wtorek, 4 listopada 2025

Od Arnar — „Moneta” [Smellstober]

– ARNAR, NIGDY WIĘCEJ NIGDZIE Z TOBĄ NIE IDĘ!
– NIE! SŁYSZĘ!! CIĘ!!! – wrzeszczy tak głośno, ile tylko ma sił w płucach, bo rzeczywiście — plusk szybkich kroków i rzucane pod nosem przekleństwa zagłuszają cokolwiek próbuje przekazać mu Lucien.
Chłopak nie odpowiada… albo i odpowiada, ale zbyt cicho, a jego głos ginie w otaczającym ich hałasie. Każdy dźwięk ledwo przedziera się przez zasłonę gęstego deszczu i spadającego z nieba gradu. Kostki lodu łomoczą o uliczny bruk, skóra staje się czerwona od bolesnych spotkań z twardymi grudkami; palce wyślizgują się z kruchego uścisku, woda z kałuż rozbryzguje dookoła. Arnar nic nie widzi i równie dobrze mogłoby właśnie wbiegać pod nadjeżdżający z naprzeciwka samochód — zlepione w grube kosmyki włosy i spływająca do oczu woda zakrywają jego pole widzenia, sprawiają, że świat składa się wyłącznie z niewyraźnych kształtów. Ociera twarz wolną dłonią i bardzo chciałoby, żeby to pomogło, ale życie dzisiaj go nie lubi. Na moment gubi krok i ciągnie za sobą Luciena, który desperacko próbuje utrzymać ich w pionie. Prawie wyrywa Arnar ramię z barku, chcąc powstrzymać go przed głupim pomysłem nurkowania w kałuży i jakimś cudem udaje mu się go uratować. Oboje odzyskują równowagę i przez moment stoją zadyszani, niestety skazani na jeszcze dłuższe znoszenie uderzeń bezlitosnego deszczu, zanim ich kroki znowu rozchlapią wodę.
Burza, jeśli jeszcze tego nie zrobiła, rozpętuje się na dobre. Szarość opanowuje opustoszałe ulice, woda płynie strumieniami po chodnikach i jezdni. Czasem gęsty deszcz rozedrą ostre światła przejeżdżającego samochodu, którego wycieraczki pracują za dwoje, aby kierowca mógł odróżnić przydrożny krzak od człowieka.
Całkowicie przemoczeni Lucien i Arnar skrywają się pod malutkim daszkiem nad wejściem do jakiegoś bloku, który ani nie zapewni im ochrony przed ukośnie padającym gradem, ani nie jest daszkiem nad wejściem do ich bloku, który powinien znajdować się gdzieś w niedalekiej okolicy. Arnar nie orientuje się, gdzie dokładnie się znajdują, bo biegli… w którąś z dostępnych stron i ono ma ogromną nadzieję, że zmierzali w tą poprawną. Ciągnąc za sobą Luciena, próbowało w pamięci odtworzyć mapę Nowego Jorku, która z jakiegoś powodu skryła się za gęstymi chmurami i okradła go z umiejętności orientacji w terenie.
Opierają się o drzwi, dyszą ciężko. Ubrania przykleiły się do ich ciał, a cienkie, jesienne kurtki okazały się nie najlepszą ochroną przed nawałnicą. Trzęsące się, zaczerwienione od zimna dłonie ścierają z twarzy krople, policzki rumienią się z wysiłku. Arnar naciska pierwszy z guzików domofonu i czeka z uchem przy głośniku, bo nie słyszy wiele przez huk deszczu. Chyba ktoś odbiera, a przynajmniej tak brzmią dla Hermesiątka ciche trzaski, które słyszy, więc półboże wrzeszczy z całych sił, żeby wpuszczono ich do środka, bardzo proszą, bo właśnie ich podtapia. Lucien ciągnie za klamkę, Arnar wykrzykuje podziękowania i oboje wpadają do klatki schodowej. Drzwi zatrzaskują się z hukiem, żeby odgrodzić ich od szalejącego na zewnątrz armagedonu.
– Zaraz będzie jakieś tornado, cholera jasna – mamrocze Lucien, który dla wygody (albo by jego nogi odpoczęły) siada na pierwszym stopniu schodów. Wokół niego zaczyna tworzyć się płytka kałuża, podobna do tej u stóp Arnar. – Co ci w ogóle strzeliło do głowy?
– Miałom ochotę na chipsy. – Zrezygnowane i smutne patrzy na równie sponiewieraną jak oni paczkę chipsów, które przestały wydawać się takie smaczne.
– Przecież widziałoś, że zbierają się chmury.
– Ty też widziałeś! – natychmiastowo odpyskowuje, mimo że wie, po czyjej stronie jest wina. Kto uparł się i postanowił wyciągnąć swojego chłopaka z mieszkania, choć na zewnątrz już zaczynało kropić.
Skulony Lucien chowa twarz w dłoniach i Arnar nie ma pojęcia, czy on trzęsie się z zimna, czy po prostu płacze. Siada obok niego i obejmuje go ramieniem, przytulając drobnego chłopaka do siebie. Przez chwilę Lucien nie reaguje, dopóki krople nie spadają z włosów Arnar na jego głowę. Wtedy, dla odmiany, unosi smutne, a nie wściekłe, spojrzenie na partnera i próbuje zaczesać jego włosy do tyłu.
– One się nadają tylko do wyżymania – stwierdza żałosnym tonem, a Arnar prycha śmiechem. Lucien uśmiecha się, trochę wymuszenie, ale się uśmiecha. – Trzeba by cię było przeciągnąć przez taką… takie dwa wałki jak w Spongebobie…
– Nigdy nie oglądałom Spongeboba.
– Nie??? – Lucien odsuwa się, Arnar z uśmiechem obserwuje, jak wraca mu energia. – Straciłoś dzieciństwo.
Ono wzrusza ramionami, na nowo przysuwa się do Luciena. Tym razem chłopak odwzajemnia uścisk, jego mokre włosy łaskoczą Arnar w szyję i chciałoby stwierdzić, że moczą mu koszulę, ale chyba nie może być jeszcze bardziej mokra. Hermesiątko próbuje pocieszająco pomasować ramię Luciena, ale jego kurtka okazuje się tak zimna, mokra i nieprzyjemna w dotyku, że Arnar szybko porzuca ten pomysł i opiera łokieć na plecach chłopaka, a jego dłoń luźno zwisa nad podłogą.
Na klatce schodowej nie słychać huku deszczu tak wyraźnie, jak na zewnątrz. Dźwięk staje się dziwnie odległy, jak gdyby wcale nie rozgrywał się tuż za drzwiami, albo jakby oni nie byli zamknięci w obcym bloku i nie siedzieli na brudnych schodach, tylko spędzali ten smutny, jesienny wieczór przy dobrym horrorze na swojej kanapie, ze stopami zanurzonymi w miękkim, niebieskim dywanie.
– Wiesz, czuję się, jakby na zewnątrz panowała jakaś apokalipsa zombie – zaczyna Lucien, podniósłszy głowę, żeby spojrzeć na Arnar. – A my chowamy się w jakiejś zniszczonej dziurze przed zjedzeniem.
– Zombie mogłyby wyjść z piwnicy.
– Przestań. Teraz się boję.
Przez chwilę siedzą w ciszy, Lucien nerwowo zerka w ziejące ciemnością zejście do piwnic, szukając jakiegokolwiek podejrzanego ruchu i oczekując na rychłą śmierć.
– Może już pójdziemy? – niepewnie pyta chłopak i nawet podnosi się ze schodów, żeby wyjrzeć przez szybę w drzwiach. – Chyba już mniej pada. Chyba. Może. Stąd już dobiegniemy, prawda?
– Mogę cię nieść i będzie szybciej.
– Chcesz biec ze mną na rękach w deszczu i gradzie? – Lucien staje na palcach, żeby lepiej widzieć ulicę. – Nie, gradu już chyba nie ma. Tylko deszcz.
– Chcę być w domu, przebrać się, wejść pod koc i iść spać. I zjeść chipsy.
– To dawaj.
Sprint przez kałuże ze swoim chłopakiem skulonym w jego ramionach nie pojawił się nawet w najdziwniejszych snach Hermesiątka. Zimne dłonie Luciena ściskają szyję Arnar, a twarz chowa w jego koszuli, żeby uchronić się przed padającym do oczu deszczem. Nie daje to wiele, może tylko więcej poczucia bezpieczeństwa. Jednak brak przymusu skupiania się na tym, żeby prosto stawiać kroki i nadążać za partnerem, pozwala mu na rozmyślanie nad tym, że co, gdyby Arnar się przewróciło, przygniotłoby go i razem wtoczyliby się na jezdnię…
Zaciska palce jeszcze mocniej, na moment odrywa głowę od piersi Arnar, żeby rozejrzeć się dookoła i ocenić, czy są już blisko domu. Dla jego oczu otoczenie zlewa się w wirujące plamy, jakie widzi się podczas jazdy na karuzeli. Dopiero gdy Arnar zaczyna zwalniać, Lucien dostrzega dobrze znane krzywe płyty chodnikowe, amatorskie graffiti na przystanku autobusowym i brązowe drzwi, przed którymi Arnar stawia go na ziemi. Stojąc pod daszkiem, opiera dłonie na kolanach, bo nawet niesamowite dziecko Hermesa zmęczyło się tak szalonym biegiem.
Marszczy brwi, gdy tak stoi i obserwuje wciąż powiększające się na chodniku kałuże. W jednej z nich dostrzega niewielki krążek i zaraz odpalają się w nim zmysły Hermesiaka, który pieniądze rozpozna w każdej formie i zakopane w najmniejszej szczelinie. Nie zważając na zimną i brudną wodę, zanurza dłoń w kałuży, żeby wyłowić stamtąd pięciocentówkę. Już starą i widocznie pałętającą się po najdziwniejszych miejscach, w jakie może zabłądzić moneta, ale wciąż bardzo ładną i do tego funkcjonalną, co, jak wiadomo, określa wartość pieniądza.
– No, wchodź. – Arnar unosi głowę, żeby zobaczyć Luciena trzymającego otwarte na oścież drzwi (i wyglądającego, jakby trzymał je w ten sposób już parę minut).
– Masz. – Podaje mu monetę. – Na szczęście.
– Nie, ty ją sobie weź. Ten, który ją znajdzie będzie miał szczęście, czy coś takiego.
– Na pewno nie chcesz? Taka fajna. Z… 2004 roku. – Podczas analizy monety, potyka się o stopnie i prawie ją wypuszcza, na rzecz złapania się poręczy. Lucien patrzy na niego jak na godne pożałowania dziecko, które przewraca się na prostej drodze, ale nie komentuje. – Szkoda, że to nie peso – dodaje, gdy wreszcie udaje mu się stanąć prosto.
– Peso? – Skonsternowany Lucien marszczy brwi, a Arnar robi się przykro, że nie złapał nawiązania. – Nie, ale serio, zrób sobie z niej jakieś trofeum, pasowałoby do ciebie.
– To będę ją nosiło w portfelu i za każdym razem, gdy na nią spojrzę, będę o tobie myśleć.
Na to Lucien już nie odpowiada, zajęty walką z chęcią natychmiastowego rzucenia się na kanapę i zaśnięcia. Gdy Arnar zamyka za nimi drzwi mieszkania, Lucien zdążył już zrzucić z siebie buty bez rozwiązywania ich i zniknąć w sypialni. Arnar rzuca pięciocentówkę na półkę i udaje mu się ubrać suchą koszulę akurat na czas, by Lucien wcisnął mu w dłonie suszarkę i kazał wysuszyć sobie włosy, bo jeszcze się przeziębi i na pewno go zawiało, i będą musieli iść z tym do lekarza, bo doigra się zapalenia płuc.
– A ty? – Przeczesuje jego szare kosmyki, z których końcówek wciąż kapie woda.
– Przecież nie mamy drugiej susza—
Arnar wieje mu ciepłym powietrzem prosto w twarz.

Szybko odkrywa, że nie rozumie fenomenu Spongeboba. Bardzo by chciało rozumieć, patrząc na Luciena, który jest zafascynowany bajką niemal tak, jak zafascynowane są nią dzieci, do których jest kierowana. Wczuwa się w obrazy migające na małym ekranie ich klockowatego telewizora, głośno śpiewa piosenkę z intra i ściska dłoń Arnar na każdym ważniejszym momencie. Ono za to próbuje zrozumieć, o co w ogóle chodzi i przyznaje, że żarty są świetne, ale nie potrafi odnaleźć się w fabule. Lucien zaczyna go wyzywać od głupich (pieszczotliwie), gdy po raz setny pyta, co tu się w ogóle dzieje.
– Ty kiedykolwiek oglądałoś bajki? – pyta sceptycznie, bo nietrudno dostrzec, że Arnar ma takie trudności w dostrzeżeniu sensu bajki, jakie miałby przeciętny pies posadzony przed telewizorem.
– Miałom „Dobranocny Ogród” na kasetach. – Przypomina sobie z trudem, marszcząc brwi i szukając odpowiedzi na suficie. – I coś o numerkach. Tak fajnie skakały.
– Coś o numerkach??
– Nie wiem! Wolałom bić się z pokrzywami i grać w gałę.
Lucien chyba traci wszelką nadzieję na zmianę zdania Arnar na temat Spongeboba, ale wciąż uczynnie przypomina mu, kto jak ma na imię i gdzie oni się w ogóle znajdują. Ostatecznie ich seans kończy się niesamowicie szybko, bo Arnar okazuje się kompletnie nieporadne w sztuce wymieniania płytek w odtwarzaczu DVD, a Lucienowi tak bardzo nie chce się podnosić z kanapy, że macha na to ręką i wyłącza telewizor.
– Ale mi się podobało – podsumowuje Arnar, z powrotem siadając na kanapie. – Lubię tę rozgwiazdę. Patryka?
– Widzę w nim ciebie – oznajmia Lucien po chwili zastanowienia. Mierzy Arnar wzrokiem tak, jakby miało różową skórę i zielono-fioletowe kąpielówki (ten strój by do niego pasował niezależnie od powiązań z Patrykiem, wystarczyłoby dorzucić rozpiętą hawajską koszulkę i z tej mieszanki można łatwo otrzymać Arnar na urlopie™).
– Mnie? – Patrzy na niego niemal z wyrzutem, zranione do żywego. – Jestem sprytniejsze i zabawniejsze, i w ogóle bez porównania lepsze.
– Tak, skarbie, nie ma porównania. – Nawet Arnar słyszy w głosie Luciena sarkazm.
– Ale. Patryk ciągle pyta Spongeboba, co robić dalej. A ja zawsze mam plan, co nie?
– Nie.
– Nie?
– Nie.
– I tak byłom lepszym grupowym od ciebie – stwierdza Arnar z wyższością niegodną kogoś, komu jego podopieczni ukradli nienależącą do niego bieliznę. Wygraną w całkowicie legalnie przeprowadzonym bingo (może gdyby była to jakaś poważniejsza gra, to nie byłoby mu aż tak wstyd).
Lucien mówi, że w końcu się doigrało i nie będzie dzisiaj spało z nim w jednym łóżku. Z tymi słowami zamyka się w sypialni i nie odpowiada nawet na mizerne próby coverowania „Ulepimy dziś bałwana”.

O istnieniu pozostawionej na półce monety Arnar przypomina sobie po paru dniach i w jego głowie na nowo pojawia się pomysł, który kiełkował już wtedy, gdy razem z Lucienem jedli chipsy, siedzieli pod kocem i oglądali emocjonujące odcinki Spongeboba. Tamta abstrakcyjna idea powoli przekształca się w coś bardziej konkretnego, coś, co Arnar może będzie w stanie zrobić po znalezieniu jakichś dziwnych poradników i zapytaniu znajomych, co mają na myśli, mówiąc o wszechwiedzy tak zwanych „filmików na Youtubie” oraz „Chatu GPT”.
Uśmiecha się do siebie, wyobrażając sobie minę Luciena, gdy go tak zaskoczy. Dodaje do tego reakcję Dahlii, gdy się o wszystkim dowie… Nie, ona dowie się o wszystkim bardzo, bardzo szybko, bo Arnar zaraz zasiądzie do napisania do niej krótkiego, ale wypełnionego ekscytacją listu, w którym bardzo dokładnie opisze budzącą się w jego głowie koncepcję. Odpowiedź dostanie pewnie za jakieś dwa tygodnie, żeby dowiedzieć się, że jest skończonym idiotą i powinien zastanowić się nad tym, co wyczynia i jak brzmią jego chore pomysły, zanim je wykona. Ale wtedy będzie już za późno.
Stół w kuchni staje się jego przestrzenią roboczą. Zebrało na nim wszystko, czego potrzebuje, zamknęło drzwi i powiedziało Lucienowi, że ni cholera ma tu nie wchodzić. Działa całkiem nieźle, oprócz paru pytań (na które nie otrzymał odpowiedzi) i ciągłego wołania, żeby w takim razie przyniosło mu herbatę albo zrobiło tosty.
Chwyta lutownicę, której nie potrafi używać. Jego ziomek z pracy wszystko mu wytłumaczył, nawet pokazał mu jej działanie na jakichś losowych kawałkach metalu, ale to nic w porównaniu z rzeczywistym używaniem maszyny. Próbuje porównać to do pistoletu z klejem, którym posługiwało się parę razy w życiu do tak niepotrzebnych projektów, jak pysk wilka zrobiony z plastikowego kubeczka. To zbyt ambitne przebranie na Halloween skończyło w śmietniku jeszcze w sierpniu.
Wysuwa koniuszek języka z ust, skupiając się na w miarę stabinym trzymaniu obrączki, z której ma zamiar stworzyć sygnet. Współpracowniczka bardzo chętnie podzieliła się z nim wieloma wskazówkami na temat wyboru jubilera i, co najważniejsze, rozmiaru pierścionka, bo chyba nie chce, żeby jego prezent ciągle spadał komuś z palca, prawda? Po pracy wyciągnęła go na krótki spacer, podczas którego obejrzeli chyba setkę pierścionków (Arnar najchętniej wzięłoby pierwszy i miało to za sobą, ale ona koniecznie chciała przejrzeć każdą dostępną opcję), aż ostatecznie razem wybrali coś, co nie było zwyczajną, nudną obrączką, ale też nie było wspaniałym pierścieniem z diamentami, godnym najbogatszej arystokracji.
Korzystało z pomocy tylu ludzi (dwójki) i było im naprawdę wdzięczne za wkład w jego pracę. Powinno gdzieś umieścić jakieś napisy z podziękowaniami, ale podstawa sygnetu, którą próbowało połączyć z monetą, jest zdecydowanie zbyt mała, żeby napisać na niej coś więcej niż jego własne imię. Może gdyby bardzo się postarało, mogłoby dopisać tam: „Lucien”, ale to byłoby bardzo… cliché, jeśli może to powiedzieć. Nic oryginalnego. Mogłoby za to wygrawerować napis: „wilcze gacie”, ale wtedy wszystko straciłoby jakąkolwiek powagę, o ile wcześniej ją miało.
Zdało sobie sprawę, że rozmyślając nad napisem, straciło cenny czas i nie zrobiło absolutnie nic oprócz dojścia do konkluzji, że i tak nie potrafi grawerować ani nie posiada jakiegoś kieszonkowego lasera, dzięki któremu mogłoby pięknie wyryć litery w metalu. Ewentualnie: nie pięknie, ale przynajmniej by mogło (co jest znacznie bardziej możliwe z jego umiejętnościami manualnymi).
Dlatego dzieło jego życia (lubi nazywać rzeczy wzniośle, wtedy rzeczywiście wydaje się, że robi coś specjalnego) powstaje w kuchennym zaciszu, które okazuje się niekoniecznie takim „zaciszem”, za jakie je miało. Głośny gwizd czajnika sprawia, że Arnar wzdryga się gwałtownie, a lutownica prawie wypada mu z rąk, podobnie jak niedokończony sygnet. Hermesiątko ociera dłonie o spodnie, zalewa wrzątkiem herbatę dla Luciena i prawie zapomina, że jeszcze musi mu ją zanieść, bo przecież on tu nie wejdzie. Miło z jego strony, że w ogóle przestrzega świeżo stworzonych przez Arnar zasad (oraz że godzi się na kolejne tajemnice).
– Ostatnio ciągle pijesz melisę – zauważa, podając mu jego ulubiony kubek z pomidorami.
– Równie dobrze mogłobyś przynosić mi wodę, ale jakoś z melisą mi lepiej wychodzi. – Lucien wzrusza ramionami, jego palce owijają się wokół gorącej porcelany.
– Że co ci lepiej wychodzi?
– Ja też mogę mieć swoje sekrety – mówi i uśmiecha się, widocznie zadowolony z siebie.
Naburmuszone Arnar wraca do kuchni i nagle jego projekt nie wydaje się taki wspaniały.

– Patrz. – Dumne pokazuje swoje dzieło Neo, którego chyba interesuje tylko odebranie swojej lutownicy i sprawdzenie, czy to idiotcze przypadkiem jej nie zepsuło. Zafascynowany dziwnym zjawiskiem otrzymania narzędzia w perfekcyjnym stanie, obraca je w dłoniach, szukając jakiejkolwiek skazy.
– Czy ty… – Wzdycha teatralnie, ledwo rzuciwszy okiem na trzymany przez Arnar przedmiot. Dopiero gdy wreszcie daje za wygraną, stwierdza, że jego współpracownicze rzeczywiście niczego nie zepsuło i przestaje przyglądać się lutownicy, bierze do rąk w pełni customowy sygnet i przygląda mu się z bliska. – Nawet wygląda, jakby nie miał się zaraz rozpaść.
– Dzięki. – Uśmiecha się szeroko i dodaje: – Naprawdę się starałom.
– Będziesz to teraz nosić? – Neo patrzy na Arnar spod uniesionych brwi, które tworzą poprzeczne zmarszczki na jego czole. Ono trochę nie wie, jak odczytać tę ekspresję — czy on się dziwi, czy raczej nie chce dopuścić do siebie absurdu, jakim jest Arnar noszące sygnety. Albo nie chce dopuścić do siebie absurdu, którym jest noszenie sygnetu z pięciocentówki przez kogokolwiek, kto może pochwalić się posiadaniem choćby grama zdrowego rozsądku (Arnar znajduje się poza tą kategorią).
– Nie, ja nie – odpowiada bez podawania jakichkolwiek konkretów, choć tak naprawdę chciałoby, żeby Neo zapytał, kto w takim razie będzie szczęśliwym właścicielem pierścionka. Wpatruje się w niego wyczekująco, ale on najwyraźniej się tego nie domyśla.
Arnar i tak mu mówi, tylko trochę później (po pięciu minutach), a wtedy skonsternowany Neo pyta: „Ty masz chłopaka?”, jakby przez cały czas brał Luciena za jakiegoś losowego typa, z którym Arnar po prostu mieszka. Wręcz nie dowierza, że ktokolwiek mógłby chcieć znosić go tak długo (w końcu to już ponad dwa lata, jeśli Arnar dobrze liczy, ale u niego nigdy nie można być pewnym), a Neo nie potrafi znieść kilku przerw w pracy, podczas których czasem zdarza im się porozmawiać (na pewno koloryzuje, bo jeśli to byłoby prawdą, to nie pożyczyłby mu lutownicy).
– Ale ty myślisz, że on naprawdę będzie to nosił?
– Będzie! To przecież prezent ode mnie!
– Wiesz, po prostu… martwię się, czy na pewno pasuje do jego… stylu?? – dopytuje Neo. Arnar wpatruje się w sygnet i im dłużej to robi, tym dostrzega w nim więcej drobnych niedoskonałości, powstałych na skutek amatorskiego używania lutownicy. Próbuje odgonić myśli, że jeszcze wczoraj wieczorem pierścionek wydawał się jakiś ładniejszy.
– No… nie będzie się z niczym gryzł przecież… Nie jest jakiś… różowy…
– Nie chodzi… Nie, wiesz co, po prostu mu go daj. – Neo klepie współpracownicze po ramieniu. – Nie myśl o tym za dużo – dodaje, prawie tak, jakby posądzał Arnar o myślenie.

Do wyjątkowej chwili wręczenia prezentu Arnar przygotowuje się aż za długo i wcale nie jest to wywołane niespodziewanie zaszczepionymi w nim wątpliwościami, czy aby na pewno powinno natychmiast wykonywać wszystkie głupie pomysły, jakie tylko wpadną mu do głowy (Dahlia byłaby dumna z tej refleksji). Myśli o tym tylko przez krótką chwilę, parę sekund przyspieszonego bicia serca, które zbywa jednym stwierdzeniem — zna Luciena. Nie może powiedzieć, że tylko mu się wydaje, ono jest tego całkowicie pewne i jest gotowe powiedzieć to każdemu, kto w to zwątpi (albo i nie, bo jeśli ktoś już zwątpi, to Arnar po prostu go okradnie, zmusi do gry w karty, w której z nim wygra i na sam koniec dopiecze mu idiotycznym psikusem rodem z najgorszych fanfików o boysbandach i mafiach). W ciągu tych lat (dwóch i pół, żeby być bardziej szczegółowym), przeżyli ze sobą więcej, niż niejedna para z długoletnim stażem narzeczeństwa albo nawet małżeństwa. Kto niby totalnym przypadkiem znajduje się w podejrzanej cukierni z pączkami zawierającymi gorgonią krew? No, właśnie.
Arnar zastanawia się, czy nie zaplanować czegoś szczególnego, czy może powinno dorzucić sobie na barki jeszcze więcej trudności niezwiązanych ze smrodem lutowania pierścionka w niewywietrzonej kuchni (przez ten zapach Lucien stał się trochę podejrzliwy) i zrobić coś naprawdę wspaniałego. Chciałoby to zorganizować w jakiś dzień, w którym będą puszczać fajerwerki, bo przecież… W jego głowie to ma jakiś sens. Wystarczy popatrzeć na wszystkie momenty, które w pewien sposób stały się dla nich… Arnar powiedziałoby nawet, że ważne albo lepiej, że istotne! Ten dzień, gdy Lucien zabrał go ze sobą na zakupy do Nowego Jorku. Zeszłoroczny Sylwester, gdy Arnar zabrało go ze sobą na dach domku jedenastego. Same wspaniałe wspomnienia z zabieraniem kogoś gdzieś, robieniu dziwnych rzeczy i ucieczce na sam koniec — wspaniałe, trzeba powtórzyć. Nie ma to jak stare, dobre metody, niemal jak sposoby na randkowanie ich dziadków i babć. Równie skuteczne, jak brzmią.
Długo rozgląda się za jakimiś plakatami, ale ile razy do roku można puszczać fajerwerki? Jego rozumowanie jest proste — skoro nie może znaleźć żadnego pokazu, to znajdzie coś innego, co też zawiera fajne światła i może mniej huków, przez które nie można nikogo usłyszeć i do uszu dociera tylko dźwięk chrzęszczących między zębami serowych chrupek.
Brooklyński Ogród Botaniczny. Brzmi tragicznie, ale ono stwierdza, że to miejsce jest bardziej niż idealne. Neo litościwie pokazał mu zdjęcia ogrodu na swoim telefonie: jest pięknie oświetlony, gdy zapada zmrok, wszędzie błyszczą się kolorowe światła, girlandy lampek rozwieszone są nad ludźmi spacerującymi przez świetlne tunele. Arnar powtarza sobie, że to prawie jak fajerwerki, że to też są jakieś błyszczące światełka prawie na niebie (ledwo nad głowami przechodniów).
Podekscytowane nie pyta partnera, czy tam z nim pójdzie. Po prostu w jeden z wieczorów, gdy na zewnątrz zaczyna się robić ciemno i zimno, a Lucien zdążył już wypić parę kieliszków swojego wina, Arnar chwyta go za dłonie i siłą podnosi z kanapy.
– ŁOOoA – Lucien opiera się o klatkę piersiową Arnar, żeby jakoś zachować równowagę. – Co ty wyprawiasz?
– Idziemy na spracer! – informuje go radośnie, skacząc w miejscu.
– Spacer?
– Tak!!!
Lucien postanawia nie protestować. Szybko dopija ostatnie krople ze swojego kieliszka i pozwala poprowadzić się do wyjścia, a potem — tylko Arnar wie, gdzie.

– Ale jak to wstęp jest płatny?
– Proszę pana, to Brooklyński Ogród Botaniczny, biletu można kupić na miejscu lub na naszej stronie internetowej…
Arnar gorączkowo próbuje dojść do porozumienia z gościem z obsługi, żeby dowiedzieć się, czy obowiązywałaby go jakaś zniżka studencka, bo dwadzieścia dziewięć dolarów za osobę to stanowczo za dużo, żeby zobaczyć jakieś tam światełka i rośliny. W tym czasie Lucien opiera się o płotek, żeby nie przewrócić się ze śmiechu, od którego już boli go brzuch.
– Zmiana planów – mówi nachmurzone Arnar. Z ponurą miną i rękoma wbitymi w kieszenie stoi przed Lucienem jak biedna, opuszczona przez wszystkich sierota, która nie wie, co ze sobą zrobić.
– Zmiana na co?
– Nie wiem, bo nie mam innego planu.
– No weź – Lucien wsuwa swoją dłoń do kieszeni Arnar, żeby złapać go za rękę. Hermesiątko w lekkiej panice próbuje przypomnieć sobie, po której stronie kurtki trzyma pierścionek i oddycha z ulgą, bo Lucien nie ma szans się na niego natknąć. – Ty nie masz planu?
– No. No nie mam.
– Ja też nie mam – przyznaje Lucien i opiera głowę o ramię partnera, chichocząc cicho.
Stoją przed pięknie rozświetlonym ogrodem botanicznym, a Arnar narzeka w myślach, że akurat dzisiaj nie wzięło portfela z domu. I tak nie zapłaciłoby tu peso, więc to wciąż byłby zbędny wysiłek.
– To jednak jesteś jak Patryk? – Lucien daje Arnar lekkiego kuksańca w ramię i ono całkiem to docenia, bo dostrzega w tym urocze próby pocieszenia go. Nawet zdobywa się (pomimo naprawdę KOSZMARNEGO nastroju) na powrót do ich dawnej kłótni.
– Absolutnie nie jestem jak Patryk.
– Chyba jednak jesteś.
– Nie. I nie możesz się o to ze mną kłócić, bo to ja jestem sobą i ja wiem najlepiej takie rzeczy.
– A mogę przynajmniej być twoim Spongebobem? Nawet jeśli nie jesteś Patrykiem? – pyta Lucien i patrzy na Arnar z taką nadzieję, że ono nie jest w stanie mu odmówić. Po otrzymaniu zgody Lucien uśmiecha się promiennie i oznajmia: – To jednak mam plan. Wracamy do domu.
– Nie.
– Arnar, ale zaczyna kropić…
– Nie.
Arnar widzi kątem oka, jak Lucien przestępuje z nogi na nogę i rozgląda się dookoła. Krople naprawdę zaczynają coraz gęściej uderzać o chodnik, ludzie nakrywają głowy kapturami, rozkładają parasole i przyspieszają kroku, żeby wrócić do domu przed rozpętaniem się ulewy.
– A jeśli kupię ci lampki? – Lucien wyciąga asa z rękawa (albo po prostu chwyta się ostatniej deski ratunku, jaką potrafi odnaleźć w tej sytuacji).
– KUPISZ??
– Takie ledowe… gdzieś tu musi być jakiś sklep. – Lucien ciągnie go za sobą, wyraźnie zadowolony, że odgadł bardzo nieskryte pragnienie swojej osoby partnerskiej. Czasem Arnar było tajemnicą też dla niego, ale te dziecinne zachcianki zna już niemal na pamięć, więc w sklepie specjalnie dorzuca serowe chrupki i duszkowe żelki do koszyka, zachowując się wielce nonszalancko i tak, jakby on też zarabiał na ich małą rodzinę.

Może nie wyglądają jak rozwieszone nad ich głowami gwiazdy. Może nie migoczą przyjemnym, miękkim światłem, ale za to nieźle rozjaśniają mrok, gdy półbogowie gaszą lampy w salonie i zaciągają zasłony, żeby powstrzymać wpadające przez szyby światło latarni i by przy okazji przygłuszyć stukot deszczu. Najtańsze ledy z Walmartu zdają się zadowalać niskie standardy Arnar, które miało więcej zabawy w wymyślaniu jak i gdzie je powiesić, niż miałoby podczas spaceru w ogrodzie botanicznym. Podczas gdy ono szamocze się z kablami i przewracającymi się przedmiotami na półkach, Lucien włącza radio (które wciąż traktuje jako swój najlepszy i najrozsądniejszy nabytek). Wsłuchuje się w trzeszczące przez zakłócenia takty, pomiędzy które wkradają się skrawki monologu Arnar (wypowiada wszystkie myśli na głos, jakby prowadziło ze sobą bardzo skomplikowany dialog, a nie musiało rozwiesić głupie lampki).
– I co myślisz? – pyta, oczarowane efektem swojej ciężkiej pracy.
Lucien unosi głowę z poduszek, przygląda się rozświetlającemu półki wężowi światła, który kończy się akurat przed miejscem zajętym przez doniczkę z dahliowym kaktusem. Z uznaniem kiwa głową i stwierdza, że, jak na jego gust, jest prześlicznie.
– To teraz zamknij oczy – nakazuje mu Arnar.
Chłopak patrzy na niego, niekoniecznie przekonany, czy chce to robić i czy opłaca mu się wierzyć, że nie stanie się nic złego i nie zostanie z nieznanego nikomu powodu wyniesiony w jakieś dziwne miejsce i wrzucony do wody (sam nie wie, czemu właśnie to przychodzi mu do głowy). Ostatecznie wzdycha i postanawia zaufać Hermesiątku, nie pierwszy i nie ostatni raz.
Arnar niemal piszczy z radości, gdy Lucien zamyka oczy.
Klęka na dywanie niezwykle dumne z siebie, z tych wszystkich przygotowań, z każdego drobnego kroku i każdej minuty, w której udało mu się niczego nie zdradzić. Pędem się podnosi, bo przypomina sobie, że zapomniało wyjąć pierścionek z kurtki, po czym znowu klęka, równie uroczyście i równie dumnie, choć Lucien nie jest w stanie tego zobaczyć.
W tle cicho gra Nickelback, nostalgiczna melodia „Photograph” wypływa z głośników starego radia.
– Możesz otworzyć – mówi roześmiane, nie potrafiąc brzmieć jak normalny, niczym nieprzejęty i niepodekscytowany człowiek.
Lucien chyba po raz pierwszy w życiu patrzy na Arnar z góry.
– Co ty…
– Wyjdziesz za mnie?
Wyciąga do niego sygnet stworzony ze znalezionej w kałuży pięciocentówki i obrączki z wygrawerowanymi liśćmi (Arnar od momentu kupna wmawia sobie, że są to winorośle). Lucien wpatruje się w pierścionek z czystym szokiem wymalowanym na twarzy i, choć jego mina jest ledwo widoczna w słabym świetle lampek, Arnar gratuluje sobie za przygotowanie tak udanej niespodzianki. Przez chwilę panuje między nimi milczenie, gdy Lucien próbuje odnaleźć jakieś odpowiednie słowa.
– Ja… Znaczy, tak! Boże, ty jesteś jakieś… Jak ja mam niby…??? Oczywiście, przecież… Jasne, ale… – Mruży oczy i pochyla się nad Arnar. – Przepraszam, ale czy to jest pięciocentówka?
– Tak!!! – Arnar najwyraźniej nie widzi najmniejszego problemu z co najmniej niecodziennym pierścionkiem zaręczynowym i uroczyście wsuwa go na palec Luciena. Cieszy się jeszcze bardziej, bo okazuje się, że nawet trafiło z rozmiarem, choć go o niego nie pytało.
– Teraz mogę nazywać cię moim prawie-mężem! – śmieje się Arnar i pokazuje Lucienowi jego własną rękę, żeby napatrzył się na ten piękny pierścionek.
– To się nazywa „narzeczony”, idioto.
Ono nie zwraca uwagi na wyzwisko, które dla nich stoi na równi ze wszystkimi „skarbami” i „kochaniami”. Całuje go, a pod wargami czuje niepowstrzymywany uśmiech. Lucien splata palce na karku Arnar, z głupkowatą miną próbuje coś powiedzieć, równocześnie się nie śmiejąc.
– Zjedz parę chrupek, to będzie prawie jak za pierwszym razem.
Arnar kręci głową, bo nie miało być, jak za pierwszym razem. Miało być w ich stylu. Tak, jakby każde słowo i czyn były żartem, żeby nie dało się rozróżnić powagi od głupiego pomysłu, żeby musieć się dodatkowo upewnić, rzucając pomiędzy pocałunkami:
– Ej, ale ty tak na serio mi się oświadczyłoś?


────
[4548 słów: Arnar otrzymuje 45 Punktów Doświadczenia +13 za event]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz