— Myślicie, że damy sobie z tym szybko radę? — przerwał ciszę Ace, dając upust głębokiemu ziewowi, który wkrótce zaraził większość towarzyszy.
— My sobie nie damy rady? — odparł Laurency z figlarnym pół uśmiechem wymalowanym na twarzy. Wnet wskoczył na pobliski pieniek i kontynuował z bogatą gestykulacją. — Nam, grupowym, wyzwolicielom zgonów i pogromcom gastrofazy, niestraszne są jakieś przerośnięte poziomki — przerwał, niemal teatralnie, jak gdyby budował napięcie. — Ale słyszę was i odpowiadam. Czymże są bowiem bohaterowie bez należytych broni?
Swoją dłoń skierował ku pochwie, lecz zamiast plugio, wyciągnął przeźroczysty woreczek z brudnozieloną zawartością i zamerdał nim w kierunki reszty, jak psom smakołyki. Powadze towarzyszy ustąpił kolektywny rechot, a więc Laurency zeskoczył ochoczo z konara i prędko zaangażował się w rozmowę z Charlotte oraz Ace, którzy prowadzili grupę w stronę Truskawkowych Pól.
Laurencjusz wydawał się Danielowi prawie nierealny — jak gdyby był tą ekscentryczną, poboczną postacią, która nieoczekiwanie skrada serca czytelników, a następnie umiera, co sprawia, że seria zostaje bojkotowana przez wszystkie napalone laski, którym kilka zdań na martwym drzewie niejako złamało serca. Mógł również swoją metaforę znacznie skrócić i nazwać rzeczy po imieniu — Laurie był po prostu popularny. Słynny Potocki nawet nie kojarzy Daniela po imieniu, choć ten rozpoznawał go od niemal trzech lat, kiedy to w podobnym odstępie czasowym zawitali do obozu, a Laurie zaczął wywijać powitalną salsę na stole jadalnym (zanim z jego powodu tego oficjalnie zakazali) do Gimmie! Gimmie! Gimmie! Amandy Seyfried — co Dany personalnie uważał za moralne wykroczenie, więc zaraz po imprezie ukradł Kanmi winyl ABBY i spędził resztę nocy na słuchaniu całego albumu Voulez-Vous, który, de facto, zapoczątkował jego krótką, acz intensywną, obsesję na punkcie języka francuskiego.
Kroku dotrzymywała mu jedynie Florence, choć sam nie wiedział, czy z wyboru, czy z bezsilności, bo twarz jej co chwilę wykrzywiała się w mniej lub bardziej urzekającym grymasie, jak gdyby córka Demeter przechodziła doskwierające problemy żołądkowe. Dany nie był jednak przekonany, czy tenże grymas nie pojawiał się po prostu wtedy, gdy ta na niego patrzyła — co byłoby jak najbardziej uzasadnione. Ostatniej nocy żonglował między stymulantami, słownikiem kodu morskiego, a podpitymi hermesiątkami, które w kilka godzin zdążyły z podłogi zrobić tor przeszkód, gdy raz po raz padały na kolana i nie wstawały do wczesnego ranka. Sam nie zasnął, dopóty ostatnia siostra nie dobiła materacem do plaży, po tym, jak bardziej trzeźwi obozowicze postanowili zażartować z niej oraz innych zezgonowych imprezowiczów, wypuszczając takowych szczęściarzy na środek jeziora i wzruszająco celebrując wydarzenie jako największy, dotychczasowy Water Lantern Festival obozu.
Przodująca trójka niespodziewanie zerwała się do biegu, gdy zza horyzontu wyłoniły się, rozpościerające się wzdłuż pagórka, Truskawkowe Pola. Flo dołączyła do grupy, co uczynił również i Dany, dosiadając się do kręgu uformowanego między krzaczorami. Laurie przeklął pod nosem raz czy dwa, próbując włączyć zapalniczkę, na co Lottie wyciągnęła dłonie i zakryła nimi źródło ognia, nie odwracając kokieteryjnego wzroku z twarzy Potockiego.
— Odpalasz to czy nie? — napomniało Potockiego hypnosiątko.
— Weź się przymknij — odburknął, zapaliwszy tubkę.
Po moralnym wsparciu pierwszego skręta i pół Laurency otworzył czerwoną teczkę, a następnie zarządził, by grupa rozeszła się po dwie osoby na alejkę, gdyż potrzeba było uzupełnić wan o 15 łubianek. Florence, o dziwo, uznała, że woli zająć się donoszeniem koszyków, ażeby nie musiała się specjalnie schylać i ryzykować gastrycznymi nieprzyjemnościami. Nie dziwne więc, że Ace zdecydował się na zbieranie owoców ze swoją drogą przyjaciółką Charlotte, która to elegancko czmychnęła za nim w głąb pola, co pozostawiło Laurencego oraz Daniela samym sobie.
Pierwszy, za pomocą chlorokinezy, ściskał ogonki truskawek do momentu ich przerwania, a drugi telekinetycznie przekładał je do koszyków, dzięki czemu praca szła szybko i sprawnie. Między niewinnymi wymianami zdań Laurie nucił pod nosem Strawberry Fields Forever Beatlesów, co nasunęło Danielowi pomysł aż nadto dziwny, by warty wypowiedzenia na głos:
— Paliłeś kiedyś truskawkowe skręty?
— Truskawkowe, winogronowe, czekoladowe. Nawet o smaku, a raczej zapachu, skarpet Żabora, ale…
— Nie o takie mi chodzi. — Pokręcił głową Dany, po czym zaczął lewitować truskawką tak, że ta zaczęła obracać się wokół własnej osi między ich oczyma. Laurency wydawał się nie do końca rozumieć, co zielonooki miał na myśli.
Dany szybko wybrał największą, najbardziej soczystą truskawkę, którą miał w zasięgu wzroku, a następnie zdjął ze swojego wisiorka jeden z trzech obsydianowych grotów.
— Spirytusem polejesz? — spojrzał w stronę rozluźnionego towarzysza, który wkrótce opłukał kamień alkoholem. — Dziękuję. A, i podasz trochę prawdziwej magii?
Nakłuł truskawkę od dołu, tak by zrobić z niej prowizoryczny tunel, ale by też nie przebić się do szypułki, po czym wydrążył z przodu niewielki otwór. W tym czasie Laurie podał mu saszetkę z używką, której część przesypał do wyżłobionej dziury.
— Co to, kurwa, ma być? — Przyjrzał się Potocki.
— Truskawkowy skręt. Sam zobaczysz.
Dany odpalił, za pomocą gałązki, truskawkowego skręta i zawahał się przez chwilę nad tym, czy bucha brać, czy nie. Ostatecznie uznał, że skoro nie wziął wcześniej, to i teraz samego siebie nie zawiedzie. Tym bardziej nie przez jakiś pseudo skręt, który nie sprawi przecież, że przestanie się martwić dostarczeniem truskawek do Nowego Jorku, bo w końcu jest tam ścigany i ostatnie czego by chciał to narażanie obozu na wścibskość śmiertelników, albo postrzelenia, bo przecież wiadomo, jak amerykańska policja funkcjonuje. A tym bardziej nie martwi się tym, że ostatni raz, gdy palił skręta sześć miesięcy temu, obiecał sobie, że „to tylko zioło na ataki paniki”, a skończyło się na opioidach, przez które potem prawie tydzień umierał, jak go do obozowego szpitala przyprowadził go Chejron i kazał zrobić detoks od trucizny, którą — oficjalnie — podała mu Achlys w szkolnej stołówce.
— Halo? — Wytrącił go z zamysłu Laurie, pstrykając mu palcami przed nosem. — Ziemia do Daniela. Kurwa, chyba się na sam zapach już wstawiłeś.
Chłopcy usiedli, a Barlow podał towarzyszowi nietkniętego, truskawkowego skręta.
— Wystarczy Dany — odparł, obserwując zaciągającego się truskawką kompana. — I to od twoich perfum. Wiadomo już chyba, dlaczego kobiety mdleją na twój widok. Bardziej obrzydliwego zapachu się nie dało?
— Wypraszam sobie. — Przyłożył dłoń do serca na znak obrazy, lecz ze zbyt niesubtelnym uśmiechem, żeby wziąć to na poważnie. — Nie jestem ignorantem. Na mój widok mdleją osoby i zwierzęta każdej płci.
Obydwaj wymienili się grzecznościowymi uśmiechami, po czym Dany przekierował wzrok w stronę Florence, która właśnie zabierała łubianki od drugiej grupy.
— Słuchaj, stary — kontynuował po chwili Laurie. — Ja mega doceniam ten twój pomysł, ale ta truskawka jest w chuj słaba.
— Masz coś do truskawek?
— O mój boże, w życiu! Same w sobie są muzami, tylko trochę roznegliżowanymi przez z te pestki na zewnątrz… Takie maliny, na przykład, są eleganckie, wszystko, co najcenniejsze mają w środku.
— Rozumiem. — Pokiwał poważnie głową, próbując powstrzymać się od śmiechu.
— Ziom, nie śmiej się! Ja pierdolę.
— Nie no, serio rozumiem metaforę. To trochę jak z ludźmi, no nie? Ci z pestkami na zewnątrz wszystko, co najcenniejsze w życiu, rozrzucają na lewo i prawo, są tak jakby… ekskluzywni, nie dbają o prywatność. A ludzie maliny z pestkami w środku zachowują więcej dla siebie i tylko niektórym pestki pokazują.
— Właśnie. — Podrzucił rękoma Włoch, kręcąc nieco głową. — A ty byłbyś bardziej człowiekiem truskawką czy człowiekiem maliną? Ja chyba truskawką, choć do maliny chyba niewiele mi brakuje.
— Pewnie maliną.
— Maliny są dobre. — Ziewnął, rozciągając się rękoma do góry.
— Wolę truskawki. — Wzruszył ramionami i podjadł jedną z łubianki.
— Dobra. Owoce owocami, ale pora się zająć konkretami.
Dany już zrywał się do wstania, kiedy Potocki pokręcił głową.
— Mon ami, nie o takie konkrety mi rzecz jasna chodzi.
Wyciągnął z kieszeni normalnie wyglądającego już skręta, po czym otoczył Daniela ramieniem i pomachał mu pięknym papierkiem przed oczami. Syn Hermesa spojrzał na niego z nutą wątpliwości, kręcąc delikatnie głową — czuł, jak jego ręce zaczynają się pocić, a gardło ściskać. Nie wspominając już o kontakcie fizycznym, które nim wzdrygnęło i wyprowadziło z jeszcze innej, mniej świadomej, strefy komfortu. Jedyne czego teraz pragnął to po prostu się wyluzować, a wrota — o ile nie przepaść — do tego wyboru stały do niego tworem, nawet do niego machały.
Laurency butem wydrążył w glebie niewielki otwór, do którego wrzucił ziołową truskawkę, a następnie zasypał ją ziemią oraz polecił spoczywać w pokoju. Po skończeniu szopki skierował swoją uwagę na Barlowa, przechylił delikatnie głowę i uśmiechnął się szeroko:
— No to jak, mordeczko? Ze mną nie zapalisz…?
Dany przełknął ślinę, aż mu uszy się zatrzęsły, po czym wypalił, przejmując prędko od Lauriego narkotyk i gestem prosząc o zapalniczkę:
— Carpe diem?
Laurie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz