Obozowa rutyna zaczęła go przygniatać. Bardzo chciałby żartować, ale nie jest to jego najsilniejszą stroną i oprócz suchych, sarkastycznych uwag, nie potrafi zdobyć się na coś zabawniejszego. Szczególnie na coś, co byłoby w stanie rozbawić nie tylko słuchacza, ale też jego samego.
Tuż po wysłuchaniu porannych rozporządzeń Rodiona, Kal stwierdza, że dobrze byłoby zakończyć swoją służbę w legionie, stać się weteranem i wrócić do swojego spokojnego życia w niedużym mieszkaniu w San Francisco. Potem przypomina sobie o potworach, które z największą chęcią zjadłyby go pierwszego dnia spędzonego poza obozem i stwierdza, że może lepiej nie.
Dlatego postanowił urządzić sobie chwilę przerwy z możliwie jak najmniejszym ryzykiem skończenia jako rozdmuchany wiatrem popiół albo zawartość czyjegoś żołądka. Eli zeszłaby na zawał, gdyby go teraz zobaczyła — dobrowolnie przedzierającego się przez szarą, mokrą trawę z płatkami śniegu wirującymi wokół jego trochę rozwianych białych włosów. Pewnie wcale by go nie poznała albo stwierdziłaby, że ma jakieś dziwne zwidy, dopóki nie zobaczyłaby tak znajomej, skrzywionej miny, którą Kal stara się skryć za kołnierzem płaszcza. Tak, warunki pogodowe wciąż nie skłoniły go do włożenia czapki, szalika, czy rękawiczek, ale przynajmniej zdobył się na postawienie kołnierzyka. Ma zamiar spędzić trochę czasu samemu, więc może pozwolić sobie na delikatnie zniszczenie swojego starannie dobranego stroju, ale tylko delikatne, lepiej nie przesadzać.
Kal, jako całkiem stereotypowe dziecko Wenus, może znaleźć się tylko w dwóch rodzajach miejsc. W każdym, jeżeli ktoś go zmusi, oraz w komfortowym i estetycznym, jeśli on sam postanowi się tam udać. Pewnie stanowi to ogromne rozczarowanie dla wszystkich, którzy spodziewali się ujrzeć go kiedyś w ich mieszkaniu.
W Obozie i wokół niego nie ma niestety wielu spokojnych i cichych miejsc, które równocześnie zapierają dech w piersiach swoim pięknem (czyli dokładnie to, czego szuka Kal). Jak już jakieś są, to oblegane albo przez legionistów, albo przez mieszkańców Nowego Rzymu, który na szczęście nie przyjmuje zbyt wielu turystów, bo inaczej przez cały rok nie możnaby uwolnić się od klikania aparatów fotograficznych i zbyt głośnych rozmów nawet w najspokojniejszych uliczkach. Z tego powodu odosobnionych miejsc trzeba szukać daleko i równocześnie blisko, w dziwnych zakamarkach, w które nikt się nie zapuszcza, bo też nikt nie sądzi, że może coś tam znaleźć. Kal zna kilka kryjówek, które pokazała mu Eli, ale żadna z nich nie jest tym, czego potrzebuje w tej chwili, bo naprawdę, przedzieranie się przez gęste krzaki albo wchodzenie po rozchwianych i spróchniałych drabinach nie jest dla niego szczególną przyjemnością ani czymś, co zrobiłby, jeśli miałby jakąkolwiek alternatywę. O alternatywie tej myślał długo, przez pewien czas po prostu idąc przed siebie, aż wreszcie do jego głowy wpada idealny pomysł, a raczej wspomnienie idealnego miejsca, które odkrył dawno temu, pewnie jeszcze podczas jego pierwszych miesięcy pobytu w obozie. Dziwnym trafem, mimo że pamięta, gdzie się to jest, nigdy nie mógł tam znowu trafić, prawie tak, jakby coś go od tego miejsca odpychało. O ile Kal wierzy w rzymskich bogów (siłą rzeczy, greckich też), to nie wierzy w żadne paranormalne siły, więc z determinacją kompletnie niewidoczną na twarzy (na której widnieje zdegustowanie, bo zmoczyły mu się nogawki) kieruje swoje kroki tam, gdzie powinna znajdować się malownicza polanka. Nawiasem mówiąc, na pewno w wiosnę, czy nawet w lecie, wygląda o wiele ładniej, bo zimą wszystko wygląda gorzej, bardziej szaro, monotonnie i nudno, czego (poza chłodnym powietrzem) Kal nienawidzi w tej porze roku najbardziej. Odnalezienie w niej piękna nie jest trudne, jest zwyczajnie niemożliwe i odmawia przyjęcia do wiadomości istnienia ludzi, którzy twierdzą, że zima jest najlepszym czasem w roku.
Na przekór wszystkim chwilom, kiedy nie udało mu się dotrzeć na polanę, tym razem szczęście się do niego uśmiecha. Czyli dobrze zapamiętał drogę! W takim razie, dlaczego nigdy nie mógł tu trafić? Szybko odrzuca te myśli, bo jeśli nie będziesz się nad czymś takim zastanawiać, to nie stworzysz sobie problemu.
Na środku polanki rozciąga się jeziorko z przykrytą cienką taflą lodu szarobłękitną wodą, a może bardziej szarozielonobłękitną? Jak oczy, których barwę określa się jako ,,wodnistą”, wręcz wodniście-mdłą. Śnieg delikatnie opada na szarawą trawę, rzadkie płatki wirują w powietrzu i Kal całkowicie szczerze przyznaje przed sobą, że zamiast wzbudzać w nim zachwyt, niesamowicie go to irytuje.
Pochyla się lekko nad cienkim, półprzezroczystym lodem. Stoi na tyle blisko, że tafla znajduje się niemal pod jego stopami, ale też na tyle daleko, żeby przypadkiem nie pękła pod wpływem jego ciężaru. Wpatruje się w swoje odbicie — pewnie właśnie tak Narcyz podziwiał siebie, tylko że on widział w sobie znacznie większe piękno, niż Kal kiedykolwiek będzie w stanie odnaleźć w sobie.
Kosmyki jego włosów posklejały się od wilgoci, od padającego na nie śniegu. Na policzkach wykwitły różowe rumieńce, szczypiący mróz zaczerwienił również czubek jego nosa. Tak pieczołowicie dopracowywany rankiem makijaż wygląda teraz znacznie gorzej. Nic nie jest na swoim miejscu i każdy powiedziałby, że Kal wciąż jest piękny, ale…
— O. — Biały gołąb ląduje na jego ramieniu z cichutkim gruchotem. Chłopiec przechyla głowę, żeby spojrzeć w małe oczka ptaka. — Spadaj. Znajdź sobie lepszych przyjaciół. Takich twojego gabarytu.
Gołąb wydaje się nie przejmować nie do końca miłymi słowami Kala. Radośnie gruchocze i wygląda na to, że nie zamierza ruszyć się z miejsca. Chłopiec wzdycha cicho, bo może nie odpowiada mu towarzystwo tego zdecydowanie zbyt śmiałego ptaka, ale nie posunie się do tak drastycznego ruchu, jakim byłoby strącenie go ze swojego ramienia. Dopóki nie postanowi załatwić swoich potrzeb na jego płaszcz. Wtedy, oj, wtedy nie obejdzie się bez konsekwencji.
Jego uszy wyłapują ciche, stłumione kroki. Albo wcale nie? Marszczy brwi, nasłuchując, ale wszystko, co jest w stanie usłyszeć, to cichy szum gałęzi drzew poruszanych wiatrem. Nie zmienia to faktu, że czuje się obserwowany. Mrowienie na karku skłania go do naturalnego odruchu rozejrzenia się dookoła i…
Wzdryga się gwałtownie, bo za nim, oddalona o parę metrów, stoi nieznajoma kobieta. Albo zjawa? Wygląda jak zjawa, jak duch, jak coś, co właśnie wyszło z grobu, żeby go dorwać.
Gołąb na jego ramieniu trzepocze skrzydłami z dezaprobatą, ale nie odlatuje.
Zjawy nie istnieją zjawy nie istnieją.
— Kim jesteś? — rzuca pytaniem w zimne powietrze między nimi, wbijając spojrzenie w przysłoniętą szalikiem twarz kobiety. Bardzo kolorowym szalikiem, jedynym jasnym akcentem w jej postaci, czymś, dzięki czemu zdaje się trochę bardziej rzeczywistą istotą, a nie tylko mglistym przewidzeniem.
Kal nie może zdecydować się, czy jest przez to bardziej, czy mniej przerażająca.
Lynn?
──────
[1031 słów: Kal otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz