WIOSNA
Balony wypełnione mydłem przelatywały nad ich głowami i lądowały na ziemi z głośnym „plask”. Za każdym razem, kiedy myśleli, że się skończyło, to dzieciaki wyciągały następne balonowe pociski. Nie było widać końca — przygotowali się jak na wojnę, to było pewne.
Lucien odgarnął rozczochrane kosmyki i zmrużył oczy, chcąc wypatrzeć, gdzie pochowały się Hermesiaki. Nie miał żadnego pomysłu. Właściwie, jedyne, co przyszło chłopakowi do głowy, to dorwać tych gówniarzy i porządnie ich przetrzepać.
Arnar ścierał lepką substancję z ubrania i włosów. Pachniał teraz jak cytrynowe landrynki, które Lucien czasem lubił podjadać.
— Nie chcę tego mówić, ale zdecydowanie zawiodłeś jako grupowy. — Uśmiechnął się prowokująco. — Myślałeś kiedyś nad przemocą?
— Lucien, nie…
Kolejny balon rozbił się na głowie Arnara. Chłopak z jękiem otarł umoczoną twarz.
— Poczekaj chwilę. — Przyłożył dłonie do ziemi. Pod palcami czuł kamyczki, które nieprzyjemnie zaczynały wbijać się w delikatną skórę.
Zamknął oczy. Musiał się skupić.
Plusk.
A z tym skupieniem mógł być mały problem. Latające balony, śmiechy dzieciaków i cierpiący Arnar, bo mydlany płyn dostawał się mu do oczu.
Westchnął i zacisnął palce na źdźbłach trawy. Spod ziemi wystrzeliły grube pnącza winorośli, które pognały przed siebie, jakby doskonale wiedziały, gdzie mają się kierować.
Jakieś dziecko krzyknęło, a drugie zaczęło przekliknać. Lucien zaczął pociągnąć pnącza ku sobie, wyciągając przy tym rodzeństwo Arnara z pobliskich krzaków. Każdy z nich owinięty został przez winorośl.
— Proszę bardzo — mruknął, wycierając zabrudzone dłonie o spodnie. — To i tak było delikatne.
Arnar zmarszczył brwi. Z włosów wciąż kapała mu woda wymieszana z płynem.
— Chce mi ktoś powiedzieć, co to ma być? — zapytał.
W odpowiedzi usłyszał tylko: „pierdol się” i inne przekleństwa. Ta banda gówniarzy potrzebowała ośrodka wychowawczego.
Lucien poprosił w myślach winorośl, by zacisnęła się wokół ofiar. Roślina z wielką chęcią zrobiła to, o co poprosił. Dzieciaki przestały wierzgać nogami i z przerażeniem patrzyły na dwójkę grupowych.
— Przepraszamy! — wydusił jeden z nich. — Mam astmę, zaraz się uduszę!
— Nie masz astmy. — Arnar przewrócił oczami. — I nie naprawicie tego samym „przepraszam”. Zdajecie sobie z tego sprawę?
Lucien spojrzał kątem oka na przyjaciela. Wyglądał poważnie.
— Muszę coś wymyślić…
Grupowy przetarł mokre włosy i się zamyślił. Przez chwilę wsłuchiwali się w ciężkie oddechy dzieciaków. Lucien walczył z pokusą. Miał ochotę poprosić winorośl, by przycisnęła ich jeszcze bardziej; by wycisnęła z nich głupie pomysły.
— Przez tydzień będziecie sprzątać cały domek dziesiąty, może być?
Zbyt łagodna kara. Lucien westchnął.
— Jesteś dla nich za miły.
— To jeszcze dzieci. — Zagryzł wargę. — Chcesz ich torturować?
Gdyby mógł, to z wielką chęcią powiesiłby każdego na pnączach winorośli do góry nogami. I zostawiłby ich tak na całe dwa tygodnie, bo nie ma pewności, że po wysłaniu na sprzątanie przemyślą swoje zachowanie.
— Niech ci będzie. — Z wielką NIEchęcią poluzował ucisk pnączy. Winorośl powoli schowała się pod ziemię, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów.
Dzieci odetchnęły z ulgą. Łapały się za ręce, nogi i głowy, zapewne przerażone tym, w co przed chwilą zostały wpakowane.
— Możecie wracać.
Posłuchały Arnara jak nigdy. Po sekundzie nie było po nich śladu. Pomijając koszyczek z napełnionymi balonikami.
— Nie rozumiem, dlaczego byłeś dla nich taki miły — ciągnął Lucien. — Nie tak powinny zachowywać się dzieci. Każde dziecko Hermesa jest takie upierdliwe?
Arnar kiwał tylko głową. Słuchał tego tak, jakby właśnie dostawał ochrzan od własnej matki.
— Jesteś cały mokry. — Dotknął jasnych włosów. — Jest już jesień. Chcesz się rozchorować? — mówił zdenerwowany.
Lucien brzmiał w tej chwili jak typowa rodzicielka — zły, bo dziecko się zmoczyło i zły, bo mogło się rozchorować.
— Dobra, nieważne, przepraszam. — Wyciągnął z kieszeni szmatkę do dłoni. Położył ją na głowie Arnara i zaczął delikatnie pocierać o przemoczone włosy. — Po prostu uważam, że nie powinieneś dawać im za wygraną tylko dlatego, bo są dziećmi. Samo sprzątanie nie nauczy ich szacunku. Nie chodzi mi nawet o te… wilcze gacie. — Zszedł szmatką na twarz i wytarł mokre policzki grupowego. — Jesteś grupowym, a banda gówniarzy obrzuciła cię balonami z mydłem. Nie powinno to tak wyglądać. — Zjechał szmatką na brodę Arnara. Delikatnie zmusił chłopaka, by spojrzał mu w oczy.
Chciał coś powiedzieć. Coś mądrego. Rzeczowego. Jednak patrząc w te piękne oczy zamarł. Zapomniał o wszystkim, o czym myślał; i nie wydusił z siebie ani słowa, pesząc się z każdą sekundą coraz bardziej.
— Powinniśmy wracać. — Wcisnął szmatkę do rąk Arnara i się podniósł.
Zestresowany chciał uciec, by więcej nie patrzeć na kogoś, kto powodował z nim tyle sprzecznych uczuć, ale coś go powstrzymało. Ktoś go powstrzymał.
— Poczekaj, bo, hmm…
Lucienowi zadrżały kąciki ust.
— Bo?
— Wydaje mi się, że zgubiłem kolczyk.
— Och, tak, jasne… — Zaśmiał się niezręcznie i obrócił wokół własnej osi.
Spodziewał się czegoś więcej? Spodziewał się, że usłyszy coś innego?
Kucnął i zaczął szukać w trawie czegoś, co Arnar opisał jako „małe i czarne”. Zaczynało zmierzchać, a znalezienie w źdźbłach czegoś, co niczym się nie różniało graniczyło z cudem; ale dla niego, tylko dla niego, był w stanie przesiedzieć na ziemi dobre pół godziny.
— To nie ma sensu.
— Wiem, że nie ma.
— To dlaczego dalej tego szukamy? — Podniósł głowę.
Włosy Arnara były już prawie suche.
— Skoro pozbyliśmy się dzieciaków, to mogliśmy chociaż raz spędzić czas ze sobą, co nie? Znaczy, wiesz… nikt nie obrzuca nas już balonami i nikt nie kradnie ci wilczych gaci. Wiesz, co mam na myśli?
Lucien uchylił usta. Przez dobrę pięć minut się nie odzywał. Słyszał jedynie swoje głośno bijące serce oraz śpiew ptaków, które zasiadały na pobliskich drzewach.
— Robi się ciemno. Wracajmy. — Pociągnął Arnara do góry i nawet nie patrząc grupowemu w oczy, zaczął ich w stronę domków.
To, co teraz odczuwał porównać można było do podobnego wstydu, kiedy przewracasz się na oczach kilkunastu osób; albo do tego, jak w przypadkiem rozlewasz w restauracji gorącą zupę i musisz zwracać głowę zapracowanej kelnerce.
Szedł powoli, co jakiś czas kątem oka spoglądając na Arnara; chciał coś powiedzieć, ale kiedy otwierał usta, to nie wydawał z siebie żadnego dźwięki. Nie przeszło to nawet wtedy, gdy dotarli do domku dziesiątego.
Dzieciaki nie wyszły i nie męczyły dwójki grupowych. Nawet się nie odzywały, jakby rzeczywiście zabrały się do sprzątania.
— Mam nadzieję, że się nie pochorujesz — powiedział tylko na pożegnanie.
Mógł powiedzieć coś więcej.
— Arnar? — zawołał, kiedy wszedł do dziesiątki. Odpowiedziało mu tylko sześć par oczy. Każda skierowana prosto na jego osobę. — Jest Arnar?
Jeden z dzieciaków, na oko trzynastolatek, pokręcił głową.
— Dziwne.
Ci, których ostatnio podduszał za pomocą winorośli, nie chcieli podejść bliżej. Obserwowali Luciena z dogodnej dla siebie odległości.
— A wiecie, gdzie poszedł?
— Na strzelnicę.
Na strzelnicę?
Nie podziękował młodemu chłopaczkowi, tylko szybkim krokiem wyszedł z dziesiątki. Popędził na strzelnicę tak szybko, jak nigdy, co jakiś czas odwracając się za siebie na wypadek, gdyby został okłamany.
Jednak Arnar rzeczywiście był na strzelnicy. Siedział na jednej z ławek i spoglądał na zniszczone tarcze treningowe.
— Co tutaj robisz? — zapytał, siadając obok. — Ty nawet nie strzelasz z łuku.
— Myślałem nad czymś i…
— Ja też — przerwał mu. — Chodź ze mną do Nowego Jorku.
Nie było to pytanie.
Arnar?
───
[1122 słów: Lucien otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz