Kal nie potrafi powiedzieć, czy cieszy się z powrotu Elianne do Obozu. Może nie mówiłby, że powinna była zostać w domu i w ogóle się nim nie przejmować, zapomnieć o Obozie i o byciu półboginią, bo kogo to tak naprawdę obchodzi, powinna wieść proste życie gdzieś w San Francisco i mieć nadzieję, że nikt nigdy jej nie zaatakuje. Raczej chciałby powiedzieć jej, że zastanowił się nad wieloma rzeczami (wiele rzeczy nieokreślonych, które nie przybliżyły go do żadnej konkluzji) i że chyba nie wie, co robić. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że niczym nie różni się to od normalnego stanu rzeczy — dlatego też nic jej nie powiedział, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Nie liczy się nawet to, że dopiero co się spotkali i wymienili ze sobą tylko parę krótkich zdań; że ledwo co znowu poczuł dotyk jej dłoni na swoich palcach, a promienie rozsiewanej przez nią radości dopiero co musnęły jego policzki. On właśnie chciałby powiedzieć, że to w tym rzecz — widzą się pierwszy raz po dłuższej przerwie, więc nie chce psuć jej tego momentu swoimi zmartwieniami i jakimiś dziwnymi przemyśleniami, które pewnie okażą się nie mieć żadnego sensu, gdy spróbuje jej o nich powiedzieć. Zresztą, nie ma wiele do przekazywania, Kal niepotrzebnie przejmuje się małymi rzeczami, które nie powinny zjadać go od środka — powinien o nich zapomnieć, bo wszystkie wątpliwości na pewno spowodowane są nową sytuacją, w której się znalazł. Próbuje się więc nie zachowywać przy niej tak, jakby wcale nie chciał jej widzieć, ale nawet najbardziej wymuszony uśmiech nie chce pojawić się na jego twarzy. Słowa tańczą mu przed oczami i prawie mamrocze coś o złym samopoczuciu, żeby przypadkiem nie pomyślała, że to przez jej nagłe pojawienie się jest jakiś nieswój, ale tym razem przeszkadza mu coś innego niż on sam.
Uśmiechnąłby się do Theodore'a, gdyby nie przypomniał sobie, że to właśnie przez głupi uśmiech się znali. I raczej nie była to relacja szczególnie dobra.
Wstyd czule go obejmuje, sprawia, że na moment zapada między nimi cisza — zbyt długi moment, żeby uznać go za naturalny.
– Przepraszam. – Jest pierwszym słowem, które przychodzi mu do głowy i równie szybko, jak pojawia się w jego myślach, tak je z siebie wyrzuca.
– Myślałem, że stać cię na… więcej? – odpowiada Theodore. Jego zdezorientowanie unosi się wokół jak toksyczna chmura gazu, która nie pozwala Kalowi jasno myśleć. – Czekaj.
– Bardzo przepraszam? – próbuje i odkrywa, że ma trudności z przypomnieniem sobie pytania, które zaczęło ich rozmowę.
– Ale czemu ty go przepraszasz? – wtrąca się Elianne i on naprawdę chciałby wiedzieć, jak odpowiedzieć na jej pytanie. Kal próbował zepchnąć dziewczynę na dalszy plan, żeby do jego umysłu nie wbijało się jeszcze więcej emocji, których w nim nie chce. Plan był prosty: najpierw uporać się z atakującym go dziwakiem (i zapomnieć, że Eli posiada umiejętność mowy), a potem wrócić do spokojnego grabienia liści.
W jego głowie pojawia się tylko: „Bo kiedyś byłem dla niego tak bardzo niemiły, że pomyślałem, że wypada przeprosić i wiesz, to pierwszy raz, jak gadamy od… nie wiem, miesięcy?”. Zacina się, jego mina szybko zmienia się z niezręcznej w… jeszcze bardziej niezręczną. Nie wie, co zrobić z rękami, więc splata je jak do modlitwy i wpatruje się prosto w duszę Theodore'a (czyli blokuje wzrok na czubku jego nosa, martwo gapiąc się w jeden punkt i sprawiając wrażenie człowieka, który nie słyszy, co się wokół niego dzieje).
Boleśnie zdaje sobie sprawę z tego, że stoi pomiędzy dwójką osób, a każda z nich próbuje wcisnąć do jego głowy swoje emocje – małych, nieproszonych gości. Wybuchają różnymi kolorami w jego głowie, szybko sprawiając, że czuje się przeciążony i nagle wszystko wokół niego staje się cięższe — jego głowa, dłoń Elianne na jego ramieniu, grabie. Ból zaczyna zgniatać jego skronie, próbuje rozbić jego czaszkę od środka, jego umysł chce mu coś pokazać, wszystko i nic równocześnie. Próbuje nie panikować, gdy sprzeczności zderzają się w jego głowie, tworząc niemożliwy do opanowania chaos, który przysłania jego własne myśli.
Chciałby się wycofać z rozmowy. Po prostu uciec, rzucić coś o tym, że nie ma do tego cierpliwości i zwyczajnie zostawić wszystko tak, jak jest, żeby w najlepszym wypadku nigdy do tego nie wrócić, a w najgorszym — kupić sobie czas na przygotowanie się do rozmowy.
– Jakby, nie chciałem, żebyś mnie… za co ty mnie w ogóle próbujesz przeprosić? – pyta Theodore po chwili milczenia.
Nerwy Kala naciągają się do granic wytrzymałości nie tylko przez pytanie chłopaka. Irytacja Theo wsuwa się między myśli syna Wenus, który nieświadomie zaciska zęby i próbuje nie zacząć na kogoś krzyczeć — nieważne, co i na kogo.
– Daj mi spokój – wypluwa te trzy słowa i odwraca się od chłopaka, żeby chwycić grabie, które nieopatrznie upuścił na kupki dopiero co zebranych liści. Zachowuje się irracjonalnie i na swoje nieszczęście to wie, ale próbuje chociaż w taki sposób uciec od rozmowy, mimo że jedyne, co robił przez ostatnie dwie godziny, to narzekanie na ilość liści do zgrabienia i ciężar grabi. Theodore marszczy brwi w gniewnym grymasie, zachowując się tak, jakby Kal zwrócił się do niego ogromnie obrażonym i wściekłym tonem (z czym Kal się nie zgadza i w jego głowie wcale tak nie zabrzmiał), równocześnie sygnalizując, że to Theo jest źródłem wszelkiego zła na świecie.
– Co ty w ogóle próbujesz osiągnąć? – pyta po chwili wypełnionej szelestem łamanych przez grabie liści.
Kal nawet na niego nie patrzy, mimo że Eli zaciska dłoń na jego ramieniu, pokrętnie też domagając się wyjaśnień. On nie rozumie, dlaczego — przecież nie oszukiwałby jej tyle czasu, żeby ostatecznie powiedzieć jej, że jest gejem i z nią zerwać (zresztą byłoby to ekstremalnie śmieszne i na pewno ktoś wykorzystał to w jakiejś książce o nastoletnim romansie). Spycha jej obawę na zaplecze swojego umysłu, bardziej skupiając się na wszechogarniającym gniewie, który jest tylko podsycany przez Theodore'a.
– Jeśli próbujesz się w ten sposób ukrywać, to robisz to… to ty tego nie robisz, cholera – irytuje się chłopak, według Kala kompletnie bez powodu. Wtyka nos w nie swoje sprawy, a potem denerwuje się, że ktoś nie chce mu odpowiadać na wszystkie zadawane pytania, rzeczywiście, bardzo inteligentne i logiczne postępowanie. – Kogo ty chcesz oszukać? Siebie? Ją? Wszystkich w Obozie? I co, i potem ją zostawisz, zranioną i ze złamanym sercem, bo ty jej nigdy nie kochałeś?
– Czy ty możesz nie wymyślać bzdur? Albo się zamknąć?
– A ty możesz mi odpowiedzieć?
Przez chwilę mierzą się wzrokiem nad niechlujnie ułożonymi kupkami liści.
– Nie jestem gejem.
– Tak, oczywiście, że nie jesteś, doszliśmy do porozumienia, świetnie. Zajebiście.
Kal już po prostu ze zmęczoną frustracją obserwuje prosty mechanizm ludzki — rozczarowanie odpowiedzią, której tak się domagało, bo okazuje się nie taka, jaką chciało się, żeby była. Wysiliłby się może na jakieś ostatnie słowo, ale równałoby się to z kontynuacją pozornie zakończonej rozmowy. Słowem, nie warto.
[1100 słów: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz