sobota, 2 listopada 2024

Od Claude'a — „Ambrozja”

Czy ci, którzy nieustannie się modlą, naprawdę uważają, że ktoś słucha ich błagalnych próśb?

Czasami zastanawiam się nad tym, czy mój „ojciec” w ogóle o mnie myśli. Są takie momenty, kiedy nawet chciałbym go zobaczyć — wiedzieć, czy może to po nim mam ten pieprzyk pod wargą, albo dodatkowy połysk zieleni w kolorze oczu. Gdybym miał szansę, żeby zamienić z nim choć jedno słowo, na pewno byłoby nim „dlaczego?”. Dlaczego, skoro podobno był kimś tak ważnym, w ogóle zszedł na ziemię? Dlaczego musiał zauważyć wtedy akurat moją matkę? Dlaczego nie mógł wyrwać mnie z jej łona i zostawić do uschnięcia, żebym teraz nie przeżywał chociaż ułamka tych emocji, które mną miotają?
Chłodna bryza przebijała się między rozlazłymi gałęziami drzew. Nie było już na nich prawie żadnych liści, ponieważ wszystkie zdążyły zostać zdmuchnięte. Szybko jednak wróciłem wzrokiem na niespokojnie falującą wodę; jej barwa była nieco bardziej szara, niż zazwyczaj, przez co tworzyła z niebem niemal idealną jedność.

A jeśli faktycznie ci bogowie, którzy spoglądają na wszystko, co się dzieje tutaj, na małym skrawku jakiejś durnowatej planety, po prostu świetnie się bawią, widząc nasze cierpienie? Widząc moje? Może tak naprawdę przez znudzenie monotonnością wiecznego życia postanowili zabawić się marnym ludzkim bytem, który i tak przesypuje im się przez palce? Wcale bym się nie zdziwił. Miałem wrażenie, że nikt tu nie był prawdziwie szczęśliwy.
Wierzący i ateiści; jakby pomyśleć, że tak bardzo się różnią, to bardzo trudno jest wytknąć im jakąkolwiek sprzeczność. Obydwie grupy wierzyły w coś, co nie zgadzało się z prawdą; żadne z nich nigdy nie miało w niczym racji, a jednak skorzy byli do ciągłej walki między sobą. Ani jedni, ani drudzy nie byli w stanie przynieść sobie ukojenia — nędza ciągnęła się między nimi, nie zostawiając nikogo w tyle. Każdy musiał jej zaznać, będąc istnie utrapionym.
Tylko my, dzieci faktycznych istot wyższych, znaliśmy prawdę. I była ona jeszcze bardziej mizerna, niż wymyślone dla ukojenia ducha bajeczki.

Głucha cisza z utrapieniem wbijała mi się w uszy. Przymykałem oczy z każdym kolejnym powiewem wiatru, czując, jak drobiny piasku ocierały się o powieki.
Szybkim ruchem rozpiąłem kurtkę; zrzuciłem ją z siebie, równocześnie wygrzebując stopy z przemokniętych butów. Wszystkie te rzeczy zostawiłem przy brzegu, stanowczo posuwając się w stronę oceanu.

Krok za krokiem, szedłem do przodu; lodowata woda zaczynała ogarniać mnie dookoła, pochłaniając nogi po całej długości. Po kilku sekundach zdążyłem przyzwyczaić się do spadku temperatury, jednak mięśnie zdawały się trząść coraz bardziej. Wziąłem kilka głębszych oddechów, patrząc się między przejrzyste fale.
Nagie stopy sunęły między żwirem pomieszanym z drobinami kamyków i połamanymi muszelkami. Czułem, jak zahaczały o ich ostre krawędzie. Czułem też, jak starcie z jedną kaleczy mnie w piętę, jednak zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy byłem w wodzie po sam pas.

Gdybym zdarł wtedy gardło, nikt by nie zareagował. Mógłbym nawet krzyczeć w niebogłosy, ale nie otrzymałbym żadnej odpowiedzi.
Ale czy tak naprawdę potrzebowałem jakiejś? Będąc w takim punkcie, już sam nie wiedziałem, czy przypadkiem samoistnie nie kreuję się na ofiarę — przecież równie dobrze mógłbym wciąż iść do przodu i samemu rozwiązać ten problem, nie wciągając w to nikogo.
A jednak coś mnie trzymało. Instynkt, czy własna wola?

Nie jestem nieśmiertelny, przecież nikt nie jest. Jedni uważają to za przekleństwo, drudzy za dar. A ja? Co bym zrobił, gdybym mógł skosztować ambrozji przygotowanej przez wdzięczne dłonie sławetnego boga? Czy miałbym w ogóle do tego prawo, będąc zakałą społeczeństwa, która stale ucieka przed czymś, czego nawet nie widzi?

Nie wiedziałem, nie znałem odpowiedzi. I to kolejny raz.

Do tej pory myślałem, że dobrze wiem, kim jestem, ale chyba jednak wyrosłem z samego siebie.

 ─── 
 [589 słów: Claude otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia + 10 PD za event]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz