Jeśli Winter miałby być szczery, to cholernie, cholernie nienawidził być półbogiem.
Zaczęło się od Obozu Herosów, kiedy zielonowłosy chłopak z kilkudniowym zarostem oprowadzał go po całym przytułku.
Wyglądał na przestraszonego. A przecież Winter nie ugryzł. To prawda, zamienił kilka osób w Obozie Herosów na dzień dobry w lodowe posągi i grupowa domku Hefajstosa, warcząca o „bezużytecznych samcach” musiała ich potem rozmrażać, ale nie zrobił tego specjalnie. Zresztą, nie rozumiał tego przerażenia — może i zamrażał ludzi, ale wokoło miał ludzi z mocami o wiele potężniejszymi od niego. Od rozmnażania lodówek, przez superodporność na alkohol i kończąc na zasypianiu na zawołanie.
Może po prostu nie powinien tyle razy pytać, dlaczego Chione nie ma swojego własnego domku jak cała reszta.
— Winter… Winter, tak? Błagam cię, na bogów, nie zadawaj mi takich pytań — jęknął. — Jestem tylko pospolitym grupowym domku Hermesa, ogarniam bójki i banuję ludzi na naszym Discordzie, jeśli są niegrzeczni. Nie odpowiadam za tutejsze budownictwo. Skargi zgłasza się w domku Hefajstosa od dziewiątej do piętnastej.
Zgłosił się wówczas do domku Hefajstosa, ale Yves otworzyła mu, po czym zatrzasnęła drzwi przed nosem.
Wrócił więc do jedenastki.
— Więc jestem wśród was jedyny? — dopytywał.
Dany westchnął, opadając dramatycznie na łóżko.
— Winter, nie wiem. Jest nas dużo. Na całym świecie. Od dzieci Hadesa, aż po dzieci jakiejś Klozatyny. Pewnie jest więcej małych Winterów. Ale ja ich nie znam.
— Czemu Chione nie ma domku? Przecież jest boginią. Bogowie są raczej… no wiesz, wyjątkowi.
Mógł nie zadawać tego pytania. Mógł w ogóle nie trafiać do Obozu Herosów, tak byłoby najlepiej. Nie czułby się wtedy tak pusty i nieważny, dowiadując się, że Chione, kobieta, która była w jego życiu tak ważna, że mama nie potrafiła patrzeć na niego po jej odejściu, była tylko pomniejszą boginią. Nie zasługiwała nawet na domek. Nie, to on na niego nie zasługiwał.
Xiphos się przydawał. Ale Winter — jeśli nie musiał — w Obozie Herosów się nie zjawiał. A „nie musiał” często, bo był synem pomniejszej, mało użytecznej bogini.
Zaczęło się od Obozu Herosów, a potem średnio co trzy miesiące gonił go jakiś bydlak. Winter powoli wyrabiał sobie kondycję (i łydki przy okazji), uciekając przed nimi po całym Nowym Jorku. Raz próbował walczyć pożyczonym z Obozu xiphosem z dwoma harpiami i jedyne, co takowej odciął, to piórko. Jego połówka, w dodatku.
Dwa miesiące temu jego WF-ista okazał się Minotaurem po tym, jak Winter wybrał się na salę gimnastyczną, żeby potrenować w ciszy, to jest: odstresować się od bycia półbogiem. Nie wyszło.
Skończyło się na drakonie. Znaczy, nie skończyło się, bo Winter wyklinał wszystkich bogów, jakich tylko znał, włącznie z Allachem i Buddą, których imiona usłyszał może raz w życiu na ulicy. Na swój własny sposób modlił się, żeby to nie był jego koniec.
I właśnie tu zaczynamy jego opowiadanie.
Winter, potykając się o ludzi, coraz bardziej miał wrażenie, że im dłużej przebywał poza Obozem Herosów, tym większy bydlak go gonił. Harpie i naprawdę przerośnięte mrówki był w stanie znieść. Ale smoka, który chwytał się wieżowców jak pojedynczych schodków i oddychał ogniem — nie, to już było za dużo.
Zacisnął palce na małej piłce, kształtem mającą przypominać tą żywcem wyciągniętą z boiska do futbolu. Chociaż wyglądała niepozornie, potrafiła przemieniać się w xiphos w najbardziej nieprzewidywalnych sytuacjach. (Na przykład, kiedy chciał poodbijać ją z nudów od sufitu i ledwo uchylił się przed ciosem. Nie, żeby znał to z doświadczenia). Syknął sam do siebie.
Zamiast biec dalej przed siebie, odskoczył w bok. Drakon zaskrzeczał przeraźliwie, wzdymając swoje nozdrza. Podrzucił piłkę w palcach, po czym zacisnął zęby i rzucił ją w drakona z całą siłą swoich trzynastoletnich mięśni.
Drakon skrzeknął. Mimo wszystko nie został schwytany w pokeballa, ale piłka w locie przemieniła się w xiphos i wbiła płytko w pierś stwora jak wykałaczka.
To — to była walka, na którą Wintera było stać. A potem rzucił się w nogi.
Ciężkie kroki wróciły dopiero po kilku minutach, jakby drakon sam zastanawiał się, że półbogowie mogli być takimi idiotami, żeby rzucać się na potwory z marną wykałaczkową bronią. Zaraz potem zatrzepotał nietoperzymi skrzydłami i uniósł się nad miastem, rozpętując przy tym wichurę niepodobną do jesiennego wietrzyku. Śmiertelnicy złapali się za czapki i owinęli szczelniej płaszczami.
Winter w pośpiechu rozpiął kurtkę. Pot spływał mu pod włosami przez ciągły bieg i zaczynał szczerze nienawidzić śmiertelników.
Drakon zatrzymał się dopiero kilkadziesiąt metrów przed nim. Uliczka była z całą pewnością prosta, kończyła się na rzędzie sklepów po obydwu jej stronach i — jak na złość — nie miała żadnych uskoków w bok. Takich, w których jaszczur by się nie zmieścił.
Już, już miał rzucić się w przeciwną stronę i zawracać do miejsca, w którym drakon zaczął go gonić, ale smok zaczął rozdziawiać paszczę.
— Ziewasz? — jęknął Winter. — Nudzę cię?
Na ogromnym języku smoka zatańczyły rozżarzone węgielki.
— BOGOWIE, ZDECYDOWANIE CIĘ NIE NUDZĘ.
To koniec. Zastanawiał się, co śmiertelnicy widzą za Mgłą w miejscu jaszczura. Sądząc z ich min, mógł być to, co najwyżej bardzo wkurzający piesek. Bo na pewno, ale to NA PEWNO nie kilkumetrowy jaszczur.
„Winter Miller, lat trzynaście, syn Keen Miller i nieznanego ojca. (Ha!). Zmarł, pożarty przez rottweilera w środku Nowego Jorku. Wszyscy patrzyli, nikt nie widział”.
A potem impulsywnie nacisnął klamkę najbliższego sklepu.
Ów sklep miał nad drzwiami złoto-czarny napis noszący nazwę „zakład bukmacherski BETter” i z całą pewnością nie był sklepem, o czym Winter przekonał się dopiero po wejściu. Gdyby to był sklep, mógłby chwilę pogrzebać w półkach z warzywami i udawać statystycznego (przerażonego, zdyszanego) konsumenta spożywczaka. Przeczekałby, dopóki smok by się nie znudził. (Albo dopóki nie zdeptałby pół Nowego Jorku, ze spożywczakiem włącznie).
Z zakładu bukmacherskiego BETter ciężej byłoby mu się wytłumaczyć.
Kilku boleśnie śmierdzących typów, którzy wypełniali coś na kwitku papieru, zamarło z rozdziawionymi ustami na jego widok.
— Synu — odezwał się koleś za blatem, a ani Winter, ani Aleks, nie potrafili określić, jak ta funkcja za blatem w zakładzie bukmacherskim się nazywa — zabawkowy jest obok.
— Ja… ee…
— Ee tam, Darrick, no co ty. Daj się młodemu zabawić. Chcesz se obstawić konie, młody?
— Yyy…
Cisza. Dźwięk podnoszonego telefonu komórkowego. Wybieranie numeru. Szept.
— Pani Lemieux, czy mogłaby Pani tutaj przyjść? Mamy… sytuację… awaryjną…
Coś za szybą drzwi wejściowych złowróżebnie zionęło ogniem.
— Kocham konie! — wrzasnął Winter. — Mam osiemnaście lat! — Siadł na wolnym stołku.
„Darrick” podniósł się, nie wychodząc jednak zza blatu. Miał rozbiegany wzrok i wyglądał podobnie jak Dany Barlow, z którym Winter rozmawiał w pierwszym dniu pobytu w Obozie Herosów. Przez chwilę zastanawiał się, co takiego w nim sprawia, że ludzie się tak na niego patrzą, a potem do zakładu bukmacherskiego BETter wtargnęła drakona.
Nie, to nie była drakona. Ale aurę zdecydowanie miała podobną — taką, która spaliłaby cię za samo przebywanie w jej pobliżu. Drakona wyglądała, jakby bardzo, bardzo nie lubiła zakłócania jej pracy. I jakby bardzo, bardzo nie lubiła „osiemnastolatków kochających konie” w swoim zakładzie.
Drakona nazywała się Pani Lemieux i poza tym, że nie była drakoną, wszystko, co opisałem wyżej, zostało naukowo udowodnione.
◇──◆──◇──◆
[1129 słów: Winter otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz