Nie chce tego zostawić, nie chce powtórki ze swoich własnych błędów (chociaż czy niektóre z nich można nazwać błędami?). Nie chce zachowywać się, jakby nic nigdy nie łączyło go z Cayo, nie chce omijać jejgo wzrokiem, ignorować, że istnieje, a już na pewno nie chce tego robić, nie wiedząc, co się stało i czemu Cayo postanowiło tak nagle zapaść się pod ziemię i odciąć wszystkie nici, które łączyły jągo z Kalem.
Jednak najbardziej chce przestać myśleć, bo jego umysł aktualnie przypomina wijący i kręcący się w kółko splątany kłębek włóczki. Bezsensownie szamoczące się małe stworzenie, które w panice próbuje odnaleźć sens własnego istnienia tylko po to, by okazało się, że ten sens nie istnieje. Na co komu zda się nadmierne myślenie, jeżeli nie prowadzi ono do niczego?
Mischa nazywa jego zachowanie “niezdrową obsesją”, a Ezra namawia go, żeby sobie odpuścił. Jak ma sobie odpuścić, podczas gdy co wieczór męczą go nieprzyjemne myśli, gdy przed zaśnięciem przewija w głowie wszystkie wspomnienia, analizuje wszystkie wypowiedziane przez siebie słowa, tylko po to, żeby do niczego nie dotrzeć? Ma po prostu w kółko wmawiać sobie, że niczego nie zrobił, a Cayo po prostu jest dziwne? Powtarzać słowa Ezry, że wcale na niego nie zasługiwało, zgrzytać zębami i wbijać pierścionek z księżycem w skórę, aż nie zostawiał na niej czerwonych śladów, i siedzieć w ich miejscu, na ich pufach, chociaż dobrze wiedział, że Cayo już się tam nie pojawi.
Gdy na korytarzach kątem oka dostrzega znajomy błysk rudych włosów, wręcz biegnie w tamtą stronę. Tylko po to, żeby okazało się, że to wcale nie Cayo. Zaczyna powoli zastanawiać się, czy aby na pewno nie wmawia sobie tego, że jągo widzi.
Prześladuje sam siebie.
— Czy ono w ogóle jeszcze chodzi ze mną do szkoły? — wyrzuca z siebie sfrustrowane pytanie, smętne pochylając się nad swoim talerzem. Ezra kręci z politowaniem głową, a Mischa szybko przełyka ogromny kęs pizzy (o mało się przy tym nie dławiąc), żeby mu odpowiedzieć.
— Chodzi, po prostu cię uni– ała? — Marszczy brwi i odwraca głowę w stronę Ezry, a ona przybiera najbardziej niewinną minę, jaką może przybrać osoba, która przed chwilą kopnęła przyjaciółkę w kostkę.
— Ups. — Ezra posyła Mischy buziaka, chociaż ta jest w stanie co najwyżej usłyszeć cmoknięcie. — Kal, mówiłam ci, żebyś się niąnim nie przejmował — zwraca się do niego zatroskanym tonem. — Nic ci to nie da.
— A co jeśli…
— Ucisz się, nikt nie chce o tym słuchać — mówi Mischa znudzonym tonem, a ona naprawdę rzadko mówiła cokolwiek znudzonym tonem.
— Jesteś dzisiaj wyjątkowo wredna — wytyka jej Ezra.
— Bo nie mam ochoty słuchać znowu o tym samym.
Ezra przewraca oczami, a Kal… decyduje się zatopić swoje smutki w soku pomarańczowym, skoro i tak nikt nie zamierza go słuchać. Oczywiście, że je tym męczy, jakby inaczej! Nikt nie chciałby wciąż i wciąż wysłuchiwać dokładnie tej samej historii, historii, która za każdym razem kończy się tak samo i jest powodem dokładnie tych samych pytań.
— Zawsze możesz mi się wygadać, wiesz przecież — rzuca Ezra, bo nie wie, co innego może powiedzieć, a Kal wyraźnie czuje, że nie jest do końca przekonana co do szczerości swoich słów.
— I tak zawsze mówisz to samo — prycha i ten komentarz wcale nie miał być zabawny, ale Mischa i tak odnajduje w nim coś śmiesznego (może śmieszy ją jego hipokryzja?). Ezra mocno klepie ją w plecy, gdy nie potrafi powstrzymać się od chichotu i cola wypływa jej nosem. Mischa nie jest w stanie opanować śmiechu pomimo bezpośredniego zagrożenia życia, a Kal, zamiast pomóc, po prostu wbija w nią zmęczone spojrzenie. — Nienawidzę was.
— N… nawza… zajem.
— A ja cię kocham.
— Powinnaś przestać rozpowiadać wszystkim dookoła, że ich kochasz — strofuje ją Kal, który nigdy nie ma pojęcia, jak może odpowiedzieć na tak beztroskie wyznania miłości.
— Co poradzę, taka prawda. — Ezra wzrusza ramionami i posyła Kalowi szelmowski uśmiech. — Żyjesz?
— Tak, trzymam się — chrypi Mischa, ale jej zapewnienie nie zmienia tego, że jeszcze co jakiś czas kaszle, jakby coś nadal siedziało jej w gardle.
Przygotowywał się do tego momentu znacznie dłużej, niżby chciał. W głowie układał scenariusze do każdej możliwej sytuacji i każdego możliwego kierunku, w który może zwrócić się rozmowa. Robił to do momentu, w którym wszystkie kwestie dialogowe zaczynały mieszać mu się w głowie, a głosy i obrazy zlewały się ze sobą do tego stopnia, że musiał wstać z łóżka. Wtedy przez moment przemierzał swój pokój w tę i z powrotem, żeby oczyścić myśli, które nie chciały być oczyszczone.
Rankiem przykrywał cienie pod oczami niezdrową ilością korektora o ignorował drżenie rąk, gdy z przygryzioną wargą próbował namalować idealnie proste kreski. Niepokój w jego sercu rósł do ogromnych rozmiarów, prawie tak, jakby był przerażającym stworem czyhającym tuż nad jego ramieniem.
Gdy wreszcie osacza Cayo, zdaje sobie sprawę z tego, że wciąż nie jest przygotowany i prawdopodobnie nigdy nie będzie.
— Możesz mi chociaż powiedzieć, co zrobiłem źle? — Jego głos go nie słucha i drży od skrywanej frustracji. Cayo patrzy na niego z dołu i wygląda przy tym na nie mniej przerażone tą sytuacją, co Kal. — Po prostu chcę wiedzieć, okej? Bo nagle odwracasz się ode mnie i mnie ghostujesz, a ja nie mam pojęcia, o co ci chodzi i czemu nagle mnie nienawidzisz!
— Nie nienawidzę cię — wydusza z siebie, niezdarnie wyłamując sobie palce. — Po prostu… ja… Chyba nie bylibyśmy dobrymi przyjaciółmi. Przepraszam.
Kal na moment zapomina, jak porozumiewać się z ludźmi, jak brzmią słowa w języku, w którym porozumiewa się od dziecka, jak wydusić z siebie coś, co nie byłoby krzykiem, żałosnym pytaniem “dlaczego?”. Orientuje się, że wcale nie chce rozmawiać z Cayo, że od początku nie chciał z niąnim rozmawiać i nie chciał wiedzieć, o co jejmu chodziło. Pozostanie w swoich własnych, wyimaginowanych rozmowach z niąnim nagle zdaje mu się o wiele przyjemniejsze, niż rzeczywista konwersacja. Nawet ból wbijanych w skórę paznokci nie jest w stanie wybudzić go z jego własnych, pędzących myśli, cisza zaczyna być o wiele za długa, a blokada w jego gardle zbyt trudna do pokonania.
— Dlaczego? — Jego głos nie brzmi tak, jak Kal chciałby, żeby brzmiał. Zimny, szorstki i beznamiętny, na końcu słowa brakuje pytajnika.
— Nawet nie udawaj. — Cayo odwraca wzrok, wbija go w podłogę. — Masz wokół siebie znacznie lepszych ludzi, niż mnie.
— O czym ty…
— Nie tylko jestem ci niepotrzebne, ale też… — urywa na chwilę, spuszcza głowę. — Rozmawiałom z Floydem.
To, co czuje Kal, znajduje się gdzieś na skali zaskoczenia i istnego przerażenia, które uderza w niego, odbierając mu dech. Odbierając mu możliwość zebrania myśli, bo dlaczego Cayo miałoby rozmawiać z Floydem, a do tego… co on mógł jejmu powiedzieć? Dlaczego to on miał decydować, czy Kal byłby dobrym przyjacielem dla Cayo, za kogo on się uważał? Jak bardzo trzeba kogoś nienawidzić, żeby w ten sposób niszczyć mu życie?
Jego umysł staje się zamglony, myśli płyną ociężale, nie jest w stanie dotrzeć do jakiejkolwiek konkluzji, nie jest w stanie zmusić ust do otworzenia się, nie jest w stanie zmusić strun głosowych do drżenia. Coś w nim zamiera, on cały zamiera, w dziwnej panice, panice, która pojawia się w nim nagle i znikąd, która pojawia się tak po prostu, jakby zawsze tam była, ale dopiero teraz postanowiła powiadomić go o swojej obecności.
Chyba milczy zbyt długo.
— Ja, hm, przepraszam i… cześć.
Zostaje sam. Najbardziej sam, jak tylko mógłby. Nawet jego myśli postanowiły go opuścić.
Trzeszczący dźwięk domofonu wbija się w uszy i mózg Kala w najbardziej nieprzyjemny sposób, w jaki tylko może. Przykrywa głowę poduszką, bo nie ma zamiaru nikomu otwierać, gdy ubrany jest w dziurawą koszulkę z Hello Kitty i sprane spodenki, których używał jako stroju na wf trzy lata temu.
Bogowie nie mają zamiaru wysłuchać jego modlitw. Domofon nie przestaje dzwonić ani na sekundę.
— Kal! Mischa przyszła! — krzyczy jego ojciec z drugiego pokoju. — Otwórz jej!
— Juuuuuuuż — mruczy w poduszkę, zanim stacza się z łóżka. Na szybko przeczesuje włosy palcami (już i tak zdążyły się ładnie ułożyć), gdy idzie korytarze do domofonu (a to około pięć kroków). Przykłada niewygodną, ogromną słuchawkę do ucha. — Idź sobie.
— Przyniosłam ciasteczka! — trzeszczy trochę zniekształcony głos Mischy.
— Nie chcę twoich ciasteczek.
— Przyniosłam też Ezrę! — W tle Kal słyszy niewyraźne: “Sama się przyniosłam!”. — Nie możesz powiedzieć, że jej też nie chcesz.
Kal przez chwilę rozważa dwie pozostałe mu opcje. Powiedzieć: “idźcie sobie” albo im otworzyć.
Bez słowa naciska przycisk otwierający drzwi, po czym przypomina sobie, jak wygląda.
— Ale nie wchodźcie za szybko! — krzyczy do słuchawki w desperackiej nadziei, że jeszcze go usłyszały.
Nie usłyszały go, a jedyne, co zdążył zrobić, to ubrać skarpetki (po czym zaczął przeklinać się za to, że zaczął od tego). Gdy drzwi jego mieszkania się otwierają, szybko narzuca na siebie pierwszy sweter, który wpada mu w ręce. Niestety, rozpinany. Wygląda jak pomieszanie starej babci z sześciolatkiem i wątpi w to, że jego nieziemski urok jest w stanie to naprawić.
Wita go nieco zdziwione spojrzenie Ezry, niemal tak zdziwione, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyła go bez makijażu. Całkiem szybko otrząsnęła się z szoku i stwierdziła, że może powinien jeszcze się nie malować, bo zniszczy sobie cerę w zbyt młodym wieku. Kal oczywiście ją zignorował.
— Wszystko w porządku? — pyta go Ezra, rzucając swoimi tenisówkami na ziemię. — W sensie, wiesz… — Wykonuje nieokreślony gest, obejmujący Kala.
— W najlepszym — odpowiada oschle.
— Ale o co chodzi?
Ezra i Kal patrzą na Mischę, podczas gdy ona próbuje rozwiązać sznurówki swoich butów, stojąc na jednej nodze i w jednej ręce trzymając papierową torbę z ciasteczkami.
— Nic, po prostu… Kal wygląda… stylowo. — Ezra odbiera jej torbę. — Daj mi to, bo się wyjebiesz.
— Poradziłabym sobie — zapewnia ją Mischa. — A, właśnie — mamrocze pod nosem. — Kal, mam pomysł, jak cię pocieszyć. Oprócz ciasteczek.
— Nie potrzebuję pocieszenia.
— Poznam cię z moją przyjaciółką — kontynuuje tym samym radosnym tonem, ignorując oschły ton Kala.
— Nie chcę nikogo więcej poznawać.
— Ale to Mischa pozna cię z nią — wcina się Ezra — a nie ty poznasz ją.
────── [1643 słowa: Kal otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]
Wtedy Kal orientuje się, jak łatwo jego własne słowa mogą być odwrócone przeciwko niemu i że Mischy naprawdę nie potrzeba wiele, żeby wybuchnąć śmiechem. O ile jeszcze był w stanie wątpić w to drugie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz