Zacznijmy od tego, że Lucien nie do końca wiedział, co właśnie się stało. Wpatrywał się w duże, drewniane drzwi, przypominające bardziej wejście do kuźni, niż do zwykłego domku. Ogólnie rzecz biorąc — cały ten domek przypominał wielką hutę, w której w tysiącach stopnia wypala się przeróżne rzeczy. Sprzątając tam, nawet jak temperatura powietrza nie była zbyt wysoka, czuł płonący żar. Cóż, to było zdecydowanie nowe, niepowtarzalne doświadczenie, ale chłopak błagał w myślach kogokolwiek, by nigdy więcej nie musiał tego robić.
Spokojnym krokiem wrócił do porośniętego winoroślą domku, gdzie spotkał swoich oddanych przyjaciół. Zdążyli otworzyć sobie po butelce piwa, a ja pośrodku niewielkiego stolika, który nie wiadomo skąd wzięli, stało dodatkowo wino. Lucien westchnął, lecz nie było to westchnienie zmęczenia, lecz ulgi. Mógł się w końcu odprężyć z ulubionym napojem, którego nie powinien pić, gdyż miał jedynie piętnaście lat, ale w dzieci Dionizosa same ustalały zasady. Tutaj wszyscy znali smak alkoholu od najpewniej czasów płodu i nikt nie wyrażał zaskoczenia, kiedy upijał łyk nowego trunku, prawie tak, jakby pił to już wcześniej, ale nie pamiętał.
Powiedział oddanym ziomkom, że sprawa z grupową Hefajstosa, zwącą się Yves, została załatwiona, a oni rzucili do niego chłodną butelkę chmielowego napoju. Uśmiechnął się pod nosem, po czym otworzył piwo widelcem (pomińmy fakt, że wyciągnął sztuciec z kieszeni spodni).
— Co tak długo? — zapytał Laurency.
Jego świdrujący wzrok wydrążał dziurę w policzku Luciena.
— Mam nadzieję, że obiecany sześciopak na mnie czeka — bąknął, przypomniawszy sobie, że niedawno latał z mopem i ścierami po domku dzieci Hefajstosa, sprzątając coś, co było zwykłym wypadkiem.
— Nie okłamuje przyjaciół. — Chłopak poklepał siwowłosego po ramieniu. — Wszystko będzie załatwione. Mówię i masz.
Lucien wziął łyka piwa. Zimny napój szybko ochłodził rozgrzane oraz zmęczone ciało. Czuł się jak budowlaniec, który wrócił do domu po ciężkiej pracy. Matko, jakby on nie chciał być budowlańcem ani sprzątaczem. To taka męcząca praca.
Ten odpoczynek długo nie potrwał — głośne śmiechy wybudziły go z drzemki i chociaż starał się je ignorować, odwróciwszy się na drugi bok, to wciąż nie mógł ponownie usnąć. Ten cudowny, niepowtarzalny sen, w którym biegał radośnie po polu lawendowym, przepadł; a na końcu pola czekał na niego krzak winorośli.
Podniósł się do siadu i zmarszczył brwi, nie lubił bowiem, jak coś przerywało mu odpoczynek. Szczególnie po ciężkiej pracy ścierania podłogi przez durny, przeciekający dach.
— Lucien, cho no tu!
Zawołany zsunął się mozolnie z łóżka i podszedł do drzwi. Przed nimi ustawili się inni, którzy oglądali… siwego konia.
— Wygląda jak ty. — Szturchnął go ktoś w bok.
Chłopak przetarł zaspane, jeszcze sklejone śpiochami, oczy i przyjrzał się bliżej stworzeniu. Wyglądało, jakby wcale nie chciało tu być. Ten wyraz pyska i zmrużone oczy (czy konie mrużą oczy?) mówiły tylko jedno: „zabierzcie mnie stąd”.
— Koń — mruknął.
— Upiłeś się?
Lucien uniósł głowę i spojrzał ze zniesmaczeniem ciemnowłosemu chłopakowi prosto w oczy. Ten pretensjonalny wzrok szybko spłoszył tego, który śmiał wymówić te słowa do syna Dionizosa. Toć to niezwykła obraza i jeśli Lucien byłby odrobinę wyższy, to… w sumie, to nie zrobiłby nic szczególnego, gdyż nie lubi mieszać się w konflikty.
Zwierzę spojrzało na zgraję stojącą przed domkiem porośniętym winoroślami i prychnęło.
— Chyba jest zły. — Lucien wyszukał wzrokiem Laurencjusza, który wziąć wzlekał z obiecanym sześciopakiem piwa.
Jego ziomek, który wpakował go w kłopoty z grupową Hefajstosa, w najlepsze bawił się w przywoływanie zwierzaka do siebie. Wyciągnął przed siebie ręce z marchewką. Nim się jednak spostrzegli i nim to wielkie, potężne zwierzę zdołało się do reszty na nich wkurwić, coś jednym gestem przyzwało je do siebie.
— Cholera, no nie… — Lucien złapał się za głowę, kiedy spostrzegł, że była to Yves.
Dziewczyna rzuciła im co najmniej pięć wściekłych spojrzeń, podczas głaskania i uspokajania konia, po czym równie wściekłe do nich podeszła. Siwowłosy rozważał już dziesięć różnych możliwości ucieczki oraz w jaki sposób w minutę zbudować zabezpieczenie z łóżek, by córka Hefajstosa ich nie dorwała.
— Co wy sobie wyobrażacie? — burknęła. — To delikatne zwierzęta. Dodatkowo szybko się płoszą. Myślicie, że możecie się bawić jego kosztem? — Wskazała na konia, który jakby wszystko rozumiejąc, prychnął.
— Przecież nie chcieliśmy nic złego zrobić — zaczął bronić się jeden z chłopaków. — Nie na co dzień widzi się tutaj konie.
— To nie daje ci przyzwolenia na traktowanie ich w ten sposób!
Yves była cholernie zdenerwowana. Widać było, że konie to jej słaby punkt.
— I oczywiście jest to domek Dionizosa, bo któż by inny. — Tupnęła nogą. — A my znowu się spotykamy. — Wskazała na Luciena, który w tym samym czasie próbował niepostrzeżenie schował się za kimś wyższym.
Usłyszawszy swoje imię, padające z ust dziewczyny, podskoczył w miejscu.
— Nie mam z tym nic wspólnego. — Podniósł ręce do góry.
Dzieciaki Dionizosa wykorzystując sytuację, że grupowa zajęła się jedną osobą, uciekli do środka, znów zostawiając Luciena sam na sam z dziewczyną. Chłopak mógł się teraz tylko modlić do ojca, by w jakiś magiczny sposób zechciał go odwiedzić i zabrać na rękach gdzieś z dala od tego wszystkiego.
— To twój… koń? — zapytał, nie wiedząc, co innego powinien powiedzieć. — Ładny, taki… szary.
Yves?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz