Theodore zaciskał dłoń na klamce drzwi i poważnie rozważał trzaśnięcie nimi tak, żeby wypadły z zawiasów. Liczenie od dziesięciu do zera i powolne, głębokie oddechy, które zawsze wciskała mu szkolna psycholog nie chciały pomóc. Nie teraz, kiedy gniew kipiał w nim tak bardzo, że prawie wylewał mu się uszami.
Nie był już nawet pewien, o co poszło. Widział tylko sarnie spojrzenie Charliego i jego zmarszczone brwi, które mówiły, że jest zdziwiony. Albo zdegustowany, albo, jeszcze lepiej, rozczarowany! Theo wcale by się nie zdziwił, gdyby przyjaciel był nim rozczarowany. Wszyscy w końcu byli. Z sercem zdecydowanie zbyt mocno obijającym mu się o żebra, powoli puścił klamkę, drzwi owtorzyły się na parę centymetrów więcej. Palce miał zbielałe i drżące po dłuższej chwili mocnego ściskania klamki.
Chłopcy często kłócili się o pieniądze - Charlie miał ich wystarczająco, może więcej, a Theo zdecydowanie mniej. Charlie, choć w końcu zawsze ustępował przyjacielowi, nigdy nie potrafił zrozumieć, na czym tak naprawdę polega problem. Chciał pomóc; pomagałby wszystkim na swojej drodze, gdyby miał na to środki i czas. Theodore najeżał się jak kot kiedy słyszał choćby luźną propozycję pomocy finansowej. Cholera, potrafił wściec się, gdy Charlie proponował kupienie mu bułki.
Nie akceptował litowania się nad nim i jałmużny. Nie był aż tak biedny, żeby musiał żebrać, albo przyjmować pieniądze od kogokolwiek. Nawet jeśli ktoś chciał kupić mu butelkę wody dlatego, że zapomniał z domu portfela. Charlie do pewnego stopnia to rozumiał - Theodore był dumny, ale to już zakrawało na obsesję. Nie mógł powiedzieć przyjacielowi niczego na ten temat, jeśli nie chciał wywołać kłótni. Był to temat, który zawsze potrafił ich poróżnić, nie zważając na okoliczności.
Chociaż był dopiero listopad, wszystkie media i galerie już zaczynały swój świąteczny maraton. Charlie, który tego dnia był z siostrą na zakupach, opowiadał, jakie durnoty udało mu się zauważyć. Wysadzany kolorowymi, plastikowymi kryształkami Święty Mikołaj? Tandeta. Szklane bombki, w których znajdowały się ususzone kwiaty? Całkiem ładne, ale kwiaty niewiele miały wspólnego ze świętami. Kalendarz adwentowy z klockami lego? W sumie to by sobie taki kupił. Mówił chyba tylko po to, żeby mówić, a Theodore co jakiś czas pomrukiwał potakująco, choć próbował skupić się na leżącym przed nim sudoku. Śmiech przyjaciela ciągle wyprowadzał go z równowagi i mało co nie rozdarł kartki, kiedy musiał po raz kolejny zetrzeć wpisaną w zły kwadracik cyfrę.
Potem wszystko potoczyło się dosyć szybko; Charlie zapytał, co Theo chciałby dostać na święta. Theo odpowiedział (zresztą jak zwykle), że nic. Coroczna gadka, ale i tak zawsze coś skombinowali. Nawet jeśli był to zlepiony z papieru i kleju bałwan, który marchewkę miał nie w tym miejscu, co trzeba. Charlie zawsze wymyślał coś, co dało się zrobić za grosze, żeby przyjaciel się na niego nie wściekał. A teraz wściekł się za samo pytanie, jakby było to coś nowego. I złościł się o wiele bardziej, niż wymagała tego sytuacja.
Theodore o tym wiedział. Dlatego teraz brał głębokie, choć urywane wdechy, i usilnie wpatrywał się w okno, za którym już zapadł zmrok. Nie chciał patrzeć na Charliego, który posyłał mu mieszankę badawczego i zatroskanego spojrzenia. Nie, kiedy poczucie winy przebiegało mu po kręgosłupie i wypełniało płuca, a przede wszystkim nie chciało odejść. Sam nie wiedział, dlaczego tak wybuchnął. Może dlatego, że był paskudnie zmęczony i bolała go głowa. A może dlatego, że pytanie o prezent na święta było absurdem, kiedy trawa wciąż pokryta była kolorowymi liśćmi i nikt nawet nie myślał jeszcze o śniegu. Nie lubił świąt i zamierzał czepiać się jesieni tak długo, jak to było możliwe.
Podszedł do okna i otworzył je, ale poczuł na twarzy zimny powiew wiatru i szybko na powrót je zamknął. Jego pokój był zbyt mały, żeby spojrzeć gdziekolwiek indziej i nie patrzeć przy tym na Charliego. Strasznie go to irytowało.
— Coś się stało? — zapytał w końcu Charlie.
Theo naprawdę miał ochotę krzyczeć z frustracji. Głośno i długo. Chciał być zły na przyjaciela, a jednocześnie przeprosiny już cisnęły mu się na usta. Chciał powiedzieć mu, że nie potrzebuje jego gównianych prezentów i jego równie gównianych pieniędzy. Nie mógł się jednak zmusic do powiedzenia żadnej z tych rzeczy.
— Nie — wyrzucił z siebie w końcu.
Gardło wciąż miał ściśnięte, więc jego głos zabrzmiał zdecydowanie mniej odważnie, niż by chciał. Kłamał, bo zawsze coś się działo. Nieważne już, czy były to dobre rzeczy, czy złe. Zmieniło się jedynie to, że odkąd trafił do obozu, nie dzielił się już tym wszystkim z Charliem. Miał wrażenie, że w tym momencie, wraz z jego niedopowiedzeniami, coś między nimi się bezpowrotnie zepsuło. Rozpaczliwie próbował to posklejać, ale każda z jego prób kończyła się gorzej od poprzedniej. Żałował, że w genach nie dostał czegoś więcej, niż kręconych włosów matki i władzy nad snami ojca. Wolałby umieć kontrolować swoje emocje i rozmawiać o nich z osobami, na których mu zależało. Wszystkie inne odziedziczone cechy wydawały mu się teraz bezużyteczne.
— Jesteś zły o prezent? Pewnie i tak zrobię to, co roku. Wyluzuj.
Cisza. Milczenie wślizgnęło się do pokoju przez szparę pod drzwiami i wygodnie rozsiadło się na łóżku, sprawiając, że powietrze stało się gęste od niewypowiedzanych słów.
— Mogę ci coś powiedzieć?
Theodore w końcu odwrócił się do przyjaciela. Jego oddech wrócił do normy i teraz mówił zwykłym, przesadnie obojętnym tonem. Uważał siebie za dobrego kłamcę, ale w towarzystwie Charliego jakoś zawsze było mu trudniej.
— Zawsze.
Cisza znowu sięgała swoimi mackami we wszystkie zakamarki pomieszczenia.
— Przepraszam.
Charlie zamrugał kilkukrotnie, a potem roześmiał się. Tak, jak tylko on potrafił - odganiając wszystkie złe emocje w promilu kilometra, odchylając głowę do tyłu i prawdopodobnie budząc sąsiadów z góry.
— Serio? Pozwoliłem ci się przeprosić? Myślałem, że powiesz mi coś ciekawszego.
Theo znów się nachmurzył. Charlie zawsze sprawiał wrażenie, jakby bycie wiecznie uśmiechniętym i poprawnym było takie proste. Może po prostu niektórzy rodzili się z uśmiechem przyklejonym do ust? Różnica polegała głównie na tym, że uśmiech Charliego zawsze był szczery, w przeciwieństwie do większości populacji. Możliwe, że Theo po prostu był zazdrosny, bo o swój własny szczery uśmiech musiał się kurewsko postarać.
— Przepraszam — powtórzył — że na ciebie nakrzyczałem.
Wolałby wyrzucić z głowy konkretne słowa, których użył, ale one wciąż się gdzieś tam kołatały. Charlie chyba jednak się tym nie przejmował. Theo zastanawiał się, czy jest to spowodowane ogromnym dystansem do siebie, który chłopak miał w zanadrzu, czy tym, że po prostu przyzwyczaił się do humorów Theodore'a. Druga opcja była zdecydowanie gorsza. Musiał się ogarnąć. Na wiele sposóbów, pod wieloma względami i najlepiej jak najszybciej. Szkoda, że nie było to możliwe.
— Daj spokój. Jak widać nie płaczę. Co cię tak wkurwia? — zapytał, wygodnie rozkładając się na łóżku.
Theo z westchnieniem opadł na fotel biurowy, który cicho zaskrzypiał, przyjmując na siebie jego ciężar.
— Wszystko. Alice. Mama. Wszystko.
— Wszystko to znaczy co?
— Nie mogę powiedzieć.
Charlie westchnął, i tym razem jego ciemnym oczom ubyło nieco blasku. To była jedyna kwestia związana z Theodorem, która sprawiała mu przykrość. Tajemnica, której istnienie może i od razu mu oznajmił, ale od prawie dwóch lat nie zdradzał żadnych szczegółów. To zdecydowanie sprawiało, że stopniowo się od siebie oddalali. Ciężko było tego uniknąć, kiedy Theo ukrywał przed nim większą część swojego życia.
— No weź. Chociaż jedną rzecz mi powiedz.
Rzadko naciskał. Nie był raczej z tych, którzy namawiają innych do zdradzania swoich tajemnic. Teraz jednak było inaczej; miał wrażenie, że przyjaciel rozpaczliwie chce mu powiedzieć, ale blokuje go coś głębszego, niż czyjś zakaz. Niemal widział, jak w głowie Theodore'a kręcą się trybiki, jak kalkuluje, czy może mu cokolwiek zdradzić.
— Nie mogę się wyspać. Przez to nieważne ile godzin będę spał, zawsze wstaję zmęczony — poweidział w końcu, uznając to za najmniej szkodliwą informację.
— Bierzesz narkotyki?
— Co, kurwa?
— Jesteś chory?
— Nie, pocze-
— Może jednak trzeba cię zabrać do lekarza?
Theodore posłał przyjacielowi spojrzenie, które wyrażało coś pomiędzy zdezorientowaniem, oburzeniem a rozbawieniem. Jak mógł posądzić go o branie narkotyków? Co jak co, ale tego się akurat nie tykał.
— Nie jestem chory. I nie ćpam. Nic mi nie jest, tak już mam i koniec — powiedział, ucinając dyskusję.
— …Powiesz mi kiedyś? — zapytał Charlie ciszej i łagodniej niż wcześniej. Już się nie śmiał, tylko patrzył na przyjaciela ze szczerą nadzieją.
Theo odwrócił wzrok. Łatwiej było na niego patrzeć, kiedy wyglądał na beztroskiego. Nie, kiedy przyglądał mu się w ten sposób. Czasami zastanawiał się, czy na pewno nie chce mu powiedzieć. Problem polegał na tym, że tak właściwie, to co miałby mu zdradzić? Hej, mój ojciec jest rzymskim bóstwem, niespodzianka! Nie brzmiało to szczególnie zachęcająco.
— Kiedyś — odpowiedział w końcu.
W tej samej chwili obiecał to również samemu sobie. Powie Charliemu, kim tak naprawdę jest. Tylko nie zrobi tego dzisiaj. Chłopiec najwyraźniej choć częściowo uwierzył w szczerość przyjaciela, bo na jego ustach znów pojawił się uśmiech.
— Nie wściekaj się już o ten prezent, co? To tylko monety.
Theo posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. Charlie się zaśmiał, wywołując tym samym uśmiech na twarzy przyjaciela.
— Nie będę się wściekał. Chcesz herbaty?
— Poproszę. Tą, co zawsze.
Theodore przewrócił oczami, wiedząc, że po wyjściu Charliego będzie musiał znosić irytująco mocny zapach jagodowej herbaty. I tak nie otworzy okna, bo w tym zapachu, już po wyjściu przyjaciela, będzie czuł jego obecność.
────
[1487 słów: Theodore otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia +13 za event]
[1487 słów: Theodore otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia +13 za event]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz