Chłodne powietrze nieprzyjemnie uderza w jego policzki, delikatny wiatr sprawia, że wydaje mu się, jakby było jeszcze zimniej, niż jest rzeczywiście. Wciska dłonie głęboko w kieszenie, bo kto słyszał o rękawiczkach? Nie nosi ich, mimo że boi się, że jego skóra stanie się szorstka i popękana od zimna, choć to dopiero jesień, ale taka jesień, której Kal nie lubi. Wygląda ładnie tylko zza okna, te wszystkie kolorowe liście, a raczej dywan z liści, który pokrywa większość Obozu i okolic. Drzewa jeszcze nie sterczą samotnie z gołymi gałęziami, nadal posiadają resztki swoich wcześniej obfitych koron. Tylko że chłód powoli zaczyna naprawdę dokuczać, mikroskopijne igiełki wbijają się w każdy, nawet najmniejszy, kawałek odsłoniętej skóry. Oddech jeszcze nie zamienia się w obłoczki pary, ale wdychanie powietrza jest już trochę bolesne i irytujące. Kal czuje, jak jego zatoki zamarzają od środka (oczywiście, przesadza), drażnione przez lodowate powietrze. To wszystko przez Elianne. Dobrze jest na kogoś zwalić winę.
Jedynym plusem dzisiejszej pogody jest to, że nie pada. Jeszcze, bo w jesień to nigdy nic nie wiadomo i Kal woli się tego trzymać.
— Naprawdę musimy iść do lasu? — jęczy, gdy coraz bardziej oddalają się od Obozu. — W Nowym Rzymie też jest fajnie. Jeśli bardzo chcesz, to zawsze… zawsze jest San Francisco. Ciepłe kawiarnie. Świetne sklepy. Ciepłe sklepy. I dużo ciepłej herbaty. Kawy zresztą też — mamrocze, uważnie patrząc pod nogi i unosząc stopy trochę zbyt wysoko, niż się w teorii powinno. W momencie, gdy z brukowanych dróg Obozu skręcili na ścieżkę prowadzącą do lasu, okropne połączenie trawy, ziemi i kamieni, Kal zaczął obawiać się, że wdepnie w coś nieprzyjemnego. Albo że jakiś mały kamyczek wbije się w potężną podeszwę jednego z jego butów i będzie musiał ubrudzić sobie palce, żeby go stamtąd wyciągnąć.
— Tu nie chodzi o jakieś mdłe przechadzanie się po galerii handlowej — mówi Eli, co Kal uznaje za ogromny nietakt. Bezczelne. — Chodzi o… wiesz, teraz jest tak pięknie i kolorowo, nie wiem, jak możesz porównywać las do kawiarni.
— Uznaję wyższość ciepłych miejsc nad zimnymi.
Eli ogląda się przez ramię, bo głos Kala wydaje się być… nieco odległy. Okazuje się, że chłopak ponuro wlecze się parę metrów za nią, wypatrując zwierzęcych odchodów, które mogły ukryć się pod kolorowymi liśćmi. Ten spacer, choć nie trwa dłużej niż kilka minut, już zdążył go sfrustrować.
— Oj, no przestań marudzić! — woła za nim Elianne, mając nadzieję, że to go choć trochę przyspieszy.
— Nie. Odmawiam — cedzi, praktycznie wypluwając te słowa.
Gdy staje obok Elianne, patrzy na nią spod lekko zmarszczonych brwi. Nie ma do czegoś takiego cierpliwości, spacery to nie jego bajka. Nienawidzi załatwiać rzeczy powoli, a chodzenie po lesie zdecydowanie jest czymś, co kwalifikuje jako coś niemożliwie wolnego, a do tego bezcelowego. Przecież z takiego spaceru nie wyniesie niczego oprócz zmarzniętych palców i policzków, które będą brzydko, niezdrowo czerwone. Żadnych korzyści, jak bogów kocha! Czemu ludzie to lubią? Albo, jeszcze lepsze pytanie, czemu on się na to zgodził?
— Jeszcze zobaczysz, że to może być fajne — wmawia mu Elianne, ale on gapi się na nią nawet nie sceptycznym wzrokiem, ale z ogromnym zaskoczeniem, że ona jeszcze pokłada w nim jakąkolwiek nadzieję.
— Niby jak? — pyta trochę zniecierpliwionym tonem. Ma szczerą nadzieję, że nie skończy się na gadce o treści: „spotkania towarzyskie i socjalizowanie się z innymi są ważne w życiu człowieka, dlatego ze szczerą chęcią nawiązania z tobą bliższej znajomości, postaram się zabawić cię niesamowicie interesującą rozmową o bliżej nieokreślonym temacie”. Jeżeli tak, to on po prostu majestatycznie odejdzie.
— Zaplanowałam dla nas… — zastanawia się przez chwilę. — Albo nie, nie powiem, bo to niespodzianka. Ale, ale…! — woła, widząc zniesmaczoną minę Kala. — Obiecuję, że to nie będzie zwykły spacer!
— Niech mnie ktoś wreszcie zabije — mruczy Kal, ale mimo niechęci, którą cały czas stara się tak jawnie pokazywać, rusza za Eli bardziej energicznym krokiem, niż wcześniej.
Można powiedzieć, że trochę go zaciekawiła. To dlatego tak nalegała? Przygotowała coś specjalnego i po prostu owinęła to w jak najmniej przyjemną dla Kala otoczkę, żeby nie wzbudzić u niego podejrzeń? Ale w takim razie, po co wspomina o tym teraz? Jaki jest tego sens?
Znacznie przyspiesza, bo jeżeli do spełnienia tego tajemniczego planu Eli muszą dojść w odpowiednie miejsce, nagle chce znaleźć się tam jak najszybciej. Z każdym krokiem jego cierpliwość wystawiana jest na kolejną próbę, czuje to dziwne uczucie, które pojawia się, gdy pod choinką już zjawiły się prezenty, ale to jeszcze nie czas, żeby je odpakować i można tylko na nie patrzeć i zgadywać, co jest w środku. Najbardziej irytujące uczucie na świecie, które sprawia, że ma się ochotę wyrwać swoje własne serce z klatki piersiowej, albo się wybuchnie.
Kal zdecydowanie jest właśnie blisko wybuchnięcia z przeładowania ciekawości i niecierpliwości, która sprawia, że ma ochotę zacząć wypytywać Eli o wszystko, czego nie chciała mu zdradzić. Trzyma go jedynie zdrowy rozsądek i to, że określiła tę tajemnicę „niespodzianką”, więc w teorii zasady mówią, że nie powinien dociekać, ale… człowiek jest słabą istotą, prawda?
Bardzo szybko poddaje się w walce z samym sobą.
— Co to za… niespodzianka? — pyta niby zwyczajnym tonem, który już prędzej można nazwać „tonem stylizowanym na zwyczajny”. Udawanie, że się tym kompletnie nie przejmuje nie wychodzi mu zbyt dobrze.
Elianne?
───
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz