Minuty minutami, godziny godzinami; lecą swoim tempem, zostawiając mnie ku sobie. Niezależnie od czasu, pogody, czy dnia tygodnia — jestem tu i nie rozpoznaję samego siebie. Patrzę w lustro, a ono wygląda, jakby miało zaraz pęknąć; trzęsące się dłonie suną po suchej twarzy, dotykają czubka nosa, wchodzą między włosy, a oczy patrzą i nie widzą. Czuję szarpnięcie, ale za lekko. Słyszę dotkliwe piski, szumy, ale jakby zza ściany. Nawet krew cieknąca ciurkiem z rozgryzionej wargi nie wygląda na prawdziwą, tylko na tanią farbę.
Jeszcze niedawno płakałem, ale już nie potrafię; zaciskające się mięśnie skutecznie uniemożliwiają mi dalszy wybuch łez. Więc myślę; przynajmniej się staram, bo każdy wątek przerywa mi napad cierpkiego bólu.
Kładę się na łóżku — nieposłanym od tygodni, gdzie w zakamarkach gnieżdżą się okruchy, wyszarpane z głowy kosmyki i brudne chusteczki. Nie dotyka mnie żadna z tych rzeczy, bo nagle słyszę głośne dzwonienie, rozchodzące się od jednego ucha do drugiego, przez zdające się nie mieć końca kilka sekund.
Łapię się za brzuch i zwijam w pół; pozycja embrionalna miała mnie uspokoić, tak gdzieś kiedyś czytałem. Teraz jednak zamiast ukojenia daje mi jedynie dyskomfort spowodowany skrzywieniem ciała.
Uspokój się. Oddychaj i się uspokój, bo przecież nic się nie dzieje; nikt cię nie krzywdzi, bo jesteś tu sam. Wszystko, co teraz przeżywasz, jest tylko w twojej głowie.
A jednak wciąż czuję się okropnie. Chciałbym zniknąć, a jeśli nie mogę, to pragnę nie czuć tego wszystkiego, chociaż na chwilę. Chociaż na krótką chwilę.
Dociera do mnie pewien pomysł. Zrywam się z miękkiego materaca i zaglądam pod łóżko; gdzieś w środku tej zacienionej skrytki znajduje się niegdyś ukradziona butelka gorzkiej whiskey, której magiczna zdolność do zatajania emocji bardzo by mi się teraz przydała.
Znalazłszy butelkę, łapię za jej szyję i wlewam zawartość do pustego kubka po herbacie. Piję aż do dna i polewam kolejny raz. I kolejny, kolejny, kolejny… i jeszcze jeden raz. KOLEJNY. Czuję, jak krew skacze w cienkich żyłach, ale nie przestaję. Niewielka pojemność już mi nie wystarcza, więc łapczywie żłopię prosto z gwinta; nic się nie zmienia. Wciąż jest tak samo, wciąż każda emocja wbija się jak szpila w środek serca, wciąż jestem sobą.
Żałuję wszystkiego — tylu rzeczy, że nawet nie mogę ich już spamiętać; przybycia tutaj, ucieczki z domu, nawet własnych narodzin. Mogłem dać się jej zabić, pozwolić, by rozszarpała mnie na strzępy. Mogli mnie nigdy nie poczynać — zaoszczędzić sobie kłopotu, a mi cierpienia. Pozwolić, by moje miejsce zajął ktoś lepszy. Ktoś, kto mógłby faktycznie coś stworzyć, być dla kogoś wsparciem.
Mogłem też nigdy nie nazywać siebie ofiarą i pogodzić się w końcu z tym, kim byłem — nikim. Moje istnienie to obraza dla wszystkich, którzy faktycznie przez coś przechodzą.
───
[439 słów: Claude otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz