. Niestety wstając z niej, uderzyłem butem w jej drewnianą nogę, a odgłos rozległ się szumem po całym pomieszczeniu.
Przyrzekam, że mogłem dosłownie czuć jego wzrok wtapiający się w mój tył.
— Chcesz powiedzieć, że jednak dokądś idziesz? — zapytał, podchodząc do mnie.
Odwróciłem się wtedy na stopie, unikając kontaktu wzrokowego jak ognia. Mimo że zamierzałem skierować się w stronę wyjścia, od którego niemiłosiernie biło nieprzyjemnym chłodem, wcześniejszy problem skutecznie mi to uniemożliwił. Podobnie jak dźwięk uderzenia w ławkę, teraz burczenie maltretowanego przeze mnie żołądka w sekundę dotarło zarówno do moich uszu, jak i jego. Momentalnie podniosłem wzrok, żeby spotkać jego zmartwione oczy. Już wtedy wiedziałem, że się z tego nie wykaraskam, toteż bez większego namysłu zgodziłem się na jego propozycję odwiedzenia zakrystii. W najlepszym przypadku zaspokoję głód, w najgorszym — stanę się następnym świętym, którego portrety będą wieszane na ścianach kościołów.

***

— Lubisz może kanapeczki? — zapytał, podwijając rękawy sutanny.
Na moje oznajmujące kiwnięcie głową, mężczyzna szybko odnalazł schowany w szafce chleb, który widocznie był po jakichś przejściach. Nie planowałem jednak wybrzydzać, ba, nawet do głowy by mi to nie przyszło, gdybym się nad tym nie zastanowił, przecież z natury przyzwyczajony byłem do diety wysokostresowej i niskopodażowej.
Zachowując odpowiedni dystans, wpatrywałem się uważnie w dłonie przygotowujące mi posiłek, jakbym bał się, że spomiędzy kromek chleba wyjmie nagle tabletkę zawierającą nieznaną mi substancję, chociaż zapewne zaprzeczałoby to wszystkiemu, co to miejsce miało promować. „Miłość i pomoc bliźniemu” — taki właśnie napis widniał na jednym z kalendarzy wiszących na ścianie pokoju. Stanowił on pewnie podsumowanie dla tych, którzy faktycznie wierzyli w te słowa i przypomnienie tym udającym tę wiarę. Niemniej jednak przyjemnym uczuciem było mieć świadomość, że istnieje miejsce, które z pozoru powinno cię otwarcie przyjąć, bez względu na to, kim jesteś. Koncept, którego wcześniej nie byłem świadkiem.
Nie minęło parę chwil, a zestaw świeżo złożonych przez delikatne dłonie nieznajomego kanapek stało przede mną i usilnie zachęcało do zagłębienia się w ich smaku. Niemrawo patrząc na podającego mi z nimi talerz, wystawiłem rękę, odbierając od niego posiłek. On także sięgnął po jedną z nich, a następnie gestem zachęcił do zajęcia miejsca przy drewnianym stoliku.
— Jesteś z okolic? — zapytał, spoglądając na mnie. — Czemu nie jesz? Nie lubisz ogórka?
Tu wcale nie chodziło o żadnego ogórka, a o fakt, że ktoś faktycznie poświęcił czas na zrobienie czegoś dla mnie. I to jedzenia, rzeczy, która niby jest najprostsza, a mimo to przynosi najwięcej wdzięczności. I właśnie tak wpatrując się w leżące przede mną dwie kromki chleba, które tak dokładnie zostały posmarowane cienką warstwą masła, a na niej położony żółty ser i starannie pokrojone plastry ogórka, poczułem formującą się w moim przełyku gulę. Nie była ona zwyczajna; nie mogłem jej przełknąć ani przetrawić, a jej obecność coraz bardziej mi przeszkadzała. W pewnym momencie nawet do tego stopnia, że wnet poczułem kilka pierwszych łez spływających mi po policzkach. Następnie widziałem, jak spadają one na ową kanapkę, zapewne skutecznie ją dosalając. A na to wszystko patrzył się wciąż nieznajomy — i kompletnie nie wiem, co mógłby wtedy myśleć.

Nie rozmawialiśmy o tym. Widząc moje rozdrażnienie, ze spokojem dokończył jeść. Następnie przeczekał płacz i patrzył w ciszy, jak powolnie przeżuwałem każdy kolejny kęs. W międzyczasie zdążył nawet zagotować wodę na herbatę, którą przysłodził pszczelim miodem. Dopiero ona pozwoliła mi na rozgrzanie się i faktyczne dojście do zmysłów.
Nie czułem już wtedy tej niezręczności ani roztargnienia, a faktyczną przyjemność z jego obecności. Dzięki niemu nie czułem się tak samotny, zagubiony w myślach. I za to dyskretnie mu podziękowałem, gdy odprowadził mnie pod sam przystanek autobusowy, skąd miałem dostać się do obozu. Naturalnie rozstaliśmy się bez słów; spotkanie naszych oczu wystarczyło, żebym otrzymał od niego ciepłe pożegnanie.


Judas, kiedy następne spotkanie?
────
[742 słowa: Claude otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Artema CD Edgara — „Sober to death”

Poprzednie opowiadanie

LATO

TW: grożenie samobójstwem

Czy to wszystko było snem? Wymysłem dzikiego, szalejącego umysłu, który został odurzony słodkim dymem. Czymś, czego nie powinien wdychać, wkładać sobie do ust i myśleć o tym, by otumanić się jeszcze bardziej.
Nie pamiętał szczegółów. Czuł się źle, naprawdę źle. Ze wszystkim, co robił, z każdym dotykiem i słowem, jakby zbijał komuś (komuś ważnemu) ostre jak brzytwa sztylety w serce. Kiedy dostał się do łazienki, a kolana zetknęły się z zimnymi kafelkami, poczuł, że naprawdę żyje. Gdzieś tam pozostały ostatnie resztki świadomości, chociaż świat wciąż wirował i poruszał się w bardzo zwolnionym tempie. Cokolwiek dostał i cokolwiek palił, to nie było czysta substancja. Wymieszana z innymi środkami, aby trzymać w ryju coś, co nie tylko uspokaja, ale też wybudza podświadome pragnienia.
Może za długo siedział nad toaletą, prosząc białe ściany, by te uchroniły go od śmierci. Może zupełnie stracił poczucie czasu, bo gdy wrócił, to już nie spotkał ciemnych, długich włosów ani niebieskich oczu.
Może sobie to wszystko wymyślił. Wyobraził. Może to nie była prawda.
A może…
 
Jakimś cudem, bożym najwidoczniej, wstał rano z łóżka. Obolały wszędzie, z równie bolącą, wręcz pękającą głową. Dawno nie brał używek; a to, że je w ogóle kiedykolwiek brał, to dowód na to, jak bardzo święty w rzeczywistości jest.
Wypił jedną, a później jeszcze dwie szklanki chłodnej wody. Próbował sobie przypomnieć cokolwiek, ale ilekroć próbował, to widział tylko smutne, niebieskie oczy. To były te smutne, niebieskie oczy.
Nie czuł się źle z samym faktem, że najwidoczniej coś zrobił. Czuł się źle przez to, że najprawdopodobniej wykorzystał czyjąś niepoczytalność. I swoją, przy okazji. Gdyby miał trochę oleju w głowę, to z pewnością pokierowałby tym wszystkim inaczej. Nie robiłby z tego zwierzęcego aktu.
Zamglone wspomnienia nie chciały ani trochę się rozjaśnić, co było oczywiście z jednej strony pozytywne, ale także negatywne. Dawno nie czuł się tak skołowany; jakby zrobił rzecz naprawdę złą, a nie mógł się niczego dowiedzieć.
 
Nikogo nie zapraszał, ale mimo do dzwonek do drzwi zadzwonił głośnym, nieprzyjemnym buczeniem. Artem podniósł się z kanapy, na której przeleżał chyba trzy godziny i niechętnie poszedł otworzyć nieproszonemu gościowi.
— Artem! — Uśmiechnęła się, kiedy tylko zauważyła przed swoim nosem byłego chłopaka.
Artem zamknął drzwi. A przynajmniej spróbował, bo Amy była nieznośna i przewidziała wszystko, co do ostatniego szczegółu. Wepchnęła swoją nogę w szczelinę pomiędzy drzwiami a progiem.
— Czego ty chcesz? — burknął nieprzyjemnym tonem.
— Nie wiesz, w co się pakujesz, Artem — powiedziała tajemniczo, odrzucając ciemne włosy na plecy. Spojrzała na mężczyznę przyjacielsko. — Wszystko wiem.
— Świetnie, wypierdalaj. — Znowu spróbował zamknąć drzwi, ale kobieta najwidoczniej zamiast nóg miała metalowe protezy, bo nawet nie drgnęła. Patrzyła wciąż w ten sam irytujący sposób. Robiła tak zawsze, kiedy czegoś chciała.
— Nie obchodzi cię to? Że zadajesz się z dziwką? — zaśmiała się i sięgnęła ręką do torebki. Spomiędzy tony kosmetyków wygrzebała telefon, w którym zaczęła czegoś szukać. — Nie zasługujesz na kogoś takiego.
— Zasada niebicia kobiet za chwilę przestanie obowiązywać.
— Mógłbyś mnie posłuchać, chociaż ten jeden raz. — Podała telefon mężczyźnie. — Wiem, że się świetnie bawiłeś w tym nudnym klubie, ale to nie jest osoba dla ciebie. Po prostu. Martwię się o ciebie. — Wyciągnęła teraz błyszczyk, którym poprawiła umalowane usta. Cmoknęła. Irytująco. — Przyszedł do mnie, bo czegoś chciał. Wiedział, że cię znam i chciał wiedzieć więcej, a wiesz… nie mogłam odmówić komuś, kto chciał w zamian za informację… hm, nieważne.
Artem nie wiedział, na co patrzy. Albo raczej wiedział, bo widział screeny rozmowy pomiędzy Amy i Edgarem, ale nie czuł się zbyt oszołomiony, by połączyć kropki.
— Ta mała dziwka chciała wiedzieć, gdzie pracujesz, co robisz, gdzie chodzisz i chciała wiedzieć tylko więcej. — Uśmiechała się, gdy to mówiła. Sprawiało jej to satysfakcję. — Czemu nie znajdziesz sobie kobiety, Artem? Kręcą cię takie kłamliwe dziwki? — Wsunęła rękę w szparę między drzwiami a framugą i długimi palcami musnęła mężczyznę po przedramieniu. Lśniące usta wykrzywiały się w pełnym radości grymasie.
— Och, a na koniec chciał czegoś więcej, jak widzisz. — Zerknęła na telefon, który Artem trzymał w ręce. — Koniec końców i tak trafiasz na kurwę, która nie daje ci żyć. Myślisz, że chociaż jeden dzień nie byłeś obserwowany? On zawsze chciał wiedzieć, gdzie jesteś. Zawsze, Artem.
Niedobrze robiło mu się od słów Amy. Nienawidził tego głosu. Lekkiego, niczym piórko i jednocześnie melodyjnego, jakby dawał się porwać śpiewowi syreny. Patrzył w te jej czarne, roześmiane oczy i żałował, że kiedykolwiek nawiązał z kobietą jakąkolwiek relację; bo zawsze musiała wszystko zepsuć. Wepchać się tam, gdzie nie była potrzebna.
— Wiesz co, wypierdalaj. — Oddał Amy telefon i zamknął na siłę drzwi. Tym razem udało mu się pozbyć natarczywej kobiety, chociaż ta przez pierwszą chwilę chciała jeszcze walczyć.
 
To był najgorszy dzień w jego życiu. Zdecydowanie najstraszliwszy, jakby właśnie obudził się w koszmarze i jakby miał walczyć z obrzydliwymi potworami, pragnącymi ludzkiej krwi. On pragnął ludzkiej krwi. Był tak wściekły, rozgoryczony i oszołomiony, że chciał tylko kogoś zabić.
Spotkał się z nim w parku. Nie najlepsze miejsce do tego typu rozmowy, ale nie miał szczególnych oczekiwań co do tego. Chciał tylko porozmawiać.
— Edgar — przywitał się z dużym, wręcz nienaturalnym jak na niego, uśmiechem. Stał przed niższym od siebie przyjacielem. — Nie wiem, od czego mogę, kurwa, zacząć.
Nie denerwował się tak od dawna. Właściwie chyba nigdy od czasów ucieczki z domu rodzinnego nie czuł tak gorącej, rozpalającej złości. Za moment się rozpuści, zamieni w lawę i porwie za sobą Edgara, który cały ten czas stał nieruchomo, bojąc się odezwać. Może się już domyślił, o co chodziło.
— Wybrałeś sobie chujową osobę, do czegoś takiego, naprawdę. Myślisz, że bym się nigdy nie dowiedział? Kurwa, Edgar, ty jesteś niemożliwy — mówił szybko, połykając niektóre sylaby, jakby zapomniał, jak się mówiło po angielsku. — Ty wiesz, na czym polega przyjaźń? Przyjaciół się stalkuje, kurwa, Edgar? I wykorzystuje losową dziwkę, która najwidoczniej musiała ci się spodobać, co? Bo ty lubisz losowe dziwki i lubisz pierdolić się z losowymi dziwkami.
Może w tym momencie sobie uświadomił. Może ten wściekły wzrok Artema sprawił, że sobie przypomniał. Że widział te wszystkie wiadomości, które wymienił z Amy. Że widział tę jedną noc, kiedy pozwolił kobiecie zrobić wszystko i właściwie pozwolił jej się zabawić tak, jak lubiła.
— Poczekaj — zaczął, drżącym głosem. — To nie tak jak myślisz.
— To nie tak, jak, kurwa, myślę?! — wrzasnął, czując, że poskrada zaraz wszystkie zmysły. Chociaż już i tak nie potrafił się wysłowić, sepleniąc z bardzo wyczuwalnym, wręcz namacalnym, rosyjskim akcentem. — Jesteś wkurwiający. Naprawdę, kurwa. Jak ja cię, kurwa, nienawidzę.
— Nie, naprawdę, to nie tak, jak myślisz. — Oczy zaszły mu błyszczącymi łzami, a twarz wykrzywiła się w bolącym, rozdzierającym grymasie.
Cokolwiek Edgar myślał w tej chwili, to nie była to tylko jedna rzecz. To było stado pędzących wspomnień i rzeczy, które zrobił, nie będąc do końca ich świadomy. To były myśli, które powtarzały jejmu, jak bardzo bezużyteczny tak naprawdę jest; i że nie potrafi utrzymać żadnej relacji na dłużej, bo koniec końców wszystko niszczył.
Artem nie mógł zebrać się już na żadne słowa, a Edgar tylko upadł na kolana, na brudną i mokrą ziemię. Patrzył żałośnie w brązowe oczy wyższego mężczyzny, niemo prosząc, by przestał krzyczeć.
— Błagam, daj mi to…
— Nie, Edgar — syknął przez zaciśnięte zęby. — Nic nie będziesz tłumaczyć, rozumiesz? Nie chcę cię znać. Jesteś, kurwa, nikim dla mnie, rozumiesz? Nawet nie próbuj.
Edgar zacisnął palce na wilgotnym żwirze.
— Proszę.
— Nie chcę cię widzieć. — Odwrócił się i chciał odejść, ale klęczący policjant chwycił go za skrawek koszulki. Twarz miał czerwoną i załzawioną.
— Nie możesz.
— Zostaw mnie. — Chciał strącić rękę Edgara, ale ta tylko zacisnęła się mocniej na skrawku ubrania.
— Zabiję się.
— Co ty pierdolisz?
— Rozumiesz? Zadźgam się, kurwa, zastrzelę. Mam pistolet. — Złapał się dramatycznie za biodro, jakby szukał tam tego, o czym mówił. — Nie będzie kłopotu. Nie będzie żadnego kłopotu.
— Jesteś psychiczny.
Edgar rzeczywiście nosił przy sobie broń palną. Wyciągnął pistolet i przyłożył sobie teatralnie do głowy.
— Jak odejdziesz, to się zabiję — mówił tylko, śmiejąc się przerażająco z bezsilności.
Artem rzucił się na Edgara, w pierwszej chwili myśląc tylko o tym, by odebrać mu niebezpieczną zabawkę. Przepychali się ze sobą, finalnie potykając się o własne nogi i przewracając na ziemię.
Rosjanin wyszarpnął srebrny pistolet z dłoni Edgara i dokładnie obejrzał. Nie miał nawet załadowanego magazynku. Nie był nawet odbezpieczony. Poczuł żałość i jeszcze większą nienawiść niż tę, którą czuł przed chwilą. Patrząc w te czerwone oczy, zapłakane oczy wiedział, że nie chcę mieć z tą osobą więcej do czynienia. Chciałby, by zniknął z jego umysłu oraz wspomnień.
— Jesteś obrzydliwym kłamcą i manipulatorem. — Podniósł się i rzucił Edgarowi pistolet. — To nie było nawet odbezpieczone. I miałeś pusty magazynek.
Otrzepał z siebie resztki żwiru i liści, które pospadały z drzew.
— Postaraj się następnym razem bardziej.
To było chyba najgorsze, co mógł powiedzieć komuś tak niestabilnemu, co Edgar; ale mężczyzny nie powstrzymały nawet rozdzierające gardło krzyki, które niosły się po całym parku ani wydzwaniający w kółko numer śledczego. Nic nie chciało, by się cofnął i powiedział słodkie, rozczulające: „nic się nie stało”. Nic nie chciało, by przemyślał tę relację raz jeszcze.
Może tak miało właśnie być. Może nie zasługiwał na żadną normalną relację, bo zawsze wszystko psuła Amy. Zawsze trafiał się ktoś niestabilny, ktoś, kto próbował wykorzystać każdą jego słabość. Może będzie skazany na to do końca swojego życia.

Oj, border kicio...
────
[1503 słowa: Artem otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]