piątek, 24 stycznia 2025

Od Kala — „Pierścionki” — cz. 5

Poprzednie opowiadanie

— Zauważyłeś, jak mało masz przyjaciół?
Pytanie Mischy spotyka tylko ciszę, której, zdaje się, ona nie zauważa, tylko cierpliwie czeka, aż Kal coś powie. On za to zezuje na jej głowę, która opada górą do dołu z framugi łóżka, na jej włosy, których kosmyki opadają na podłogę i jego głowa wydaje się być pusta, tak pusta, że znalezienie w niej dobrej odpowiedzi graniczy z cudem.
— Odezwała się — mruczy w końcu, bo Mischa raczej nie ma zamiaru zbyt szybko zmienić tematu.
— Tak właściwie, to mam paru. Więcej niż ty — zapewnia go.
— To mnie z nimi poznaj. Sprawa załatwiona.
— A może ty byś spróbował kogoś poznać? — Próbuje dźgnąć go w bok, tuż pod żebra, ale Kal tylko obserwuje, jak jej palec trafia w powietrze. — Ej, przesunąłeś się!
— Wcale nie.
Mischa wzdycha cierpiętniczo.
— Ale patrz, jeśli będziesz miał więcej znajomych, będziemy mogli urządzić wieczór gier planszowych — tłumaczy mu, usilnie próbując podkreślić to, jak ważny jest dla niej wieczór gier planszowych i jak bardzo przeżywa to, że znają niewystarczająco dużo ludzi, żeby zagrać chociaż w chińczyka.
— Możemy urządzić go z Ezrą.
— To nadal za mało graczy — upiera się Mischa. Wykonuje coś w rodzaju brzuszka, żeby się podnieść i położyć się na brzuchu, podpierając głowę na dłoniach. Macha nogami w powietrzu i tylko dlatego Kal nie każe jej natychmiast zmienić pozycji, bo inaczej jej stopy wylądowałyby na jego poduszce.
— To zaproś kogoś z tych swoich przyjaciół.
Z jakiegoś powodu ten komentarz rozśmiesza ją na tyle, że aż chowa twarz w kołdrze, a jedynym znakiem, że nadal oddycha są trzęsące się ramiona i zduszony chichot. Gdyby Kal nie wiedział, co tak naprawdę się dzieje, uznałby, że Mischa zanosi się szlochem.
— Jesteś okropny! — wydusza z siebie w końcu, unosząc głowę. Podczas bliskiego spotkania z kołdrą jej grzywka uległa takiemu skołtunieniu, że patrzenie na nią sprawia Kalowi niemal fizyczny ból. — No błagam, zrekrutuj nam kogoś do planszówek.
— Nie potrafisz motywować ludzi — mruczy Kal i tym razem palcom Mischy udaje się trafić pod jego żebra.
 
Nie powinien aż tak przejmować się słowami Mischy, absolutnie nie powinien, ale to dzieje się wbrew jego woli, a jego myśli cały czas wracają do tamtej rozmowy. Nawet nie ma z kim się zaprzyjaźniać, to po pierwsze. Nigdy nie zintegrował się ze swoją klasą, w której już dawno wytworzyły się niezniszczalne grupki znajomych. Można spytać, dlaczego taki chłopak jak on zamiast miliona przyjaciół wybrał życie samotnika? No, po prostu nikt się nie nadawał, bo gdy widział maślane oczy dziewczyn, z którymi próbował rozmawiać, robiło mu się niedobrze, a chłopcy zdawali się być… odpychający. Do tego gdy spojrzało się na osoby z jego klasy, wszyscy wyglądali dokładnie tak samo (wzrok Kala omija Floyda szerokim łukiem, bo jedynie on wyróżnia się swoimi różowymi włosami, które, nawiasem mówiąc, znacznie skrócił i jego krzywe kucyki już nie okalały jego twarzy), a mówiąc tak samo, Kal ma na myśli: nieciekawie. Przynajmniej na tyle nieciekawie, że nic nie zachęcało go do rozpoczynania z nimi znajomości. To aż żałosne, że dopiero złośliwa uwaga Mischy, rzucona tak beztroskim tonem, sprawiła, że Kalowi zaczęła doskwierać jego samotność.
Tylko że… on właściwie nie wie, jak zawiera się przyjaźnie. Jak wystawia się do kogoś rękę, jak próbuje się kogoś poznać. Wszystkie jego dotychczasowe znajomości albo zaczęły się od dziecinnych zabaw, albo od… pierścionków…?
Dlatego Kal zrobił najgłupszą, a zarazem pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy.
Wdech, wydech, przyspieszone bicie serca, rozbijające mu klatkę piersiową od środka, dziwny niepokój, który sprawia, że jego żołądek wywraca się na lewą stronę.
— Cześć — pierwszy sukces, nie załamuje mu się głos — jestem Kal.
Nieco smutne, brązowe oczy patrzą na niego trochę z dołu. Stoją naprzeciwko siebie, cisza między nimi staje się coraz cięższa do zniesienia i Kal rozważa odważną ucieczkę.
Potencjalny nowy znajomy Kala wyciąga z ucha słuchawkę.
— Przepraszam, co powiedziałeś…? — mówi zdecydowanie zbyt cicho, jak na szkolny korytarz.
— Że, yy, że nazywam się Kal i… — wygrzebuje z kieszeni srebrny, regulowany pierścionek z wygrawerowanym księżycem — będziemy przyjaciółmi?
Wiesz, jak nie chcesz na zawsze, to możemy na chwilę. Bo na zawsze może nie wyjść — dopowiada w myślach i ma za to ochotę sam się spoliczkować.
— Och, eee, dobra. W sensie… okej. Jestem Cayo — jąka się, ale przyjmuje pierścionek od Kala. — Wiesz, to trochę… trochę dziwny sposób zagadania do kogoś. Przepraszam.
— Nie przepraszaj. — To jedyna odpowiedź, jaką Kal jest w stanie z siebie wydusić. Zanotować na przyszłość: przestać być dziwnym i zacząć zagadywać do ludzi w normalny sposób (jaki jest normalny sposób? Nawet nie ma kogo zapytać).
Cayo bierze głęboki wdech, jakby się do czegoś przygotowywało.
— Chcesz przejść się do biblioteki? — pyta bardzo szybko i trochę niewyraźnie. — Tam jest… znacznie ciszej.
— Mhm, jasne — odpowiada Kal, zadowolony z tego, że to nie on musiał jakoś podtrzymać tę rozmowę. O co ludzie się pytają na początku znajomości? O ulubiony kolor?
Cayo posyła mu uśmiech, a Kal nie może pozbyć się wrażenie, że jest wymuszony. Jejgo zaciśnięte usta układają się w niemal prostą linię i dopiero teraz Kal zauważa dwa czarne kolczyki w jejgo dolnej wardze.
Zauważa też, że Cayo nie zakłada pierścionka na palec, tylko wsuwa go do kieszeni. Z jakiegoś powodu jego nastrój, który i tak nawet nie dryfuje w okolicach “dobrego humoru”, pogarsza się jeszcze bardziej. Nagle niepasujące do siebie pierścionki na jego dłoniach stają się w jego oczach żałosną oznaką tego, jak bardzo przywiązuje się do przedmiotów, które nie powinny zbyt wiele dla niego znaczyć, zwłaszcza po tak długim czasie.
Nic nie poradzi na to, że bez nich czuje, jakby zostawił gdzieś część siebie.
 
— Nienawidzę poznawać ludzi — wyrzuca z siebie Kal, a raczej bełkocze te słowa w swoje przyciśnięte do twarzy dłonie.
— Poznawanie mnie też było takie okropne?
Gdyby Kal nie znał Ezry lepiej, natychmiast zacząłby ją przepraszać.
— Nie, skąd. Wtedy to ty mnie poznałaś, a nie ja ciebie.
— To bardzo pokrętna logika — chichocze Ezra. Jej loki łaskoczą Kala w policzek, gdy opiera głowę na jego ramieniu. — Kogo ty poznałeś?
— Cayo. Chodzi ze mną do szkoły. Nic o niem nie wiem poza tym, że nie lubi hałasu i słucha Kansas — mamrocze Kal, a ochota, żeby zapaść się pod ziemię zaczyna go niebezpiecznie przytłaczać.
— Też dałeś nu numer Mischy i powiedziałeś, że to twoja siostra?
— Weź spierdalaj.
— Nie mam zamiaru — mówi Ezra, oczywiście nie ruszając się ze swojego miejsca ani o centymetr i bawiąc się palcami Kala. Bawiąc się stawami palców Kala. Zawsze tłumaczyła mu, że fajnie przeskakują, a on zawsze mówił jej, że bardzo niekomfortowo przeskakują, ale nigdy nie wyrywał dłoni z jej uścisku.
 
— A jakbyś mógł nazwać własną łódź, gdybyś ją miał, to jak byś ją nazwał?
Siedzą razem na pufach w bibliotece, pufach, o których wszyscy już dawno zapomnieli i już od lat nie uzupełniali w nich wypełnienia. Człowiek może się w takiej pufie zapaść i bardzo wygodnie ułożyć, dopóki nie trafi na miejsce, w którym przez cienki materiał może wyczuć zimną podłogę. Włosy Kala leżały rozrzucone wokół jego głowy, niczym jakaś dziwna aureola, gdy w połowie leżał i w połowie siedział na pufie w nie do końca zdrowej dla kręgosłupa, ale bardzo wygodnej dla człowieka, pozycji.
— Nie lubię łodzi.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie — naciska Cayo, patrząc na Kala ponad grzbietem książki, którą właśnie czytało. Z tego, co Kal pamięta, to któraś część Sherlocka Holmesa, ale nie może przypomnieć sobie, która. Może “Studium w szkarłacie”?
— Skoro nie lubię łodzi, to bym jej nie miał. Skoro nie miałbym łodzi, to bym jej nie nazwał. Proste.
— Powiedziałom: “gdybyś ją miał”, więc już masz łódź i musisz ją nazwać.
Kal wzdycha głęboko i przez chwilę po prostu liczy lampy na suficie. Nie potrafi wymyślać kreatywnych nazw, tytułów, ani w ogóle czegokolwiek kreatywnego.
— “Wysłannik Wenus” — mówi po dobrej minucie zastanawiania się. — A potem bym ją zatopił.
— Dlaczego akurat ta bogini?
— Bo też zaczyna się na W — wymiguje się Kal, jakby wcale nie dopasował pierwszego wyrazu do imienia bogini. Z wielką chęcią zatonąłby razem z nieistniejącym “Wysłannikiem”.
Cayo kiwa głową, choć nie wygląda na szczególnie usatysfakcjonowane. Wraca wzrokiem do swojej książki zupełnie tak, jakby Kala wcale tam nie było. Już zdążył się do tego przyzwyczaić, a siedzenie w ciszy z Cayo nadal jest trochę lepsze niż siedzenie w ciszy z nikim.
— Chcesz może wpaść do mnie na wieczór gier planszowych? — Kal od razu żałuje, że zdecydował się zadać to pytanie akurat teraz, w tej chwili. Do tej pory ich relacja polegała na spędzaniu przerw w bibliotece, zazwyczaj w milczeniu, co jakiś czas przerywanym krótką rozmową. Nic specjalnego, bo raczej oboje ratowali się nawzajem od bycia totalnymi odrzutkami w szkole (jeżeli Kala można nazwać odrzutkiem, a nie “tajemniczym przepięknym chłopakiem”, który codziennie dostawał dziesiątki karteczek z wyznaniami miłości i potem narzekał na to, że ludzie marnują papier). Po kilku tygodniach takiego stanu rzeczy Cayo zaczęło nosić pierścionek od Kala, chociaż widział, że czasem o nim zapominało.
— Wieczór gier planszowych? — Cayo marszczy brwi, jakby niepewne, czy dobrze usłyszało.
— No. Moja… moja przyjaciółka męczy mnie tygodniami, ciągle tylko powtarza: “Kaaaal, zorganizujmy wieczór planszówek, zorganizujmy wieczór planszówek!”. Z największą chęcią stanęłaby na rękach, żebyśmy zagrali w chińczyka, a uwierz, to marna przyjemność, gdy gramy tylko ja i ona — wylewa z siebie ten potok słów, a lekki rumieniec wylewa się na jego policzki.
— To… okej.
— Serio?
— Mhm. — Cayo wzrusza ramionami. — Napisz mi, kiedy i gdzie to będzie. Podam ci mój numer.
Kal właśnie doświadcza ohydnego, oślizgłego uczucia déjà vu.
— Ale ja nie mam telefonu.
 
— Znowu to zrobiłeś? — wydusza z siebie Mischa głosem zachrypniętym od śmiechu. Kal żałuje, że nie ma stopera, bo z chęcią policzyłby, jak długo nie mogła się uspokoić.
— A niby co innego miałem zrobić, co?
— Nie wiem, ale to jest… to jest po prostu prześmieszne.
— Zachowujesz się, jak dziecko — prycha Kal i rzuca w Mischę poduszką. Trafia ją w twarz i powoduje tym kolejny napad śmiechu. — Na bogów, po prostu jak napisze, to odpisz nu… Wybierz jakąś godzinę i dzień i podaj mu tę datę, a potem podaj ją też Ezrze.
— A zagramy w monopoly?
— Zagramy w monopoly.
— To zgoda — mówi Mischa z szerokim uśmiechem.
Dawanie sobie rady z podekscytowaną i szczęśliwą Mischą okazuje się być jeszcze gorsze niż radzenie sobie z nią na co dzień. Nagle staje się nieokrzesaną kulką energii, która najchętniej rozniosłaby mieszkanie Kala, więc kazał jej robić brzuszki na dywanie. Miał nadzieję, że to ją uspokoi. Nadzieję, bo się nie uspokoiła i po kolejnej godzinie tolerowania jej nieustającego potoku słów i skakania w kółko po jego pokoju, po prostu ją wyprosił.
Po jej wyjściu w mieszkaniu robi się dziwnie cicho i Kalowi nie pomaga nawet włączenie muzyki, bo Kansas okazują się być przerażająco dobrzy w psuciu mu nastroju. Nie pomaga nawet myśl, że w końcu kogoś poznał i że w końcu mają grupę wystarczającą na grę w monopoly (oraz chińczyka).
Chociaż Kalowi wydaje się, że bawiliby się równie dobrze w trójkę.
 
— Gdzie stoję? — pyta Mischa, po raz setny zmieniając pozycję na dywanie.
— To chyba jakiś park — odpowiada jej Ezra, która przypatruje się polu po drugiej stronie planszy i nawet nie chce próbować odczytywać jego nazwy do góry nogami.
— Kupuję!
— Kupujesz wszystko, na czym staniesz — mówi Kal, który wydaje się być niesamowicie znudzony grą (i to prawda, bo jest nią niesamowicie znudzony). — Już nawet nie wiem, po co pytasz.
— Bo jednak chcę wiedzieć, co kupuję — odgryza się Mischa, starannie odliczając kwotę podaną jej przez Cayo, które jakieś dwie godziny temu zaoferowało swoje bankierskie usługi i Kal już półtorej godziny temu pożałował, że to on nie zaklepał sobie tej funkcji.
— Zbankrutujesz — stwierdza Cayo, bo po kupieniu “jakiegoś parku” ilość banknotów przed Mischą topnieje do kilku dziesięciodolarówek.
— Żyje się tylko raz — odpowiada z uśmiechem. — Jak będzie źle, to okradnę Kala.
— Lepiej wyszłoby ci okradnięcie banku — śmieje się Ezra — bo Kal jest w podobnej sytuacji, co ty.
Ostatecznie zwycięzcą okrzyknęli Cayo, bo pod koniec wszyscy stracili rachubę w tym, kto kogo kiedy okradł.
 
— Cayo dziękuje za grę! — wrzeszczy Mischa na tyle głośno, że Ezra i Kal słyszą ją bardzo wyraźnie przez drzwi łazienki. Prawie tak wyraźnie, jakby wcale ich nie zamknęła.
— Gdy wychodziło, podziękowało za nią jakieś trzydzieści razy — mruczy Ezra, która już od jakiegoś czasu w połowie spała z głową na kolanach Kala, podczas gdy on próbował zmyć makijaż, równocześnie nie ruszając się z miejsca.
— No to podziękowało jeszcze dodatkowe pięć razy!
— Co w ogóle o niem sądzisz? — pyta Kal, całkowicie zmieniając temat i zostawiając Mischę bez odpowiedzi, bo mówi zdecydowanie zbyt cicho, żeby go usłyszała.
— Nie każ mi myśleć, gdy usypiam — jęczy Ezra i lekko uderza Kala w udo.
— Zaraz przestanę być twoją poduszką.
— Dobra — wzdycha. — Jest całkiem… przyjemne. Ciche. Równoważymy się. Ale nadal mi smutno, że nie dało się przytulić na powitanie.
— Nie każdy będzie pozwalał ci na bycie taką przylepą.
— Właśnie dlatego cię kocham.
Zamiast odpowiedzieć, Kal trochę niezręcznie klepie ją po głowie.
 
— Hej — rzuca Kal, gdy mija Cayo na korytarzu.
Nie odpowiada mu, więc stwierdza, że po prostu nie usłyszało.
Na przerwie siada na swojej ulubionej pufie w najcichszym kącie biblioteki i od jednego dzwonka do drugiego czeka na Cayo, które postanawia się nie pojawić. To… budzi w Kalu pewien dziwny, zimny niepokój.
 
— Nie da rady, chyba mnie zablokowało — stwierdza Mischa, gdy Kal prosi ją o napisanie do Cayo, bo po tygodniu ciszy z jejgo strony naprawdę bardzo chce dowiedzieć się, co się stało.
— Ale ja jejmu nic nie zrobiłem!
— Może zrobiłeś, ale nawet nie wiedziałeś, że to było niemiłe — sugeruje Mischa. — Ale nie przejmuj się, w końcu nadal masz mnie!
— Jakoś mnie to nie pociesza.
— Jesteś okropny.
Paznokcie Kala wbijają się w skórę jego dłoni.
— Najwyraźniej tak.
Mischa podrywa się z miejsca i gapi się (mniej więcej) na Kala wściekłym wzrokiem. Najpierw wyciąga dłoń, żeby odnaleźć jego głowę, a potem…
— Ała!
— Nie przekształcaj moich żartów w użalanie się nad sobą, idioto — strofuje go i zamyka jego dłonie w swoich. — Rozumiemy się?
— No. — Kal próbuje lekko się uśmiechnąć, ale kompletnie mu to nie wychodzi.
— Nie jesteś okropny — powtarza z naciskiem, jakby chciała wbić te słowa w umysł Kala, pieczołowicie wyryć je w jego pamięci.
— Daj spokój, sama mówiłaś, że to żart.
— Gdy na niego odpowiedziałeś, przestał brzmieć jak żart.
 
Tego dnia w swojej szafce nie znajduje żadnych wyznań miłosnych. Pierścionek z wygrawerowanym księżycem został wsunięty do wnętrza przez szczelinę między zawiasami a drzwiczkami.
Wnętrzności Kala wykonują bardzo nieprzyjemnego fikołka.

— Po prostu na ciebie nie zasługiwało — Ezra ściska policzki Kala w swoich dłoniach, patrząc prosto w jego oczy. Chłopak gęsto mruga, a jego spojrzenie przeskakuje z jednej brązowej tęczówki Ezry na drugą. Na które oko ma patrzeć? — Rozumiesz? To ono nie zasługiwało na ciebie. Daj mi ten pierścionek.
Kal przez chwilę grzebie po kieszeniach, korzystając z tego krótkiego momentu, żeby wyczyścić swoje myśli i spróbować odgonić łzy z powiek. Dłoń Ezry na moment zaciska się na pierścionku, po czym chwyta palce Kala i wsuwa go na jeden z nich. Dlaczego? Kal nie ma pojęcia, co to ma znaczyć, nie ma pojęcia, czemu Ezra to robi i jakie to ma mieć znaczenie i czemu robi to w tym momencie?
— Jesteś od niejgo lepszy — mówi, z powrotem patrząc mu w oczy. — A teraz zrobię ci gorącą czekoladę.
Kal niemrawo kiwa głową. Ezra szybko całuje go w czoło i wychodzi do kuchni, gdzie w pierwszej kolejności próbuje odnaleźć ulubiony kubek Kala, a nie poszukać puszki czekolady do picia.
Podczas jej nieobecności, Kal chyba zniszczył sobie makijaż.

──────
[2514 słów: Kal otrzymuje 25 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz