Dni w domu rodzinnym Isobel nie tyle mijały, co zlewały się z dniami poprzednimi i tymi, które dopiero miały nadejść. Zresztą, słowo dom, określające małe, brudne mieszkanko leżące na dalekich obrzeżach Nowego Jorku, było przez nią używane rzadko i niechętnie. Nigdy nie spędzała w nim zbyt wiele czasu. Wcześniej pracowała po szkole, a po zakończeniu szkoły pracowała tak dużo, że wpadała do mieszkania tylko po to, żeby przespać się parę godzin. Miała wrażenie, że z każdą godziną spędzoną w tym miejscu zapuszcza tu korzenie, a było to coś, czego z całej siły próbowała uniknąć. Ledwo widywała się z matką, ale to akurat nie za bardzo ją obchodziło. Dni Isobel przez kilka miesięcy składały się na pracę na dwóch etatach, codziennie ten sam makaron z sosem z puszki i marne cztery godziny snu. Powstałe, czterogodzinne okienko między dzienną pracą za kasą a nocnym sprzątaniem, spędzała na zamartwianiu się tym, czy dostała się na studia. Nie mogła zacząć się szykować do wyjazdu, jeśli nie mogła wyjechać.
Morag nigdy nie pytała córki gdzie i po co pracuje. Nie interesowała się tym, dopóki dziewczyna dorzucała się do rachunków. A raczej to Morag dokładała swoją część do rachunków, bo to Isobel płaciła je odkąd nauczyła się obsługiwać konto bankowe matki. Kobieta rzadko interesowała się dzieckiem, które wydała na świat, jeśli nie musiała pojawiać się w szkole, albo akurat nie brakowało jej pieniędzy. Obecność Isobel w mieszkaniu widziała w jedzeniu w lodówce i słyszała w cichym trzaskaniu drzwiami, kiedy wracała nad ranem z pracy. Rzadko się widywały.
Kiedy pieniędzy w końcu było dość dużo, żeby Isobel było stać na wynajem maleńkiego mieszkania, wyniosła się bez wahania.
— Wyjeżdżam w sobotę.
Stała w drzwiach kuchni, patrząc na zgarbioną sylwetkę matki, która kręciła się przy blacie. Wzdrygnęła się, jakby obecność córki w ich mieszkaniu była dla niej niespodziewana.
— Dokąd? — zapytała chrapliwym głosem. Struny głosowe już dawno przepaliły jej papierosy. Włożyła kolejny talerz do brudnych naczyń piętrzących się w zlewie.
— Na studia. Do San Francisco.
Isobel długo myślała nad tym, gdzie najbardziej chciałaby wyjechać. Większość miejsc znajdowała się daleko poza jej zasięgiem, a była pewna, że na pewno nie zostanie nawet w okolicy tego przeklętego miasta. Zdecydowała się na San Francisco głównie dlatego, że gdzieś w pobliżu znajdował się Obóz Jupiter i skupisko rzymskich półbogów. Wmówiła sobie, że tam będzie bezpieczniejsza, niż na jakimś wygwizdowu wielkim, gdzie nikt nie wybija potworów radośnie biegających po ulicach. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Morag zarechotała nieprzyjemnie.
— Żeby cię jeszcze było na to stać.
— Wezmę kredyt studencki. Wystarczy.
Słowem nie pisnęła o pieniądzach, które już miała. Matka ze swoją zgarbioną postawą przypominała sępa i była nim również w kwestii pieniędzy. Nie miała pojęcia o tym, ile Isobel tak naprawdę zarabia i dziewczynie było to zdecydowanie na rękę.
— Wrócisz tu z podkulonym ogonem. Jak zawsze — prychnęła tylko, odwracając się do córki plecami.
Isobel spodziewała się, że będzie gorzej. Przewidywała więcej słuchania o tym, jaką jest niewdzięczną suką i o tym, że może już tu nie wracać. Jak na ich zwykłe rozmowy, przebiegło dosyć gładko.
Następnego dnia wyciągnęła z szafy nieco przykurzoną, szmacianą torbę i zaczęła w niej upychać swój dobytek. Głównie ubrania, ze dwie książki i trochę sztucznych błyskotek, które wyglądały nad wyraz tandetnie, ale jakoś nie umiała się z nimi rozstać. Pieniądze, wcześniej przechowywane w materacu łóżka, wsadziła głęboko w skarpetkę i schowała między ubraniami w torbie. Na noc i tak wsunęła ją pod łóżko. Morag rzadko wchodziła do jej pokoju, ale musiała wiedzieć, że Isobel ma jakieś większe pieniądze, skoro stać ją na podróż i nocleg w obcym mieście. Chyba, że uważała, że jej córka nie boi się spać pod mostem.
Wsiadła w samolot ze szczerą nadzieją, że nie będzie już więcej musiała oglądać Nowego Jorku. Może i to miasto miało swój klimat i urok, ale dla niej było jak więzienie, z którego w końcu zdołała się wyrwać. Liczyło się tylko to, co jest poza jego granicami, a ona teraz miała to na wyciągnięcie ręki.
Mieszkanie, które dla siebie znalazła, było raczej klitką, ale bardzo czystą klitką. Nie płaciła wiele za wynajem, bo znajdowało się na samym skraju nieprzyjemnej dzielnicy. Klatka schodowa była brudna i często śmierdząca, a od sąsiadów często dobiegały różne odgłosy, ale Isobel wreszcie miała coś na własność. Coś, czego nikt nie mógł jej odebrać. Jej własne dwadzieścia metrów kwadratowych, w których nikt jej nie przeszkadzał i w których mogła odpocząć. Starsza pani, która jej to mieszkanie wynajmowała była bardzo miła i bardzo cieszyła się z tego, że stąd ucieka. Isobel za to cieszyła się, że miejsce się zwolniło.
Drugiego dnia w mieście Isobel kupiła sobie gaz pieprzowy, który od tamtej pory zawsze nosi w torebce. Trzeciego zaczęła szukać pracy. Miała dość pracy w sklepie, więc próbowała znaleźć coś trochę innego. Nie udało się od razu; jej CV nie było zbyt imponujące. Szóstego dnia, wracając do mieszkania, zobaczyła kartkę naklejoną na brudną szybę. "SZUKAMY PRACOWNIKA NA JUŻ". Nad oknem widniał neonowy szyld, w którym świeciła się tylko co druga litera. Isobel stwierdziła, że to idealne miejsce dla niej.
— Przepraszam? Potrzebujecie pracownika? — zapytała, przywdziewając na twarz jeden ze swoich najpromienniejszych uśmiechów.
Oparła dłonie na blacie, ale był lepki. Dyskretnie spuściła ręce wzdłuż boków. Sponad kufla, do którego nalewane było piwo, spojrzał na nią mężczyzna. Wielki mężczyzna. Wysoki i szeroki w barach. Isobel może i nie należała do najniższych, ale przy nim wyglądała jak rodzynek. Uśmiech na jej ustach nie zmniejszył się ani trochę, chociaż żołądek starał się zrobić fikołka.
— Ile masz lat? — zadudnił, stawiając kufel na barze. Stróżka piwa pociekła po upstrzonym smugami szkle.
— Dziewiętnaście.
— Mało.
Isobel uśmiechnęła się jeszcze promienniej. Trochę zabolały ją policzki.
— Bardzo umiejętnie wyglądam na starszą. Szybko się uczę. Wniosę tu ogromną dawkę energii i koloru — powiedziała, patrząc mężczyźnie w oczy. — Mam doświadczenie w pracy za kasą — dodała, mając nadzieję, że może to jej pomoże.
W tym samym czasie jakiś mężczyzna podszedł i zabrał swój kufel z piwem, z bezzębnym uśmiechem salutując barmanowi. Przeurocze miejsce. Mężczyzna jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał, a potem ryknął:
— BARNY! ZNALAZŁEM CI PRACOWNICĘ!
Parę głów poderwało się do góry, a zaraz potem wróciło do swoich zajęć. Is bardzo starała się nie skrzywić, chociaż zabolały ją bębenki w uszach. Kimkolwiek był Barny, potrzebował kilku chwil, żeby wyjść z zaplecza. Okazał się łysym pięćdziesięciolatkiem w okularach, ubranym w poplamiony olejem fartuch. Wyglądał śmiesznie przy postawnym barmanie. Zmierzył stojącą po drugiej stronie blatu dziewczynę uważnym spojrzeniem.
— Kelnerowałaś kiedyś?
— Nie, ale mam doświadczenie w zajmowaniu się wieloma sprawami naraz.
— Umiesz obsługiwać kasę?
— Oczywiście.
— A nalewać piwo?
— Ba, i to jak!
— Ma dziewiętnaście lat — wtrącił nagle barman.
Barny zamyślił się, skubiąc lichą bródkę.
— Wpiszemy ci w umowie, że jesteś kelnerką i pomocą kuchenną. Frytki też umiesz smażyć, mam rozumieć?
— Dla mnie nie ma wielu ograniczeń. Ale w weekendy mogę pracować tylko wieczorami. W poniedziałek zaczynam studia — powiedziała Is.
Barny machnął ręką.
— Damy radę. Przyjdź jutro, podpiszemy umowę.
Isobel posłała mu swój najwdzięczniejszy uśmiech.
Kiedy wyszła na ulicę, wykonała swój szczęśliwy piruet na krzywym chodniku. Zignorowała podejrzane spojrzenie, jakie posłała w jej kierunku kobieta po drugiej stronie ulicy. Miała miejsce na studiach, miała mieszkanie, miała pracę. Wszystko szło po jej myśli. Wróciła do domu, zrobiła sobie obiad, obejrzała coś w telewizji. Nie mogło być lepiej.
Przeżyła w spokoju prawie cztery miesiące. Wypełnione ciężką pracą, ale przyjemne. Studia sprawiały jej przyjemność i rzadko narzekała, że musi się uczyć, a praca okazała się mecząca, ale nieskomplikowana. Podawała piwo nalewane przez Barry'ego (bo tak nazywał się ten wielki barman), pomagała na kuchni Barny'emu (okazało się, że bar nazywał się Barny&Barry, ale nie zwróciła na to uwagi), domyła zalepiony blat, oświetliła wnętrze baru światełkami i ściągnęła do niego trochę młodej klienteli. Nie zarabiała kroci, ale wystarczało jej na skromne życie.
Isobel nie odzywała się do matki, a matka nie odzywała się do niej. Brała to za dobry znak, bo to oznaczało, że Morag sobie bez niej radzi. Kiedy w końcu zadzwoniła, Is niemal wypuściła telefon z dłoni.
— Zapomniało się o starej matce, co?
Dziewczyna niemal momentalnie pożałowała odebrania telefonu.
— Zapomniało się o młodej córce, co?
— Jak zwykle pyskata. Wybierasz się do domu na święta?
— Pracuję.
W słuchawce rozległ się chrapliwy śmiech.
— Od kiedy z ciebie taka pilna pracownica?
Isobel miała ochotę wykrzyknąć jej, że od zawsze, tylko żeby to zobaczyć, musiała spojrzeć na coś więcej, niż czubek własnego nosa. Kłótnia z matką przez telefon jednak nie miała żadnego sensu.
— Muszę się jakoś utrzymać.
— Przyjedź na wigilię. Na pewno nie pracujesz.
— Pomyślę.
Przyleciała, chociaż nie miała bladego pojęcia, dlaczego, a bilety lotnicze były drogie. Musiała wykorzystać na to część oszczędności. Może miała nadzieję, że matka za nią zatęskniła, kiedy jej zabrakło. A może nawiązała ze znienawidzonym Nowym Jorkiem relację na zasadzie syndromu sztokholmskiego i trochę za nim zatęskniła. Tylko trochę. Mogła spędzić u matki tylko dwa dni, bo dwudziestego szóstego grudnia znowu była potrzebna w pracy. Barny pewnie dałby jej wolne, gdyby poprosiła, ale wcale nie chciała spędzać tu więcej czasu. Co za dużo, to niezdrowo.
W mieszkaniu Morag przede wszystkim śmierdziało. Resztkami jedzenia w zlewie, niesprzątaną łazienką, niemytym ciałem. Isobel zmarszczyła nos. Wrzuciła klucz z powrotem do torebki i weszła do środka. Po drodze zajrzała do cukierni i w papierowej torbie miała słodko pachnące babeczki.
Kobieta siedziała przed telewizorem. Rude włosy miała zdecydowanie tłuste i związane tak długo, że mocno się skołtuniły. Na stoliku walały się brudne naczynia i puste opakowania. Wszędzie było czuć zatęchły smród papierosów. Morag przekierowała wzrok na córkę. Zdecydowanie była pijana.
— Wróciła moja marnotrawna córunia. Przywiozłaś matce jakieś pieniądze?
Isobel stała w samym środku tego bałaganu, patrząc na matkę. Mocno zaciskała dłonie na papierowej torbie. Chyba zgniotła jedną z babeczek.
— Tylko po to mnie zaprosiłaś? Mogłaś powiedzieć od razu. Nie marnowałabym czterystu dolców — powiedziała, starając się, żeby jej głos był stabilny.
Niewiele było osób, które potrafiły zachwiać jej pewność siebie. A tym bardziej zrobić to do tego stopnia, żeby nie umiała tego ukryć. Morag jednak była w tym mistrzynią - w końcu wprawiała się od lat. Teraz posłała córce bezczelny uśmiech.
— A co, nie wspomożesz mnie? Taka z ciebie wyrodna córka?
— Weź się w końcu do roboty, zanim wrośniesz w tą kanapę — powiedziała rzeczowo, tylko z nutą jadu w głosie.
Wyszła z mieszkania. Wolała to zrobić przed tym, jak powie coś, co jeszcze bardziej upodobni ją do matki. Sztywnymi z zimna i złości palcami wygrzebała z tylnej kieszeni spodni telefon. W dupie miała to, czy coś ją zaraz zeżre. Nie miała kontaktu z wieloma osobami z liceum. Po wyjeździe rozmawiała z trójką najbliższych osób, które w porywach mogła nazwać przyjaciółmi. Wstukała numer jednej z tych osób.
— Carrie?
— Is, siema! Co tam?
— Jesteś w domu?
Na linii na chwilę zapadła cisza.
— Przychodź śmiało, pomożesz w mieszaniu sałatki.
To nie pierwszy raz, kiedy będzie spędzać wigilię w domu Mansterów. Zdarzyło się już kilka razy, że Carrie przygarniała ją do siebie, wiedząc, że z matką Isobel nie może liczyć na święta. Rodzina Carrie była duża, hałaśliwa i zawsze z otwartymi ramionami przyjmowała dodatkową osobę przy stole. Is nie chciała znowu do nich wpadać, ale prawda była taka, że nie miała gdzie się podziać, a nie było ją stać na hotel w świątecznych cenach. Samolot miała wieczorem następnego dnia. Gdzieś musiała spędzić ten czas.
Święta u Mansterów jak zawsze były huczne, rodzinne i pełne pysznego jedzenia. Isobel po drodze kupiła cukierki dla młodszego rodzeństwa koleżanki. Nie umiała przyjść z pustymi rękami. Carrie przenocowała ją w swoim pokoju (razem z dwiema kuzynkami, które Is już kojarzyła) i nie zadawała wielu pytań o matkę. Za to rozmawiały pół nocy o życiu dziewczyny w San Francisco, nowej pracy i studiach. Carrie została tutaj i studiowała na najbliższej uczelni. Nie miała od czego uciekać. W końcu jej ojciec odwiózł Isobel na lotnisko.
Siedem godzin lotu Is spędziła na wyklinaniu samej siebie za zgodzenie się na przyjazd. Zmarnowała czas i pieniądze. Pierwszym, co zrobiła po usadowieniu się w samolocie, było zablokowanie numeru Morag. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie pojawi się w tym cholernym mieszkaniu.
Następnego dnia poszła do pracy. Sylwestra spędziła na imprezie z ludźmi z uczelni. Wszystko wracało do swojego starego rytmu. Tylko w niej coś się zmieniło, nie potrafiła jednak już teraz zaadresować słonia w pokoju.
────
[2005 słów: Isobel otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz