Laurency oddałby wszystko, czym dysponował jego wybiedzony nastoletni interwentarz — pustą butelkę po winie, sztywną skarpetę spod łóżka Milio, nawet swój ulubiony otwieracz do piwa z imieniem, w kształcie butelki whisky, a jeśli by było trzeba, to i Żabora — byle imprezy w domku numer dwanaście odsunęły się na dalszy plan i oddały plakietkę „Główne źródło moich kłopotów” czemuś bardziej przyziemnemu, niźli upijanie się mdłym winem albo wypalanie resztek trawy z cudzej lufki. Tego rodzaju uniesienia wprawdzie sprawdzały się, kiedy sobotnie popołudnia upływały na przygotowywaniu na całonocny taniec, a godziny wieczorne uciekały gdzieś między szotem cytrynówki a drinkiem z karmelowym likierem, jednak były też poranki. Były i poranki, i niewdzięczne południa, kiedy Laurency stawał w progu gabinetu Chejrona, zwyczajowo ze zwieszoną głową i zbitym wzrokiem. Unosił go po pięciu uderzeniach serca, wcinał się w słowo Chejronowi i kiedy dostrzegał, że centaur szczerze rozważa wysłanie go na Wyspy Świętej Heleny, do Napoleona, coby upili się włoskim winem, przegryźli francuski camembert i pośmiali z Marii Antoniny, potulnie przepraszał, przyjmując swoją karę. Wiedział, że ledwo opuszczał jego gabinet, Chejron wzdychał, pełny pożałowania, po czym włączał filmiki ze śmiesznymi kotkami.
Laurency regularnie wysyłał mu linki do nowych — a Chejron reagował na wszystkie wiadomości serduszkiem — więc kiedy pewnego dnia w łączu nie było kotków, tylko soczysty Rick Astley, Chejron zaczął ignorować wiadomości Laurencego. Laurie najpewniej powinien był potraktować to jako początek otwartej wojny, ale odpuścił przesyłanie Watykańczyka.
Dionizoski były już po śniadaniu, Laurency zdążył odwieść ich od pomysłu wkładania dłoni w owsiankę. Pokornie wrócili do domku dwunastego. Laurie i Milio siedzieli na ławce przed domkiem — na specjalnym prezencie, który zrobiła dla Milio jakaś dziewczyna od Hefajstosa, bo popatrzył na nią dłużej, niż przez pięć uderzeń serca — kontemplując, dlaczego skurwysyńskie motyle nie są wcale takie ładne.
— No ale popatrz na nie, są brzydkie jak noc — powtarzał Milio. — Pieprzone szkarady!
— Nie obrażaj Bolka. — Laurency odsunął białego motyla przesiadującego na jego dłoni. — Zrobi mu się przykro albo jakaś motylica to usłyszy i nie będzie chciała się z nim rozmnażać. Wtedy całą populację motyli trafi chuj.
Milio pokiwał głową, ale nie zdążył odpowiedzieć. Trzask drzwi i tupot stóp zwiastował nadejście Żabora, za którym, krok po kroku, podążał lokalna legenda, Biały Piwosz. Laurency do niego pomachał, zapominając o motylu.
— Kurwa! — zawołał. Opuścił ramiona i popatrzył na Żabora. — Co tam, loca?
— Wszystko gra — odparł tamten. — A u ciebie?
— Przeuroczy. — Usta Laurencego rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Poklepał Żabora po ramieniu. — Jedyny, który się o mnie troszczy. U mnie też dobrze, zaskakująco, ale to chyba dlatego, że Chejron dalej nie wysłał swojego gołębia, żeby ściągnąć mnie do siebie.
— Nie myślicie, że to dziwne? — wtrącił Lucien.
— Może dalej drzemać. Starsi tak mają, nagle ich ścina, potem pęcherz przestaje trzymać i kończą, oglądając Elif — zasugerował Milio.
Chłopcy zaśmiali się, jeden po drugim. Przesiedzieli tak następne pół godziny, po kolei sugerując, co stary centaur mógł robić, kiedy nikt nie patrzył, kończąc na wyobrażaniu sobie Chejrona w kąpieli (na tym etapie zastanawiali się, jak ją bierze i czy potrzebuje pomocy, i czy jego końska wersja także jej wymaga) albo pieprzącego się z kimś, o kim z całą pewnością myśleć nie powinni.
Chejronowy gołąb przyleciał.
Laurency wziął głęboki oddech i wygładził swoją koszulkę, próbując nadać krótkim dresowym spodenkom i luźnemu t-shirtowi formalności. Zapukał, trzykrotnie, dbając o stosowny kąt nachylenia i wydźwięk uderzania kostek o drewno. W ostatnie stuknięcie włożył wszystkie swoje uczucia, coby Chejron wiedział, kogo się spodziewać. Żeby była jasność, Laurency powinien był zanucić Pitbulla.
— Panie koordynatorze. — Rozchylił szeroko ramiona, uśmiechając się promiennie do Chejrona.
Chejron stanowił jego skrajną opozycję. Patrzył na Laurencego spojrzeniem nader spoważniałym, chociaż nie zaprosił grupowego domku dwunastego, żeby pieprzyć o cenach paliwa albo kosztach budowy bliźniaków.
— Do twarzy panu w tym garniturku, profesorze — skomentował Laurie. W rzeczywistości Chejron zakładał go przesadnie często i Laurencemu zdarzyło się zastanawiać, czy to marynarka nie zesztywniała na tyle, by ograniczać ruchy koordynatora. — O czym dzisiaj porozmawiamy? Ocieplenie klimatu? Ma pan jakieś wieści od cioci? Może…
Laurency pożałował, że nie rozejrzał się po pomieszczeniu wcześniej. Zwyczajowe rendez-vous z Chejronem, w istocie, odbywało się południami. Dochodziła szesnasta, więc Laurency mógł spodziewać się oderwania od rutyny.
To miało więcej sensu, niż dotąd myślał.
— Florence! Wyglądasz… kompletnie nie tak, jakbyś wczoraj wymiotowała! — zwrócił się do stojącej w kącie, opierającej się o ścianę grupowej Demeter.
Tuż obok niej, na krześle, siedziała Charlotte Beaumont, z nogą założoną na nogę i pogodnym wyrazem porcelanowej twarzy. Zdawało się, jakby Chejron wyciągnął ją z chatki z ogrodem, w której przeżywałaby swój prywatny lesbian cottagecore dream, w białej, rozkloszowanej sukience z bufiastymi rękawkami i z motylą spinką na czubku głowy. Nosiła pantofle, przeklęte pantofle, którym Laurency posłał urażone spojrzenie spod ściągniętych brwi, wymownie dając im do zrozumienia, że blaty nie są niezniszczalne, bez względu na to, czy Charlotte tańczy do Time of my Life z Dirty Dancing, czy I Love It Lil Pumpa.
— Nasz najjaśniejszy promyk, Lottie, jak miło cię tu widzieć! Na Bogów, z nich wszystkich jesteś najlepszym, czego mogłem się tu spodziewać, wyłączając towarzystwo pana koordynatora. — Laurency skinął doń głową i uformował z palców serduszko.
Lottie uśmiechnęła się najpiękniej, jak Laurie tylko widział.
Kolejną owcą, która zwróciła jego uwagę, był Ace Chadwick, kolega od spalania zioła. Laurency skierował ku niemu pistolety z palców. Siedział na podłodze, zadzierając głowę, wspierając plecy o biblioteczkę. Nosił to, co zwykli nosić ci fajni chłopcy, do których Żabor starał się upodobnić, czyli bluzę — lato spakowało już walizki i w czułym geście pokazało środkowego palca — i ciemne bojówki.
— Upierz kiedyś tę czapkę, Ace, bo nigdy nie poderwiesz żadnej alternatywki — rzucił do niego Dionizos i odwrócił się do ostatniego z goszczących w pokoju alkoholików.
Rozpoznał go, bo Laurency znał wszystkich. Laurency wiedział wszystko na temat każdego.
Niefortunnie okazało się, że poprzedniej nocy zwoje w jego mózgu mogły się nieco poprzepalać.
— Damian — powiedział, mrużąc oczy i krzywiąc usta. Nie, to nie było takie proste. — Cholera. David? David! Nie? — zawahał się, gdy jegomość pokręcił subtelnie głową.
— Blisko.
— Derek?
— Daniel, Laurency — wtrącił się Chejron. — Czy już skończyłeś swoje powitanie i mogę przejść do rzeczy?
Laurency skinął ochoczo i wycofał się ku Lottie, stając obok jej krzesła.
— Nie chciałem robić wam łapanek, bo byłoby to nieskuteczne. Nie prężcie się tak, dzieciaki, przymykam oczy na wasze imprezowanie, chociaż prawdopodobnie popełniam duży błąd. Dopóki robicie wszystko to, czego od was wymagamy, nikt nie wyśle was na ścięcie. Już, Florence, nie bój się, dzisiaj nie musicie szykować się na reprymendy.
Grupowi posłali sobie pełne konsternacji spojrzenia. Czy konie mają coś takiego jak kobiety? Jakieś momenty specjalnej czułości?, myślał Laurency.
— To dlatego nie ma tu Elio — prychnął pod nosem Ace.
— Nie bądź sześćdziesiątką, stary — strofował go Laurency. — Nie donoś.
Chejron między westchnieniami otworzył czerwoną teczkę.
— Zadaniem waszej piątki będzie dopilnowanie, by truskawki dotarły stąd do Nowego Jorku. — Uniósł wzrok na piątkę grupowych. — Wszystko zależy od was i jeśli nie zorganizujecie dostawy, macie moje słowo, że następnym razem nikt nie naprawi waszego blatu ani… czegokolwiek, co psujecie pięciokrotnie w ciągu miesiąca. Czy to jasne?
Po pomieszczeniu poniósł się pełen rozczarowania pomruk.
— Dzieciaki, na litość, mogłem was wszystkich wyrzucić, a wy narzekacie przez truskawki? — Chejron zmarszczył czoło. — Być może faktycznie powinienem…
— Nie, nie. — Laurency przerwał mu w pół zdania, unosząc ramiona. — Daj pan tę teczkę, ja ją wsadzę pod pachę, zaplanujemy wesołe spotkanie na wieczór, bo jest niedziela, a my z całą pewnością nie mamy nic ciekawszego do roboty, więc porwę czwórkę grupowych i spędzimy wspaniały czas na integrowaniu się dzięki… — Spojrzał na dokumentację z roztargnieniem błądzącym gdzieś po twarzy. — Dzięki truskawkom. Bogowie, dziękuję za tę okazję. I panu też dziękujemy, koordynatorze. Już stąd zmykamy.
Laurency dał sygnał, by grupowi, jak na hejnał, podnieśli się i wyszli. Nikt się nie sprzeciwił. Laurie założył, że żaden z nich nie zamierzał spędzać z Chejronem więcej czasu, niż było to konieczne. Jeszcze wpadłyby mu do głowy poziomki albo jeżyny. Albo, co lepsze, pokrzywy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz