Obudził się w nieswoim pokoju. W o wiele za dużym pomieszczeniu, żeby była to tylko sypialnia. Ściany udekorowano w obrazach, w rogu stała szafa, a przy łóżku szafka nocna. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Chłód przeszedł przez jego ciało, targnęły nim dreszcze, a gęsia skórka pokryła skórę na rękach i karku.
Odwrócił się. Jego twarz skierowana była ku białej ścianie. Widział tylko obraz leżącej kobiety. Miała na sobie prześwitującą sukienkę, a na ziemi, tuż pod jej gołymi stopami, znajdowała się plama czerwonej krwi.
Nie ruszał się przez parę pierwszych chwil. Tępo wpatrywał się w obraz, jakby miało to w czymś pomóc. Przykryty grubą kołdrą i tak odczuwał przeszywający chłód. Pocieranie dłonie o dłonie nie rozpalało ciepła.
Przewrócił się na plecy. Westchnął, a z jego ust wydobyła się para. Nad nim wisiał tylko piękny, kryształowy żyrandol. Jaka szkoda by była, gdyby tak spadł mu na twarz.
Podniósł się dopiero w momencie, kiedy uświadomił sobie, że czekanie nic mu nie pomoże, a jedynie zmarnuje swój cenny czas. Dalej nie rozumiał gdzie i dlaczego się tutaj znajduje. Kto go tutaj przeniósł. Kto położył go w tym miękkim łóżku w ogromnym, chłodnym pokoju.
Jego bose stopy spotkały się z lodowatymi kafelkami. Znów jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, tym razem z zimna, a nie z lęku. Skrzywił się, ale pokonał wyjątkową niechęć i przeszedł parę kroków dalej, prosto w stronę szafy, którą chciał otworzyć, by zobaczyć, co się kryje w jej środku.
Złapał za metalowy uchwyt i pociągnął duże drzwi do siebie. Szafa ustąpiła ze stęknięciem. Zapach starego drewna od razu dotarł do jego nozdrzy, wzbudzając już i tak pobudzoną wcześniej ciekawość.
Zajrzał do środka. Nic. Pustka. Nie było nawet wieszaków, na których ktoś mógłby coś powiesić.
Mógłby zostać w tym pomieszczeniu jeszcze chwilę, ale zbyt rozproszył go odgłos tłuczonego szkła. Wyjrzał zza drzwi szafy, myśląc, że to ktoś w pobliżu. Kiedy jednak nikt się nie zjawił, postanowił sam przejść się w stronę źródła hałasu.
Zamknął delikatnie drzwi szafy, starając się zrobić to najciszej, jak tylko potrafił i poszedł w głąb pomieszczenia. Chłód kafelków już sprawiał mu ból przy każdym kolejnym kroku. Czuł się tak, jakby nadeptywał na malutkie igiełki.
Wiedział, że jest coraz bliżej. Zwabiały go niezrozumiałe rozmowy. Głosy, które słyszał, były bardzo zniekształcone. Ktoś zamiatał stłuczone chwilę temu szkło.
— Drzwi? — zapytał sam siebie.
Kolejne, których wcześniej nie widział. Duże, sięgające do samego sufitu, przypominały bardziej bramę niebios, niż coś, co można spotkać w świecie zwykłych ludzi.
To właśnie za tymi drzwiami słyszał rozmowy. To właśnie tam ktoś zbił szklany przedmiot i właśnie go sprzątał. I nawet jak stał bardzo blisko, to nie rozumiał, o czym mówiły te osoby. Ich głosy nie przypominały ludzkich; zbyt chrapliwie, zbyt szybko wypowiadali słowa. Brzmiało to jak potwornie niezrozumiały bełkot.
Pchnął drzwi, nie mogąc znieść zimna, które otaczało jego ciało. Zbyt długo chodził boso po tych lodowatych kafelkach. Zaczynał właściwie tracić czucie w kończynach i trochę go to niepokoiło.
Drzwi były bardzo ciężko. Ledwo udało mu się je otworzyć.
— Halo? — zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział. Głosy rozprysnęły się w powietrzu. Drobinki rozsypanego szkła wciąż leżały na ziemi. Więc ktoś jednak tutaj był.
Otworzył drzwi szerzej i wślizgnął się do środka.
Kilka rzędów pustych ławek patrzyło na niego złowrogo. Poczuł znajomy zapach, którego szczerze nienawidził. Duszący dym kadzidła, który miał oczyścić święte miejsce. Smród wody święconej, w której wierni moczyli ręce.
Spojrzał w stronę ołtarza. Przyjrzał się ukrzyżowanemu Jezusowi i szczerze znienawidził go jeszcze bardziej za to, że w ogóle śmiał mu się ukazać w tym momencie. W tym śnie, bo już dawno domyślił się, że śni i musi się jakoś obudzić. Wydostać z tego koszmaru.
Wrócił wzrokiem w stronę ławek. Wierni już siedzieli. Spuszczone głowy. Szeptali pod nosem modły, które jeszcze rozumiał i pamiętał. Nie zapomniał, jak w wieku pięciu lat siedział z matką w kościele. Klęczał i modlił się z nią, chociaż niczego nie rozumiał; do kogo i dlaczego wznosi swoje modły.
Pierwsza osoba wstała. Powlokła się w stronę księdza. Havu miał wrażenie, że mężczyzna rozmywa mu się przed oczami. Jego postura była niewyraźna. Pozbawiona konturów. Życia.
Wierna uklękła. Złożyła swoje dłonie w geście modlitwy i otworzyła usta. Ksiądz położył na jej języku opłatek i wykonał znak krzyża na czole.
Robiło mu się niedobrze. Chciał stąd wyjść, ale drzwi, przez które tutaj wszedł, znikły. Stał teraz pomiędzy ławkami. Wierni nawet nie zwracali na niego uwagi, jakby był tylko zwykłym duchem. Duszą, która powinna odejść do innego świata, a jednak tutaj wciąż była.
Mrugnął. Znalazł się przed księdzem. Nie panował nad swoim ciałem. Po prostu uklęknął. Złożył dłonie i uniósł głowę. Jego spojrzenie skrzyżowało się z niewyraźną postacią. Nie widział twarzy mężczyzny; ale to nie sprawiło, że nie otworzył ust i nie poczekał na opłatek.
Ksiądz uniósł dłoń. Prawie otulił jego wychłodzoną, bladą ze strachu twarz. Przejechał kciukiem po czole i wyszeptał:
— Ciało Chrystusa.
Jego usta same odpowiedziały. Bez żadnej świadomości, jakby został do tego zaprogramowany; albo jakby w takiej sytuacji znów stawał się bezbronnym dzieckiem, które nie wiedziało, jak i dokąd ma uciekać.
— Amen.
Zagryzł zęby. Poczuł metal. Obrzydliwy, metaliczny smak.
Wypluł twardą rzecz na dłoń. Moneta. Rzymska moneta. Cała w ślinie wyglądała jeszcze gorzej. Zwykły denar.
Głos ugrzązł mu w gardle. I tak nie zdążyłby nic powiedzieć. Postać księdza rozmyła się w powietrzu. Znikł razem z modlącymi się wiernymi. Smród kadzidła został zastąpiony zapachem śmierci.
Płynął na łódce razem z przewodnikiem dusz. W dłoni ściskał monetę, która wcale nie upoważniała go do tej przejażdżki.
Zanim dopłynął, jego ciałem wstrząsnęły konwulsje. Tak silne, że upadł na drewnianą podłogę łódki i zaczął się zwijać. Wypuścił z ręki monetę. Poturlała się w jeden z rogów łodzi i tam już została. Patrzył na nią smętnym wzrokiem. Zaciskał szczękę, starając się zapanować nad nagłym atakiem dreszczy. Im dłużej walczył, tym bardziej zaczynał tracić obraz przed oczami.
Najpierw się rozmywał, tak jak za każdym poprzednim razem, a potem nierówne kształty zostały zastąpione niepokojącą czernią.
— Wszystko w porządku?
Poczuł ciepłą dłoń na swoim policzku. Ledwo zdołał otworzyć oczy. Sklejone powieki nie chciały się od siebie oderwać.
— Jesteś… jakiś…
Nie usłyszał, co do niego mówił. Nawet nie widział wyraźnie jego twarzy, jakby wciąż znajdował się w tym samym śnie, a twarze ludzi były zamazane.
Przeczesał dłonią włosy. Koszulka przykleiła się do jego spoconej klatki piersiowej. Nie pamiętał, żeby ostatnio tak się spocił przez sen. Żeby śnił mu się taki przerażający koszmar.
Na szafce nocnej stał talerzyk z kanapką. Gdzieś dalej czekała ciepła, parująca herbata.
— Co tu robi ta moneta? — Wskazał na pieniądz, który leżał obok talerza.
Niepozorna złota moneta. Niepozorna jak ta, którą zgubił na łódce. Którą miał w ustach.
— To przecież twoja.
Chyba zapomniał, że tej nie zabrał ze sobą ze snu. To był zwykły cent, który zawsze nosił w kieszeni.
────
[1106 słów: Havu otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia +13 za event]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz