wtorek, 26 lipca 2022

Od Kanmi CD Milio — „Dear Milio Hansen”

Klepała Steff po plecach przez kolejną godzinę i gdy myślała, że na niej poprzestaną, Steff znowu zaczynała drżeć, wyrzucając z siebie kolejne serie pojękiwań i szlochów. Tak mi przykro, Steff na stałe zapisało się na języku Kanmi, która z bezsilności powtarzała to jak, mantrę, jakby problemy Steff miały przygasać, ilekroć słyszała, że Kanmi jest przykro. Zervas nie była jednak dyplomowanym psychologiem, a wszystko, co mogła zaoferować swojej współlokatorce, sprowadzało się do przyjacielskiego wsparcia i możliwości wypłakania się w ramię. Chambers musiało to wystarczać, inaczej nie wracałaby do Kanmi przy każdej chwili słabości.
W podobnych momentach cieszyła się w duchu, że nie znała swojej matki. Wystarczyło jedno spojrzenie na Steff, żeby Kanmi wiedziała, że jej mama byłaby niewiele lepsza i że rozdzielenie było lepsze dla ich obu.
Wróć. Nie chodziło o nią. Powinna była skupić się na Steff.
Dłoń Kanmi wodziła wzdłuż talii Steff. Pokrzepiający gest uspokajał dygoczącą dziewczynę, ale ilekroć Steff chowała twarz w szyi Kanmi albo we własnych rękach, dziewczyna sięgała po chusteczki, dając spokój liczeniu tych trafiających do kosza (albo obok niego, Steff w chwilach niedomagania odnajdywała trudność w celowaniu). Zeszłoroczna Zervas z pewnością sprzedałaby krokodylowy zegarek, byleby w podobnych momentach znajdować się blisko Steff, gładzić jej jasne włosy, patrzeć prosto w błękitne, zaczerwienione od płaczu oczu. Chciała ujmować jej twarz i odgarniać kosmyki za ucho i robić wszystko to, o czym czytała w książkach o kobietach śmielszych od niej i także takich, których nie powstrzymwał chłopak wiszący nad karkiem, jak miało się to w przypadku Noah Newmana. Na swoje własne nieszczęście, zeszłoroczna Zervas lubiła pieprzonego Noah Newmana.
— Kurwa, Kanmi — wymamrotała Steff, wyjmując z ust poślinione włosy. Spojrzała na nie ze zniesmaczeniem i wytarła o bluzę. Przy okazji pociągnęła nosem. — Przeze mnie przegapiłaś śniadanie, sorry.
Steff po raz trzeci w życiu spojrzała na Kanmi wzrokiem zbitego szczenięcia. Bez ściągniętych brwi, bez brawury pobłyskującej gdzieś w jasnych oczach.
— To nic, Steff.
— Ale…
— Serio. Nic się nie stało. Zjem coś innego — zapewniła, trzymając wyimaginowane kciuki za Milio, który zobowiązał się do załatwienia jej owsianki. Liczyła, że jej nieobecność okaże się dla Dionizosa subtelnym światłem do czmychnięcia ze śniadaniem pochowanym po kieszeniach. Owsianka nie nadawała się co prawda do oprowadzania jej po obozie, ale miała nadzieję na przynajmniej kanapki. Nawet tej z obrzydliwymi pomidorami.
Steff podniosła się nagle, ocierając twarz rękawem. Wyprężyła się, oparła dłonie o biodra i uniosła podbródek.
— Wiesz co, Kanmi? Nie mogę tak siedzieć do końca dnia. Nie będę płakać! — oznajmiła w przypływie nagłego natchnienia. — Pora uprzykrzyć życie Noah.
Odwróciła się na pięcie i żwawo ruszyła ku drzwiom. Zanim te zatrzasnęły się za nią, spomiędzy futryny wyjrzała głowa Steff.
— Dziękuję. Jesteś cudowna.
Kanmi skinęła głową i rozłożyła ramiona, dokładnie tak, jakby była magikiem u schyłku pokazu. Takim, któremu, co jasne, udała się sztuczka.
Ile by dała, żeby wszystkie zmartwienia — i te Steff, i jej samej — znikały jak królik w cylindrze.
Była naiwna, ale Kanmi dobrze się z tym żyło.

— Roszpunko, spuść tu swe włosy, zanim Chejron mnie znajdzie.
Kanmi usłyszała mruczenie Milio wyłącznie dlatego, że właśnie zbliżała się do szyby, na niedługo po tym, jak uderzył w nią czterokrotnie. W drodze, która dzieliła jej sypialnię od drogiego miejsca spotkań, zdążyła wymyślić przynajmniej trzy formułki, jakie zamierzała wyrecytować w związku z jego uporczywym dobijaniem się, zupełnie tak, jakby nie zapraszała tam Milio sama. Odwołując się do Zaplątanych, Dionizos zwinnym ruchem zburzył wizję, według której chciała przeprowadzić rozmowę.
— Niewiasto, zanim cię wpuszczę… — podeszła do okna i pociągnęła szybę ku górze — …pozwól, iż rzeknę coś innego… — Kanmi mimowolnie uśmiechnęła się na widok Milio. — Hejka.
Popatrzyła na niego badawczo, poszukując znaków śniadania, które, według oficjalnej wersji, miała przechwycić jeszcze na stołówce. Czuła ulatujące z niej powietrze, w miarę sunięcia wzrokiem ku dołowi. Ręce Milio były puste, a szczerze wątpiła, by trzymał cokolwiek w skarpetkach. Głód wyżerał dziurę w brzuchu Kanmi.
— To było… — Milio uniósł brew.
— Co?
— To, co przed chwilą powiedziałaś, to…
— Kurwa. Oglądaliśmy to dosłownie wczoraj, a ty nie zapamiętałeś jednej z najważniejszych kwestii wypowiedzianych przez Flynna Rajtara? — Kanmi pokręciła teatralnie głową. — Bogowie.
— Słuchaj, ja przynajmniej nie brzmię, jakbym maltretował tę biedną bajkę trzy razy dziennie, recytując z pamięci jakieś wyrwane z kontekstu słowa — odciął się.
— Do zobaczenia, jak się zamkniesz. — Ku zaskoczeniu Milio sięgnęła po ruchomą szybę. Z impetem zamknęła okno.
Milio zacisnął usta w niezręcznym uśmiechu i spuścił ręce wzdłuż ciała, dokładnie tak, jakby znowu miał jedenaście lat i przyszedł do sypialni mamy, żeby o północy przypomnieć o wyhodowaniu rzeżuchy.
Kanmi uchyliła szybę z litością.
— Postój tu sobie pięć minut.
— Nie, dziękuję. — Wykorzystując możliwość wdrapania się na parapet, Milio zadarł wysoko nogę i przecisnął się między szybą a Kanmi.
Szli więc razem do sypialni, zupełnie tak, jakby Hermesiątka brały w czwartki wolne i nie biegały od domku do domku ze świeżymi plotkami z życia łóżkowego obozowiczów.
Kanmi była już spakowana, zrobiła to w ciągu pięciu minut dzielących wyjście Steff od przyjścia Milio. W szmacianej torbie na ramię schowała książkę, słuchawki, butelkę wody i małe pudełko z truskawkami, które udało jej się dostać od Laurencego. Poza tym miała tam kilka innych drobiazgów, takich jak agrafki, strzępki papierków, kapsle po piwie albo połowa złamanego grzebienia i nie zdziwiłaby się, gdyby zanurzając weń dłoń i dotykając dna, poczuła, jak coś próbuje odgryźć jej palce. Torby od dłuższego czasu nie uprała i wciąż widziała na niej łagodnie zarysowane resztki po plamie z kleju, który kiedyś na nią wylała. Chociaż ramiona ocierały jej barki, a sama torba nieustannie zsuwała się z niego, Kanmi całkiem ją lubila. Przynajmniej mogła zmieścić w niej czyjąś głowę albo trzy butelki po winie.
Milio zakręcił się dookoła i upadł na materac sąsiedniego łóżka. Zanim Kanmi zdążyła odwrócić się i ochrzanić go za rzucanie się na lichy stelaż, Milio podniósł się gwałtownie i dotknął tylnej kieszeni.
— No i chuj — wymamrotał, wyjmując z niej spłaszczony woreczek.
W pierwszej chwili Kanmi nie wiedziała, co to było. Spojrzała na woreczek badawczym spojrzeniem i już miała wracać do swojej torby, kiedy Milio otworzył go i wyjął ze środka trzy ciastka z marmoladą.
Sorry, zapomniałem o nich. — Wyciągnął rękę ku Kanmi, podając jej pogruchotane słodycze.
Uśmiech rozświetlił pochmurną twarz Zervas.
Kurwa, uwielbiała ciastka z marmoladą.
Wzięła i resztki ciastek, i woreczek, w którym zostały ich większe i mniejsze okruchy. Zjadła wszystkie trzy i nie powiedziała nic, dopóki nie opróżniła zawartości opakowania.
— Cholera, jak Laurencjusz na gastro. — Milio zmarszczył brwi, a Kanmi tylko spojrzała na niego przelotnie, przewracając oczami. — Idziemy?
Chcąc wrzucić woreczek do kosza, chybiła, więc sięgnęła po niego i rzuciła jeszcze raz. Założyła torbę na ramię i stanęła, kiwając głową.
— Idziemy.

— Ja pierdolę!
Kanmi patrzyła, jak autobus odjeżdża na całe pół minuty, zanim udało im się dobiec na przystanek. Według Googla mieli jeszcze dwie minuty, ale kierowca najwyraźniej nie lubił biegających nastolatków i zatrzymał się na ledwo dziesięć sekund, wyjeżdżając przed czasem. Kanmi przekalkulowała, że jeśli zdążyliby złapać ten, mieliby dwadzieścia minut na dostanie się do pociągu. Wówczas jednak, z busem oddalającym się na ich oczach, dwadzieścia minut skróciło się do siedmiu, ponieważ następny autobus miał przyjechać za trzynaście.
— Co za gówno! — Wyrzuciła ramiona w powietrze. — Wiesz co, Milio, było jeść to śniadanie jeszcze dłużej. Może zdążylibyśmy przyjechać do Nowego Jorku o dwudziestej pierwszej.
— No ej, Kanmi, jest przecież przed dwunastą, mamy jeszcze dużo czasu. — Milio wskazał na jej zegarek. — Nie denerwuj się. — Szturchnął Kanmi w ramię. — Zdążymy.
— A spieprzaj.
Trzymając za ramię torby, szybkim krokiem doczłapała do przystanku i w złości usiadła na ławce. Zmęczona bieganiem sapała głośno, jak stary kundel, który pogonił za wiewiórką i odkrył, że wcale nie potrafi wdrapać się na drzewo. Milio dosiadł się do niej, prostując nogi i wzdychając głęboko.
— Ty się nawet nie zmęczyłeś.
— Mam dłuższe nogi.
— Pierdolisz.
Kanmi wyciągnęła swoje wzdłuż jego.
— Inaczej siedzisz. Usiądź jak ja.
Milio poprawił się i podciągnął. Kanmi była pewna, że tym razem siedzieli już na jednej desce, ale wciąż stopy Milio sięgały dalej niż jej. Skrzywiła się i spojrzała w stronę, z której powinien nadjechać kolejny autobus.
— Jeszcze dwanaście minut, nie przywołasz go bardzo niemiłym spojrzeniem.
Kanmi skrzyżowała ręce na piersi i zdecydowała, że zacznie ignorować Milio.
Ignorowała go przez dziesięć następnych sekund, później ją to zmęczyło.
— Chciałabym siedzieć od okna.

Szli przez dworzec, mijając kłębiących się ludzi podążających jak zwierzęta w kierunku swoich peronów, na swoje pociągi, wracając do swojego życia. Kanmi mijała ich wszystkich i chociaż jej myśli skrupulatnie krążyły wokół Nowego Jorku i wszystkiego tego, co musiała w nim załatwić, znalazła chwilę na zwyczajowe rozważanie, jak wyglądają cudze myśli. Chciałaby wiedzieć, co przeszło przez głowę mężczyźnie, którego minęła, albo kobiecie śpieszącej do pociągu, z jaką niemal się zderzyli. Chciała pomóc chłopakowi, któremu rozsypały się kartki i pochwalić jego rysunki, ale ten szybko zniknął gdzieś w tłumie, zasłonięty przez chmarę ludzi.
Widzieli rodziny z dziećmi, starsze małżeństwa, grupy dzieciaków w ich wieku.
Obróciła głowę w kierunku swojego peronu, dostrzegając, jak ojciec odciąga dzieci od wspartego o ścianę mężczyzny. Pomarszczona, sucha twarz i zapadłe policzki świadczyły o zaniedbaniu, a mała reklamówka i kurtka leżąca obok — o potencjalnej bezdomności. Siedział skulony, w rozklejonych butach, w starej, poplamionej koszulce. Uśmiechał się smutno do chłopca, który ciągnął swojego ojca za koszulę, wskazując na niego.
— Tatusiu, proszę, ten pan jest głodny… — mówił.
— Chodźcie, dzieci. — Ojciec popchnął go delikatnie, w przeciwnym kierunku.
Serce Kanmi rozbiło się na tysiąc kawałków. Nie mówiąc nic Milio, szybkim krokiem podeszła do mężczyzny i wyciągnęła z kieszeni dwudolarówkę.
— Panienko? — Drżący głos sprawił, że Kanmi zatrzymała się na moment.
Patrzył na nią, gdy podawała mu pieniądze. Zawahał się, ale skinienie Kanmi zachęciło go do przyjęcia pieniędzy.
— Nie jestem pijakiem.
Kanmi to wystarczyło.

— Szybko! — zawołała, łapiąc Milio za rękę i ciągnąc go ku pociągowi.
Milio hamował nieco, zmuszając Zervas do szybkiego marszu.
Kiedy wsiadali do pociągu i Kanmi przestępowała strome schodki, Milio złapał ją w talii i popchnął, tak że niemal wyłożyła się jak długa na pociągowej podłodze. Zanim Milio poradził sobie ze schodami, zniknęła w przedziale, za zamykającymi się automatycznie drzwiami. Wybór miejsca okazał się jednak zbyt trudny, więc stała w korytarzyku, rozglądając się na lewo i prawo.
— Nie wiem, gdzie… — zaczełą mówić, odwracając się do Milio.
Milio nie było — ani za nią, ani w przejściu. Zmarszczyła brwi i się cofnęła. Milio mógł wpaść w przerwę między peronem a pociągiem, czyli zrobić dokładnie to, czego Kanmi zawsze się obawiała. Byłoby to straszne o tyle, że musiałaby tłumaczyć Chejronowi, dlaczego nie uchroniła młodego boga od śmierci. Dionizosowi też, ale to zdawało się mniejszym kłopotem. Czasem odnosiła wrażenie, że Dionizos nie lubił Milio niewiele mniej niż ona sama.
Ktoś uderzył ją w udo i pociągnął za koszulkę.
Z konsternacją spojrzała na prawy rząd.
Milio siedział rozłożony, zajmując miejsce od korytarza. Z zadowoleniem przecisnęła się między jego kolanami i siedzeniem z przodu, po czym opadła na wolny fotel przy oknie. Wówczas wszystkie chęci opuściły jej ciało i Kanmi doszła do wniosku, że ten Nowy Jork nie był wcale najlepszym pomysłem.
Nie.
Milio Hansen w Nowym Jorku nie był dobrym pomysłem.
Jechali już od piętnastu minut i w tym czasie zdążyli omówić kwestię wyższości mrówek nad motylami (Kanmi nie doceniała mrówek, a Milio, jak popieprzony, wyzywał motyle. Ostatecznie oboje przegrali i przyznali, że pszczoły są lepsze i od mrówek, i motyli) oraz obgadać każdego obozowicza, jaki tylko przychodził im na myśl. Łatwość, z jaką Milio przychodziło plotkowanie, była godna podziwu, nawet jeśli Zervas sądziła, że po Laurencjuszu nie zdziwi jej już nikt.
W dwudziestej minucie Kanmi przymknęły się oczy. Oddała Milio słuchawkę, na których wspólnie słuchali muzyki, i oparła głowę o szybę, patrząc, jak rozmazują się mijane drzewa. Śledziła wzrokiem barierkę, dopóki nie poczuła, jak ogarnia ją sen.
Obudziła się trzy minuty później, przynajmniej według krokodylowego zegarka. Wyprostowała się, potarła oczy i obróciła do Milio tylko po to, żeby odkryć, że Hansen także zasnął. Z łokciem opartym o podłokietnik i głową przyklejoną do oparcia, oddychał miarowo przez otwarte szeroko usta. Kanmi uśmiechnęła się pod nosem i zrobiła mu zdjęcie, nie wiedząc do końca, czy z zamiarem pokazania mu go później, czy dla siebie.
Cokolwiek dla siebie miałoby oznaczać.
W środku lektury Dumy i uprzedzenia poczuła, jak głowa Milio zsuwa się z fotela na jej ramię. Co więcej, jego kolano dotykało jej.
Duma i uprzedzenie, Duma i uprzedzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz