poniedziałek, 1 sierpnia 2022

Od Merideth CD Florence — „Kłopot na czterech łapach”

Poprzednie opowiadanie
[LATO]

Merideth, jak zwykle przed całkowitym przebudzeniem przeleżała chwilę w łóżku, próbując poskładać myśli. Przekręcając się z boku na bok, rozgrzewała swoje kończyny, stopniowo wybudzając się z mar sennych. Sprawdziła półkę obok swojego łóżka i gdy zauważyła pełną paczkę szlugów, usiadła z ucieszoną mordką. Odepchnęła się od łóżka sprawnym, kocim ruchem biorąc przy okazji książkę, gdy następnie skierowała się w kierunku ganku. Odpaliła papierosa, wyciągając jak zwykle potrzebną zapalniczkę z papierowej paczuszki z napisem Chesterfield i kolejnym zdjęciem martwego płodu. Dziewczyna nostalgicznie przypomniała sobie czasy, gdzie te obrzydliwe nadruki wzbudzały w niej przejęcie. Teraz jedynie spoglądała na nie z uśmiechem politowania. Zastanawiała się, z czego one wynikają? Przecież to była antyreklama produktu, na którym się znajdowała, a wciąż ludzi to nie przestrzegało. Przynajmniej nikogo nie znała, kto postanowiłby odmówić nałogu, kierując się tymi powodami.
Zgasiła, gdy otrząsając się z zamyślenia, poczuła smak spalonego filtru w jej płucach, odkrztuszając go z niesmakiem wymalowanym na twarzy. Niedopałek wrzuciła do popielnicy, sięgając tymczasem drugą ręką do książki. Przeczytała rozdział z zamyśleniem na twarzy i kończąc swój poranny rytuał, wstała, odsunęła krzesło, skierowała się do szafy z ubraniami, wybrała swój outfit: niebiesko-białą koszulę w kratkę i ciemnobrązowe lniane spodnie, nie zwracając uwagi na swoich przyrodnie boskie rodzeństwo. Poczekała, aż ktoś wyjdzie i wchodząc pod prysznic zmyła z siebie resztki zmęczenia.
Spojrzała w lustro, nałożyła na siebie srebrny naszyjnik z zawieszką księżyca, użyła tuszu do rzęs, przejeżdżając matową pomadką po ustach, po czym przechodząc przez swój domek, wyszła na zewnątrz. Postanowiła dzisiaj wybrać się nad jezioro, poczytać książkę, która odruchowo wzięła z ganku, a może, nawet jeśli starczyłoby czasu poćwiczyć swoje bojowe umiejętności.
Bez wahania skierowała się w kierunku zbiornika, przechodząc przez jakże dobrze znane jej otoczenie. Wszystkie domki z własną charakterystyką przypisaną danemu bóstwu, mocom, lecz niekoniecznie osobowościom. Greckie, marmurowe kolumnady, latający na wszystkie strony satyrowie goniący za swoimi obowiązki, bądź pięknymi driadami. Zastanawiała się tylko, czy spotka Pana D lub Chejrona po drodze. Nie było jej to po myśli, jednak zawsze trzeba być przygotowanym na różne nieprzyjemne warianty, bo mogą cię one zaskoczyć niczym kubeł lodowatej wody spuszczony na twój łeb. Na temat pomyślała, przejeżdżając wzrokiem po tafli jeziora, dostrzegając jakieś dwieście metrów od niej molo, w którego kierunku postanowiła się skierować, pakując do kieszeni kamienie, które znalazła po drodze. Usiadła na ławce położonej na samym krańcu mola, by przypatrzeć się najlepszej perspektywie na otaczający ją las i wodę. Raz po raz rzucała kamieniami, raz udając zrobić mniemaną: „kaczkę” drugi nie. Z czasem szło jej coraz lepiej, a gdy zauważyła, że wszystkie znajdki, które zebrała po drodze, zostały przez nią wykorzystane, postanowiła sięgnąć po kolejnego szluga. Wpierw sięgnęła do prawej, gdy przetrząsając niczego nie znalazła oprócz drobinek ziemi i piasku, z lekka spanikowana do lewej, gdy tam sytuacja się powtórzyła, postanowiła wstać i sprawdzić po tyłach. Nie było. Musiała je zostawić po poranku na ganku, co oznaczało, że już ich raczej nie znajdzie. Wkurzona poszła w krzyk, co nie było u niej częste, jednak zdecydowanie potrzebne w tej sytuacji. Nie miała teraz zamiaru trzymać ich w sobie, w szczególności, że poszła nad jezioro w celu rozładowania się. Postanowiła, więc szybko pobiec z ułamkiem nadziei na znalezienie ich.
Przeskoczyła barierkę zwinnym, wręcz parkourowym ruchem, przeskoczyła między obozowiczami, wchodząc metalowy element, którzy nieprzejęci sytuacją jedynie wzruszyli ramionami, po czym powrócili do rozmowy, aż w końcu wpadając na satyrów, straciła równowagę i upadła na tyłek. Oboje popatrzyli na siebie ze zdenerwowaniem, Merideth jednak postanawiając, że nie będzie na niego tracić czasu, bo ma ważniejsze rzeczy do zrobienia, wstała, otrzepała się i ruszyła sprintem. Zmachana w końcu docierając do domku, przeskoczyła trzy stopnie, od razu znajdując się na ganku, przeszukując podłogi, barierki, stolik, a nawet szczeliny między deskami. Nic nie znalazła. Postanowiła wejść do środka i zapytać się Andrew, czy nie widział, żeby ktokolwiek zabierał paczkę pomarańczowych Chesterfieldów: jedynie pokręcił głową. Cholera pomyślała ze zrezygnowaniem. Wiedziała, że jedynie może je dostać w sklepie poza obozem, a ten znajdował się kilka kilometrów od obozu. Zatrzasnęła drzwi ze zdenerwowaniem, po wyjściu z przytupem postanowiła znaleźć winowajcę i przyłożyć mu sidekickiem w łeb. O jednego szluga nie zrobiłaby awantury, ale całą pieprzoną paczkę wraz z zapalniczką? Za to trzeba było zapłacić.
Po półgodzinie mijając kolejny próg po przepytaniu prawie każdego w obozie, natknęła się na znajomą z widzenia dziewczyną z domku Demeter. Nie pamiętała, jak było jej na imię, lecz nie to teraz było ważne. Spojrzała na jej torebkę, w oczy, a następnie szybkim marszem zaczęła iść w jej stronę, gdy nagle zauważyła wystający czarny łebek z przyklapniętymi uszkami. Zatrzymała się na chwilę z osłupieniem, gdy jednak otrząsając się, postanowiła pójść w jej kierunku przeszukać torebkę. Bez pytania, podniosła duperelę psiaka, wytężając wzrok, czy na pewno nie ma w niej skradzionej paczki. Popatrzyła na nią z dezaprobatą głęboko schowaną w jej oczach, po czym na odchodne rzuciła:
— Nie daj się tylko złapać Chejronowi — po czym powolnym krokiem zaczęła iść szukać dalej.


Florence?
◇──◆──◇──◆
[811 słów: Merideth otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz