piątek, 1 listopada 2024

Od Kala — „Ambrozja” [Smellstober]

— Jaki jest twój ulubiony zapach? — pyta Mischa i ze zmarszczonymi brwiami bada flakonik perfum opuszkami palców. Otwiera go i opryskuje swój nadgarstek delikatną mgiełką płynu, choć Kal nie jest pewien, czy Mischa nadal jest w stanie odróżnić jeden zapach od drugiego, patrząc na to, ile już ich przetestowała i wtarła w skórę. Chociaż, cóż, on się przecież nie zna.
— To tak, jakbym zapytał cię, jaki jest twój ulubiony kolor — sarkastycznie mruczy Kal. Mischa tylko wzrusza ramionami, wydając z siebie niewiele znaczący pomruk. Łatwo zapomnieć, że ktoś nie ma węchu; nie jest to aż tak zauważalne czy przeszkadzające w codziennym życiu jak utrata innych zmysłów. No, może brak smaku jest porównywalnie problematyczny.
— Zawsze wydawało mi się, że morski jest ciekawym kolorem. Wiesz, tak samo jak morze — stwierdza.
— No to ja lubię zapach czekolady, bo lubię jej smak — prycha z irytacją. — Przecież to tak nie działa, idiotko.
— Fakt — przytakuje, chichocząc. — Użycz mi nadgarstka. — Wyciąga dłoń w stronę Kala, gotowa złapać jego rękę, gdy tylko ją wyczuje. Chłopak wsuwa swoje palce w jej szorstką dłoń, która od razu zaciska się jak imadło. Mischa spryskuje jego skórę żółtawym płynem, rozmazuje go i wącha. — Nie, za bardzo cytrusowy. — Wybiera kolejny flakonik z półki, otwiera go zręcznie jedną dłonią i chłodne kropelki znowu lądują na skórze Kala.
— Będę śmierdział — prycha i wyrywa rękę z uchwytu Mischy. Krzywi się na samą myśl o dziwnej kombinacji zapachów, która do niego przylgnie. Porównuje to sobie do zmieszania zbyt wielu smaków razem, a z tego nigdy nie wychodzi nic dobrego i po spróbowaniu tej dziwnej mieszanki chce się wymiotować. Skrzywiony w niesmaku wyciera dłoń o spodnie, jakby to mogło zetrzeć mocne perfumy.
— Oj, no weź. Dawaj łapę! — Mischa próbuje złapać nadgarstek Kala, ale nie trafia. Sfrustrowana fuka pod nosem. — Ej! Nie bawimy się w ciuciubabkę!
— Nie bawimy się — potwierdza Kal. Cofa się, krok za krokiem oddalając się od przyjaciółki. — Nie wiem, idź za zapachem cytrusów. — Wzrusza ramionami i przekrzywia głowę, obserwując rosnącą irytację Mischy.
Dziewczyna marszczy brwi i zdecydowanym krokiem idzie w jego stronę. Widząc ją w ten sposób, ze wzrokiem w teorii wbitym prosto w niego i bez białej laski, nigdy nie zgadłby, że jest niewidoma. Dopiero gdyby przyjrzał się jej oczom – zezowatym, zamglonym i zawsze patrzącym nie do końca tam, gdzie powinny – mógłby domyślić się prawdy. Od momentu poznania Mischy był pod wrażeniem jej przystosowania do życia. Przed ich spotkaniem, gdy słyszał hasło “osoba niewidoma”, wyobrażał sobie kogoś na kształt nieporadnego dziecka, kompletnie zależnego od innych. Dopiero Mischa pokazała mu, że to nieprawda. Nie zawsze potrzebuje białej laski czy prowadzenia za rękę; zna swoje codzienne trasy i miejsca, w których przebywa najczęściej na pamięć, a nawet gdy biegnie prosto na ścianę, wie, kiedy się zatrzymać, by się z nią nie zderzyć. “To proste!,” mówi, “To po prostu echolokacja!”. Tylko Kal nie potrafi pojąć tej “po prostu echolokacji”, zwłaszcza że Mischa w ogóle nie przypomina nietoperza.
— Kurwa, wracaj tu — warczy, choć Kal widzi uśmiech igrający z kącikami jej ust. — Robię to wszystko dla ciebie, nie pamiętasz?
— Skoro narzekasz, to następnym razem poproszę Eli — stwierdza lekkim tonem, choć obydwoje dobrze wiedzą, że tego nie zrobi. Kal nigdy nie wyznałby Eli, że Mischa od kilku lat wybiera mu dezodorant, szampon i… ogółem większość rzeczy, w których choć częściowo chodzi o zapach. Chyba by się spalił ze wstydu. Z Mischą było łatwiej, bo im obojgu czegoś brakowało.
Mischa przez moment próbuje udawać obrażoną, ale szybko traci swoją maskę i wybucha niekontrolowanym śmiechem.
— Czasem zachowujesz się, jakbyś była obłąkana — mówi Kal. Krzyżuje ramiona na piersi i unosi jedną brew, czekając, aż Mischa się uspokoi. Nie, że narzeka, że śmieje się z jego kompletnie nieśmiesznej wypowiedzi. Po prostu nie ma do tego cierpliwości.
— I właśnie dlatego jestem niezastąpiona. — Uśmiecha się, łapie oddech. Chwyta dłoń Kala i niszczy jego nieco obrażoną pozę. Gdy chłopak przewraca oczami, ona zaciąga się zapachem jego skóry, przyciągając jego nadgarstek pod nos. — Nie, to nadal nie twój zapach.
— Że jaki niby? — pyta Kal, przechylając głowę. On w ogóle ma jakiś zapach? To nie tak, że kupuje perfumy, żeby go… mieć?
— No, twój. Pasujący do ciebie — tłumaczy i bierze kolejny flakonik z półki.
— Czyli co, nikt nie produkuje tak dziwnych zapachów, żeby do mnie pasowały? — pyta sarkastycznie.
— Nie, nie — zaprzecza Mischa ze śmiechem. — Raczej tak wyjątkowych.
— Mhm.
— Psiknę ci tym w twarz — grozi dziewczyna, celując w Kala flakonikiem w kształcie czaszki.
Ten też po chwili odkłada na półkę, w jej dłoniach pojawia się kolejny. Szary, prosty, zwykły, taki… trochę mdły. Nagląco macha na Kala, żeby podał jej dłoń. Chłopak wzdycha, ale pozwala opryskać się kolejnym zapachem (choć nadal niechętnie, co próbuje wyrazić na każdy możliwy sposób). Jego cierpliwość zaczyna się powoli kończyć, bo coś czuje, że spędzą tu jeszcze wiele godzin.
— Wiesz, chyba powoli tracę zdolność rozróżniania jednych zapachów od innych — mruczy Mischa. — Daj mi drugą rękę.
— Ja pierdolę.
— Oj, cicho. — Szczypie przedramię Kala. Nic sobie nie robi z jego bolesnego “Ała!” i rozciera perfumy na jego skórze. — Dobra, mamy to — mówi z uśmiechem, machając flakonikiem. — A przynajmniej tak mi się wydaje. W każdym razie, lepszego nie znajdę. — Podaje mu swój ostateczny wybór. Kal przygląda się perfumom nieco sceptycznie, wyglądają tak… smutno i nijako.
— I jak to niby pachnie? — pyta, obracając perfumy w dłoni.
— Yyy… No, jak… jak pachniałaby cisza po burzy, ale nie chodzi mi o ten zapach tuż po przejściu burzy, chodzi o to, że jakby ta cisza miała zapach, rozumiesz? I… i jak herbata. Ale taka zimna. I taka, którą pijesz po wykańczającym dniu i nie wiesz, czy poprawia ci humor i sprawia, że czujesz się komfortowo, czy raczej… sprawia, że masz ochotę się popłakać, ale wiesz, to taki dobry płacz — pokrętnie tłumaczy Mischa, machając rękoma w dzikiej gestykulacji. Jak inaczej wytłumaczyć komuś zapach, ale bez tłumaczenia go innymi zapachami? — W sensie, wiesz, nie dosłownie. Bo zimna herbata nie pachnie jak te perfumy. Nie, raczej mówi się odwrotnie: te perfumy nie pachną jak zimna herbata. Chodzi o to, że… chodzi o to uczucie, z którym kojarzą się te rzeczy. To ten zapach też się z nimi kojarzy, ale wiesz, tak metaforycznie.
Kal gapi się na nią spod zmarszczonych brwi, próbując przetworzyć to, co właśnie powiedziała.
— Chcesz powiedzieć, że jestem jak zimna herbata? — pyta wreszcie, ostrożnie i powoli.
— Nie do końca. Ale trochę tak.
Kal wzdycha, bo właściwie to nic nie rozumie, ale kupuje te perfumy. Ma nadzieję, że nie będzie żałować wydanych pieniędzy, bo, bądź co bądź, nigdy nie pozna ich zapachu. Nie, żeby nieposiadanie węchu przeszkadzało mu jakoś szczególnie bardzo, bez przesady. Zazwyczaj myśli o tym jako o błogosławieństwie, bo ludzie częściej mówią, że coś okropnie śmierdzi, niż pięknie pachnie. Tego zdecydowanie im nie zazdrości, ale za to zazdrości im wielu innych rzeczy. Zapachu kwiatów albo słodkich wypieków, albo perfum. Nigdy nie poczuje, jak (metaforycznie) pachnie zimna herbata i cisza po burzy, nieważne jak barwnie opisze to Mischa. O, i zazdrości im jeszcze jednej rzeczy. Gdy bywa sam w domu, zawsze gdzieś z tyłu jego głowy szwęda się myśl o “charakterystycznym” zapachu gazu, którego nigdy nie rozpozna. Większość ludzi przynajmniej nie musi się martwić tak trywialnymi sprawami, bo przecież na pewno wyczują gaz w powietrzu.
Ekspedientka uśmiecha się miło i pakuje perfumy w ozdobny papier sprawnymi ruchami; pewnie robiła to już tyle razy, że w tym momencie jest to już tylko sekwencja wykonywana przez nią kompletnie mechanicznie. Kal nie uśmiecha się w odpowiedzi, prawie nic nie mówi; to Mischa jest tą uśmiechniętą z ich dwojga i to ona świergocze: “Dziękujemy, do widzenia!”.
— Ej — bąka Kal, gdy ruchome drzwi drogerii zasuwają się za nimi — ale to nie jest brzydki zapach? — pyta, wbijając wzrok w twarz Mischy.
— Dla mnie nie — stwierdza i wzrusza ramionami. — Jest nawet bardzo przyjemny.
— Zapytam Eli — mówi Kal, wciągając powietrze znad nadgarstka spryskanego perfumami. Nic. Tylko nieprzyjemne łaskotanie w nosie, przez które ma ochotę kichnąć. To chyba niedobry znak…?
— Aha, nie ufasz mi? — Mischa udaje naburmuszoną i odwraca głowę w inną stronę, żeby Kal nie mógł dostrzec jej uśmiechu.
— Dziwisz mi się? — pyta nieco zgorzkniałym tonem. Nie chce być niemiły, ale większość ludzi uznaje Mischę za kompletnie niewartą zaufania, a tłumaczą się, nazywając ją dziwadłem. Nawet jej rodzice nie do końca jej ufają.
— Czasem — odpowiada ze smutnym uśmiechem, ale nieznacznie wzrusza ramionami, jakby tak naprawdę jej to nie obchodziło. — Skusisz się na podwieczorek? — pyta filuternym tonem, najwyraźniej próbując zgrabnie zmienić temat.
— Nie — mówi Kal bez wahania.
Wychodzą z galerii na ulicę, jesienny deszcz moczy chodnik leniwymi, rzadkimi kroplami. Uliczne latarnie rzucają mgliste światło, choć jeszcze nie powinno być ciemno. Szare, deszczowe chmury zasłaniają słońce, przynajmniej tak wmawia sobie Kal. Odmawia przyjęcia do wiadomości coraz szybszego zapadania zmroku, bo to… trochę zbyt depresyjna świadomość. Wygrzebuje ze swojej torby parasol, a Mischa po prostu naciąga kaptur neonowożółtej bluzy na głowę. Łapie Kala pod ramię i gdyby była kimkolwiek innym, zaraz by się odsunął i powiedział, że ma szanować prywatną przestrzeń innych. Ale to Mischa, więc jedynie mruczy coś do siebie pod nosem i przewraca oczami. Ruszają w ten sposób w tylko sobie znanym kierunku… lub może nieznanym też dla siebie. W końcu człowiek nie zawsze wie, gdzie idzie i to dlatego wyrusza na przygodę.
Kałuże błyszczą w żółtym świetle latarni, Mischa śmieje się, rozchlapując wodę na boki. Kal wzdryga się, ale nie odsuwa, jedynie myśli o tym, że będzie musiał od razu wrzucić wszystkie swoje ubrania do prania. Sam nie wie, od kiedy Mischa stała się wyjątkiem, gdy chodziło o kwestię brudzenia się. Może dlatego, że była jego kompletnym przeciwieństwem i… i zwyczajnie musiał zaakceptować fakt nieładu, który wniosła do jego życia.
— Nie, ale serio — odzywa się w końcu. — Zapraszam cię na podwieczorek, ekskluzywnie, w moim domu.
— I moja odpowiedź pozostaje taka sama — mruczy Kal. Zimny wiatr bawi się z jego włosami, odsłania jego lekko zaczerwienione od zimna uszy i zarumienione policzki. — Nie.
— Ze mną nie zjesz podwieczorku? — jęczy Mischa tonem zbitego szczeniaka. — Czym ja sobie zasłużyłam na takie traktowanie?
— Nie boję się samego jedzenie z tobą — stwierdza Kal. — Boję się jedzenia tego, co dla nas przygotujesz.
Mischa mruczy coś pod nosem, chyba “przecież nie gotuję aż tak beznadziejnie”. Kal unosi jedną brew i zezuje na jej zaciętą minę.
— Ale tym razem mam babeczki pistacjowe — uparcie argumentuje.
— Hm, prawda, lubię pistacje.
— I tata powiedział, że są dobre. Mama też. Miałam je zanieść do szkoły, ale chyba zjedzą wszystkie, zanim do tego dojdzie. — Lekko przekrzywia głowę, jakby skończyły się jej argumenty i musiała głęboko zastanowić się nad kolejnymi. — I ty — daje Kalowi kuksańca w bok — też masz powiedzieć, że są dobre!
— A po co ci moja opinia?
— Bo mama i tata zawsze traktują mnie jak dziecko, które nie potrafi przyjąć krytyki, więc nieważne, jak coś jest chujowe, oni i tak powiedzą, że jest świetne — tłumaczy, tupiąc głośno, gdy wchodzą w kolejną kałużę. Woda pryska na wszystkie strony, a Kal dostaje dreszczy, gdy czuje zimne krople wsiąkające w jego spodnie. — A ty zawsze mówisz prawdę o tym, co robię. Nieważne jak okropna by była.
— Taa — mruczy Kal. — Jesteś irytująca, wiesz?
— Hmph, wiem! — mówi z dumnym uśmiechem.
Ich kroki samowolnie kierują się w stronę domu Mischy. Jej rodzice oglądają jakiś film w salonie, ale oprócz uprzejmego “dzień dobry” nie zwracają większej uwagi na dwójkę nastolatków. Zbyt przyzwyczaili się do tego, że Kal odwiedza ich bez słowa uprzedzenia i najczęściej robi to na prośbę (błaganie i często skomlenie) Mischy.
— Patrz! — Mischa wskazuje na swoje dzieło: zielonkawobrązowe babeczki polane jeszcze bardziej zielonym lukrem z posypką z białej czekolady. — Czekaj, zrobię nam herbaty.
Przy słabym świetle ledowych lampek umieszczonych pod wiszącymi kuchennymi szafkami, przy cichym syku palnika pod czajnikiem z gotującą się wodą, Kal wgryza się w jedną z pistacjowych babeczek. Mischa wierci się na krześle, czekając na werdykt.
— Ej, to serio jest pyszne.
— A nie mówiłam? — woła Mischa z szerokim uśmiechem. Zrywa się z krzesła i w podskokach biegnie do kuchenki, żeby ściągnąć czajnik z palnika.

 ///

— Wszystko w porządku? — pyta Cherry, wpatrując się w oczy Kala. — Trochę nam tu odleciałeś.
— Jest… okej. — Mruga oczami, które nie chcą dostosować się do jasnego światła infirmerii. W dłoni nadal ściska kawałek ambrozji.
— Czujesz się lepiej? — Cherry kontynuuje swój wywiad rzeczowym tonem, choć Kal jest w stanie wyczuć troskę w jej słowach.
— No — potakuje. Patrzy na ambrozję, lekko przechyla głowę. — Czy to normalne, że to smakuje jak babeczki pistacjowe, ale… równocześnie jak… zimna herbata i cisza po burzy? Ale tak metaforycznie?
Cherry marszczy brwi i przykłada chłodną dłoń do czoła Kala.

 ─── 
 [2045 słów: Kal otrzymuje 20 Punktów Doświadczenia + 10 PD za event]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz