— Naprawdę muszę tam iść? Muszę to robić?
Vivian przez te błagalne, infantylne słowa spojrzała na mnie jak na żałosnego przedszkolaka. Przez sekundę wyglądała na zagubioną, by za chwilę wydąć lekko, prawie niewidocznie (ale nie dla mnie) wargę — jak zawsze, gdy odczuwa mieszane uczucia — i cicho westchnąć.
— Nie musisz. Nie jesteś już dzieckiem, podejmujesz własne decyzje. To tylko głupia rodzinna tradycja, możesz zawsze z tego zrezygnować.
A jednak przyszłom już któryś raz.
Wiedziałom, że będę tego żałować, bo zawsze żałowałom.
Głupia rodzinna tradycja oznaczała kolejne rocznice narodzin mojej matki. Czyli po prostu urodziny, ale chyba stwierdzili, że dziwnie jest tak nazywać ten dzień, gdy ktoś nie żyje i świętuje się go bez tej osoby, więc mówili o rocznicach narodzin — bo z jakiego innego powodu by tak robili?
Cóż, dobrze przynajmniej, że nie śmierci.
Moje urodziny były zaraz dzień po, więc oczywiście nikt o mnie nie pamiętał oraz nikt się mną nie przejmował. To zupełnie tak, jakby mnie za coś obwiniali — ciekawiłem się, czy to przez to, że ja byłem świadkiem jej nieruchomego truchła i gdyby nie wydobywał się wtedy ten śmierdzący, nie do zniesienia zapach z mieszkania, a szkoła by się nie zorientowała, że długo mnie nie ma, to sam umarłbym w tym pokoju, wraz z nią i nikt by się o nas nie dowiedział.
A może chodziło o to, że nie mam ojca.
Tak czy inaczej, słowo ,,głupia” nie jest tu przypadkowe. Nie myliła się. Kto wymyśla coś takiego?
Zastanawiałem się, czy nie powinienem być bardziej empatyczny. Zapewne tęsknią. To naturalne, że człowiek tęskni i nie chce zapominać, szczególnie, gdy ktoś był jego rodziną i go kochał. My wszyscy ją kochaliśmy. Tylko że nie robili tego wcale dla niej, a dla siebie. I mnie strasznie tym irytowali. Bo nie wiedzieli, czego by chciała. Byłem jej jedynym dzieckiem. To ja powinienem o czymś takim decydować, a jednak traktowali mnie jak jakiegoś odrzutka, czarną owcę rodziny, kogoś, kto nie istnieje, nie ma prawa bytu na tym świecie.
Dziesięć osób siedziało przy prostokątnym stole. Nie chciałom z nimi rozmawiać. Jadłom niedobre jedzenie — składało się w większości z elementu mięsnego, potem były desery, których nienawidziłom. Nie było praktycznie niczego, co rzeczywiście bardzo lubiłom, a to jest swego rodzaju osiągnięcie, bo raczej nie wybrzydzam. Piłem też niedobre, gorzkie bardziej niż americano whisky, udawałem, że śmieszą mnie żarty wuja, niezręcznie uśmiechałem się, gdy kuzyn w moim wieku zagadywał mnie o pracę, rzucałem wołające o pomoc spojrzenia do Vivian, siedzącej po drugiej stronie stołu, wychodziłem na papierosa, gdy robiło się źle, gdzie z kolei unikałem rozmowy z innym palaczem, udawałem się do toalety, gdy czułem, że zaczynają zbierać mi się smarki w nosie od potrzeby płaczu. I tak przez trzy bądź cztery godziny co trzy lata. Jeśli ktoś mi kiedyś powie, że rodzina to wciąż twoja rodzina i trzeba ją kochać przez jakieś głupie, niezależne ode mnie więzy krwi, to go rozszarpię.
Po wszystkim nie utrzymywałem kontaktu z nikim, oprócz Vivian i jej mężem, który mnie nienawidził. Może nie do końca nienawidził. To trochę przesada, bo w sumie to miałem z nim normalne stosunki, ale czułem, że także odczuwa do mnie jakiś wstręt. Po prostu tego nie pokazywał.
Wszystko to mnie przebodźcowywało, wlewało ogromną dozę emocji, z która nie potrafiłem sobie poradzić. I powodowało przede wszystkim złość, której nie miałom jak wyrazić. Dusiła mnie na tym krześle, sprawiała, że rozdrapywałem skórki przy paznokciach do krwi i musiałem wycierać ją o spodnie, by nie wzbudzić czyjejś uwagi.
Po raz kilkunasty wyszedłem na papierosa. Od alkoholu trochę kręciło mi się w głowie i robiło mi się mdło przez kolejną dawkę nikotyny. Oparłem się o zimną balustradę podwórka. Nie założyłem żadnej narzuty, więc zimno jesieni przedzierało się przez golf, który miałem tego dnia.
— Przesadzasz — powiedziała Vivian nagle, przychodząc do mnie. — Czy ty chcesz się zabić, chłopie?
Zaśmiałem się, gdy wyjmowała własne papierosy.
— Mocne słowa.
Podpaliła jednego i zmierzyła mnie swoim przenikliwym wzrokiem.
— Twoje palce. Krwawią.
Zdezorientowane, odruchowo zakryłom skaleczoną dłoń. Drobne rany przez chwilę mojej nieuwagi ponownie zaczęły dawać upust czerwieni, zabrudzając paznokcie.
— Nadal to robisz? — spytała.
— Nie… nie jest to już tak poważne. Nie przejmuj się. Serio.
Bez przekonania pokiwała głową, jakby wcale nie wprowadziła mnie w największy możliwy dyskomfort. Taka właśnie była. Zebrały mi się łzy z nerwów. Z wahaniem rozciągnęłom rękawy, by przysłoniły mi bardziej ręce z poczuciem, że chcę zniknąć. Z jej oczu albo z tego świata, obojętnie.
— Nie jesteś samochodem, zgaduję. No, na pewno nie jesteś. Nie wolisz z nami pojechać do nas?
Wpatrywałem się w jej skórzane buty przez moment. Były na tyle niewyraźne, że dały mi do zrozumienia, że nie mam innego wyboru.
— Obojętnie — odmruknąłem, chociaż wcale nie było mi to obojętne.
Wypuściłom głośno dym z płuc, odwracając spojrzenie na ulice. Paliłom z nią w grobowej ciszy, a kiedy skończyłom, zgasiłom końcówkę o popielniczkę i ruszyłom się z miejsca. Zatoczyłom się i podparłom o parapet, czując, jak nagle uderzają we mnie procenty i kręci mi się w głowie.
Kobieta uśmiechnęła się krzywo. Podeszła do mnie, a jej ciemne, długie loki zostały wzburzone przez nagły wiatr. Pod kątem tego oświetlenia, przez bezchmurne, wieczorne niebo, z padającym na jej plecy sztucznym światłem przypominała mnie bardziej, niż powinna.
Nigdy się nad tym tak nie zastanawiałem. Może to było to obrzydliwe whisky. Pewnie tak. Bo jednak nie byliśmy nawet spokrewnieni, a wyglądała jak moja bliźniaczka, tylko że starsza o prawie dwadzieścia lat.
— To już wracajmy. Ja też nie mam ochoty tu dłużej siedzieć.
☆
Miasto już spało, pomijając kilka zapalonych świateł w oknach. Krótka jazda samochodem i jego duszny, charakterystyczny zapach wywołał we mnie chorobę lokomocyjną, pomimo iż nigdy mnie nie dotykała za dziecka.
— Nienawidzę tej pierdolonej rodziny — syczałom. — Zadufani w sobie, chamscy prostacy.
— Powinieneś przestać się tak upijać tylko gdy masz okazję. — Zignorowała mnie.
— Wiesz, co ten zjeb, Kiryl, powiedział? Że powinienem nosić krótsze włosy, bo wyglądam jak jakaś baba. Co go, kurwa, obchodzą moje pierdolone włosy? — Zaczkałom. — Za kogo on się uważa? Będę chciał, to będę wyglądał jak baba i chuj mu do tego!
— Twoje włosy bardzo ci pasują, nie przejmuj się.
— Nie przejmuję się, po prostu mnie wkurwił! — mruknąłem.
Weszliśmy do ich mieszkania. Mąż Vivian spojrzał na mnie krzywo (tak mi się wydawało) i rozebrał się w przedpokoju, a potem zniknął mi z oczu. Ściągnęła ze mnie kurtkę, bo zaplątałom się we własnym rękawie.
— Zrobię ci herbaty, bo pewnie zmarzłeś, okej? Połóż się w drugim pokoju. — Powiesiła kurtkę na wieszak i zawiesiła do komody. — Dam ci jakieś ubrania Luthera na zmianę.
Rzeczywiście. Czułem, jak chłód nadal domaga w moich żyłach przez wieczorne, listopadowe niskie temperatury. Domyśliłem się, że moje ręce są lodowate, choć nie mogłem tego sam poczuć. Wręcz przeciwnie — aż mnie parzyły, podobnie, jak policzki.
Gdy jednak położyłem się na łóżku w odosobnionej sypialni, musiałem nakryć się kołdrą i wyjąć dodatkowo koc z szafy. Miałem wrażenie, jakbym nagle, z chwili na chwilę, dostał ostrej grypy. Drgałom, powieki bolały jak po wpatrywaniu się kilkanaście godzin w monitor, palce były odmrożone i nie miały czucia, nos zatkał się jak przy alergii na pyłki. Nie myślałom szczególnie o niczym w tej chwili i wpatrywałom się tępo w niebieską ścianę naprzeciw łóżka, dostrzegając rysę to w jednym miejscu, pęknięcie to w drugim.
Dziwne było nocowanie znowu w domu Vivian, bo ostatnio robiłem to parę lat temu. Ten pokój jednak wydawał się tak samo znajomy, wszakże identyczny, jakbym studiował go godzinami, gdy tylko w nim byłem — a może to jednak robiłem, gdy byłem dzieciakiem. NIgdy jednak, mimo wszystko, nie nazwałem go swoim pokojem, jakbym nie potrafił odnaleźć swojego miejsca nigdzie, gdzie byłem, nawet długi okres czasu. Może nic nie potrafiło mi zastąpić ciepła rodzinnego domu, w którym wychowała mnie matka.
Więc czułem się właśnie tak, będąc równocześnie w znajomym, jak i obcym miejscu, z lodowatą gorączką, z poczuciem płaczu, który dodatkowo wzmagał się we mnie zawsze przy upijaczeniu, nawet lekkim. Vivian przyniosła mi zieloną, pachnącą herbatę, ale nawet ona nie pomogła. Musiałbym wypić dwadzieścia bądź dwadzieścia jeden takich gorących — albo nawet wrzących — kubków, aby się wyleczyć z tego dziwnego stanu.
Było to doprawdy irytujące.
Całą noc dryfowałem pomiędzy snem a ocuceniem, między trzeźwością a nieprzytomnością. Nie spałem, a śniłem. Nie śniłem, a przysypiałem. Nie przysypiałem, a zrywałem się gwałtownie. Wydawało mi się, że poszedłem napić się wody w środku nocy, i że gdy spojrzałem na elektroniczny zegar na piekarniku, to była trzecia dwadzieścia dwa, a równocześnie leżałom w tym samym czasie w łóżku o suchym gardle, nie mając siły nawet na poruszanie stopą i nie widząc bez okularów wskazówek zegara zawieszonego na ścianie. Nie słyszałom też jego tykania, więc może nie istniał, a może to milczenie było tak głośne, że je zagłuszało. Wydawało mi się, że miałem ciągle zamknięte oczy, a jednak ciągle widziałem to ścianę, to zegar, to okno, których obraz przerywany był powolnymi, robotycznymi mrugnięciami. Spięte mięśnie paraliżowały po kolei nogi i ręce, by przejść przez moją skórę oraz kości do klatki piersiowej i zacząć mnie dusić. Wątpiłem już, że to tylko choroba ciała, właściwie, przekonane byłom, że wszystkie somatyczne gorączki spowodowane zostały umysłem — a jego działanie bywało aż nadto wszechmogące, o czym przekonałom się setki razy.
Ściskało mi gardło. Musiało myśleć, że chcę wołać o pomoc i nie miało zamiaru mi na to pozwalać. Tym razem jednak się myliło. Byłom w tym kompletnie same i byłom tego świadome. Nie pozwalało mi nawet przełknąć śliny, przez co zebrała mi się w ustach i omal się nie zakrztusiłem.
Pomarańczowe niebo wschodzącego słońca wybudziło mnie z tej agonii. Całe moje ciało było obolałe, jakbym się z kimś doszczętnie pobiło. Skóra przestała drgać, przejęła całe ciepło puchatego, gryzącego koca. Leżałom przez dłuższy czas bez ruchu, mając nadzieję, że czas uleczy te niewidoczne rany.
Rany, o co tu chodziło? Czy to naprawdę sprawka tego pokoju? Czy to on budził wszystkie złe duchy do życia, które tylokrotnie próbuję zapędzić do rogu, a one potem niespodziewanie, przy chwili mojej nieuwagi, zachodzą mi za szyję — ale co jest bodźcem, który je przywołuje? Moje chwile słabości, czy nie ma żadnego schematu, którego się trzymają i nawet w chwilach siły przychodzą? A może szukałem (jak zawsze) wymówek, które byłyby niezależne od moich celowych działań i intencjonalności?
— Hej, wstajesz? — Speszyło mnie dwukrotne stuknięcie do drzwi. — Jest już prawie piętnasta, chyba się wyspałeś?
— Piętn… — zacząłem prawie niesłyszalnie. — Piętnasta? — Gdy się odezwałem, mój głos brzmiał jak cudzy.
Przed chwilą wschodziło słońce.
Po jednej strony głowy, na której leżałem, coś mi ciążyło, jakby łóżko mnie do siebie przyszpiliło i nie miało zamiaru pozwolić mi wstać.
Poszedłem pod prysznic i ubrałem wczorajsze ubrania, ciesząc się, że się nie spociłem tak, a bynajmniej nie tak, żebym to wyczuł. Nie miałem ochoty na żaden smak w ustach, ale Vivian, zresztą jak to miała w zwyczaju, gdy przychodzą do niej goście, postawiła przede mną kubek ciepłej kawy ze śmietanką. Ze znużeniem usiadłem przy wysokim stole w salonie i wziąłem łyka gorzkawego napoju. Luther poszedł do pracy i szczerze mi ulżyło, bo dzięki temu nikt nie puszczał głośno telewizora.
— Więc — zaczęła nagle — ignorowałeś przez większość czasu moje wiadomości.
Westchnąłem, przewracając oczami. Bardziej zirytowanego wyrazu twarzy nie mogłem wymusić.
Jak z matką, chciałem powiedzieć, ale się powstrzymałem.
— Najwyraźniej taki już jestem — odparłem sucho zamiast tego i nie wiedziałem, która odpowiedź jest gorsza.
— Wmawiasz sobie.
— Albo nie potrafisz się z tym pogodzić.
Wpatrywała się we mnie chwilę, aby zaraz potem sięgnąć po cukier i na moich oczach wsypać trzy łyżeczki do swojej kawy.
— No, ta rozmowa i tak nie ma sensu — dodałem, byleby się zamknęła.
— Nawet się nie zaczęła.
Ignorowałem istnienie kawy, bo tak mi nie mogła przejść do żołądka, że wolałem poczekać, aż wystygnie, aby mieć pretekst do wylania jej. Uwielbiałem kawę od Vivian, dlatego aż zrobiło mi się przykro, że tak myślałem i że obrzucam na nią swój zły humor.
— Skoro tak się upierasz, to mogę ci powiedzieć, że taki jestem i tyle — powtórzyłem to samo celowo. — Nie mam nic innego do gadania na ten temat.
— Zmieniam zdanie, jednak nadal jesteś dzieckiem — mruknęła.
Podskoczyłem w miejscu, gdy z hukiem odłożyła filiżankę na blat, tylko po to, aby znowu ją wziąć do ręki i pójść do kuchni, zapewne nie chcąc widzieć mojej twarzy. Odliczyłom trzy minuty w głowie, sekunda po sekundzie i też wstałom, po czym wylałom swoją prawie całą kawę, wyzywając siebie w głowie, jakim idiotą jestem.
— Vivian, do cholery — mruknąłem przy framudze, uśmiechając się krzywo. — Przepraszam.
— Jak naprawdę chcesz przeprosić, to w końcu powiedz, co się z tobą dzieje. Stresujesz mnie.
Z pewnością nie było to coś, co chciałem robić. Zacisnąłem wargi i znowu zacząłem skubać skórki od paznokci.
Musiała to być jedna z jej metod wymuszenia czegoś, czego chciała. Fakt, że mnie o to pyta z takim ostrym, roztrzęsionym tonem — i że w ogóle to robi, że najwidoczniej dostrzega, że coś jest ze mną nie tak — jakby sama odczuwała ból, doprowadzał mnie do wewnętrznego rozdrażnienia. Była przy mnie tyle lat. Oczywiście, że dostrzegała, że coś było ze mną nie tak. Chyba tylko głupi by nie dostrzegł. Starałom się nie wybuchnąć z rozpaczliwego wstrząśnięcia, które we mnie narastało, gotowe w każdej sekundzie, aby zaatakować osobę, która je wywołała.
— Wiesz doskonale, jak takie rzeczy trudno jest mówić.
Nie byłem nigdy dobry w opisywaniu emocji.
Nie byłem też dobry w radzeniu sobie z emocjami innych, a co dopiero z własnymi.
Samo ich odczuwanie sprawiało mi trud. Próbowałem zażywać różne specyfiki, żeby łatwiej sobie z nimi radzić i nawet prosiłem lekarzy, aby przepisali mi coś, ,,co sprawi, że wyciszę wszystkie emocje”.
Ale nic nie pomagało, więc uznałem, że jestem zdany na niekończącą się nigdy, ciągnącą się za mną aż do grobu, bolącą emocjonalność w każdym jej aspekcie. Nie miało znaczenia, czy jest ona obiektywnie pozytywna, czy negatywna. Każdy jej rodzaj oddziaływał w najsilniejszy możliwy sposób. Także wtedy, gdy to inni ją odczuwali, a nie ja — ktoś nazwałby mnie empatą, lecz wątpiłem, że to oddziaływanie uczuć innych na mnie jest z mojej strony autentyczne, bo tylko uprzykrzało mi to życie.
I przez to nienawidziłem rozmawiania o sobie i o tym, co czuje.
— Po prostu sądzę, że jest coś ze mną nie tak i nie ma sposobu, żeby mnie naprawić. Próbowałem dużo rzeczy i nie wychodziło.
— Nie tak?
— Uhh… No — mruknąłem. — Jakby… no, coś mi siedzi w głowie. Coś popieprzonego. I mam złe, różne myśli i przez nie czasem robię złe rzeczy. Często jest to powód, czemu się od innych izoluję. Dlatego też komuś nie odpowiadam jakiś czas. Nie odpisuję. Nie opiszę ci tych myśli, bo nie mam do tego nawet słów.
— Myślisz o mordowaniu ludzi na ulicy? — mruknęła.
— To akurat raczej nic nadzwyczajnego. Każdy tak czasem myśli. — Wzruszyłem ramionami. — Co nie? Ale nie o to chodzi. Wyglądam ci jakbym chciał mordować ludzi?
Czułem się jak na sesji terapeutycznej, a to nigdy nie było nic przyjemnego. Uśmiechnąłem się do niej sztucznie, zmuszając się na to do tego stopnia, że moje kąciki warg bardzo wyczuwalnie zadrżały. Jej przenikliwy wzrok zapędzał mnie prosto w gabinetową klatkę, przypominającą mi niemiłe chwile.
— Co? Coś jeszcze mam powiedzieć? — prychnąłem.
Odprawiałem absurdalny dialog-prawie-monologowy jak w jakimś wyreżyserowanym teatrze, gdzie ktoś zmuszał mnie do robienia czegoś, czego nie chciałem, a i tak z jakiegoś powodu się na to godziłem. Westchnąłem głęboko i odwróciłem głowę w bok.
— Większość moich problemów wynika z tego, że sam siebie nie kontroluje. Więc można powiedzieć, że to głównie moja wina. Że są moją winą. Ale też nie użalam się nad sobą. A raczej staram się tego nie robić.
— Ale też nie masz zamiaru dalej nic z tym zrobić.
— Nie wiem. Przyzwyczaiłem się do tego, jak teraz jest. — Znowu wzruszyłem ramionami, chyba z nerwów, niżeli jakiegoś mistycznego nieobeznania. — Tak jak mówię, próbuję nie użalać się nad sobą. Nie zawsze jest tylko źle. Dla dobrych momentów… — przerwałem. — Myślę, że to jest jakiś balans. Wiesz, może i czuję się przez połowę czasu tragicznie, ale ta druga połowa jest tego warta.
— To niezbyt optymistyczny akcent. — Uśmiechnęła się do mnie szczerze.
— Możliwe — prychnąłem. — Może mówię tak dlatego, że lubię faceta, więc te radosne chwile są w tym samym czasie cierpieniem.
Gwałtownie zamilkłem.
Vivian nie odpowiedziała.
Odetchnąłem znowu, cicho, ze wstydem, zagryzając boleśnie policzki od środka.
Patrzyła nawet nie na moją twarz, a jakiś punkt na mojej klatce piersiowej i utkwiła w bezruchu.
W sekundę po moich słowach całe moje ciało okryło się zimnym potem. Dreszcze z nocy powróciły, ponownie ściskając za gardło. Zaczęło gwizdać mi w uszach.
— Przepraszam. To nie był moment na takie wyznania. Przepraszam — powiedziałem drżącym tonem. — Przepraszam, uh, może powin-
Pokręciła głową na boki i uśmiechnęła się znowu.
— Nie, nie… daj spokój. Wybacz. To była niezbyt odpowiednia reakcja. Nie martw się. — Odgarnęła włosy za ucho, uciekając wzrokiem. — Nie masz za co przepraszać. Cieszę się, że mi to wszystko mówisz.
Zdążyłom w tym czasie rozdrapać do czerwieni skórę na dłoniach. Wciąż nie mogłom spojrzeć jej w oczy, więc jak ukarane dziecko siedziałom ze spuszczoną brodą.
— Co w nim lubisz?
Przełknęłom ślinę.
— Żebym sam to, cholera, wiedział.
— To najlepsza z możliwych odpowiedzi.
— Jesteś wkurzająca.
Zaśmiała się. Wstała ze swojego miejsca i podeszła do mnie na krok, po czym zmierzwiła mi włosy. Przymknęłom powieki z ulgą i oparłom głowę o jej ciepłe, miękkie ciało.
— Zrobiłabyś ze mną brownie?
— Czemu akurat brownie?
— Artem lubi brownie i przez niego też polubiłem. Kiedyś przyniósł mi takie samorobione.
— Ty przecież nie lubisz takich rzeczy.
— No widzisz.
Nie lubiłem takich rzeczy.
A jednak też kiedyś najbardziej lubiłem naleśniki robione przez mamę. Nic specjalnego. Zwykłe naleśniki, choć podobnie jak brownie, były dość słodkie, a był to ten rodzaj smaku, którego mój język nie trawił.
Jak widać, wszędzie znajdą się jakieś wyjątki.
Może to był dodatek gorzkiej czekolady, czyli jedyny rodzaj tej słodyczy, jaki tolerowałem.
Pieczenie jest znacznie bardziej skomplikowane niż gotowanie. Wymaga więcej precyzji. Gdy gotujesz i coś źle odmierzysz albo pominiesz, jeszcze da się to uratować, ale przy pieczeniu sprawa może być zgorsza inna. Na szczęście wybrałem sobie deser, który nie jest ani trochę trudny w wykonaniu. Jednak nadal należało się przy nim skupić. Jeśli coś znieważysz, uważając je za zbyt proste, możesz się zaskoczyć, jak bardzo można się pogubić.
Puch delikatnego ciasta, delikatna słodycz, krusząca się struktura, chrupkie brzegi. Zapach świeżo wypranej pościeli, chłodnego, jesiennego wiatru i cytrusowych perfum. Ciężar czyichś mocnych ramion, delikatne ocieranie skóry o skórę, pozostawiające po sobie na długo uczucie dotyku, mrowienie w żołądku, palące rumieńce na twarzy. Dołączyło do tego poczucie, że zostałem gdzieś zaakceptowany, że przynależę. Jest jednak miejsce, w którym jestem bezpieczny.
Patrzenie w jego oczy smakowało niczym rozpływające się w ustach, czekoladowe ciasto. Budziło niemożliwy głód. Pragnienie tej jednej, konkretnej, żadnej innej, słodkości.
Że też ktoś mógł wpłynąć na mnie tak, iż polubiłem zwykły, kakaowy wypiek do tego stopnia, że leczył moje najgłębsze rany.
Artem był moją ambrozją. Była nią Vivian, choć jej nie doceniałem. Była nią Oriana. Był nią czasem Gerard.
Czasem.
Były rzeczy, które nią tak naprawdę nie były, choć mogło mi się wydawać odwrotnie.
Było nią świeżo upieczone brownie, które akurat miałem przed sobą, akurat gdy noc wcześniej walczyłem z potworami w swojej głowie.
───
[3121 słów: Edgar otrzymuje 31 Punktów Doświadczenia +10 za event]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz