wtorek, 5 listopada 2024

Od Chaita — „Ambrozja” [Smellstober]

Chait przesuwał się powoli wzdłuż alejki, nieprzytomnym wzrokiem wodząc po półkach i szukając tego jednego sosu w proszku, o którego kupno poprosiła go współpracowniczka, a prywatnie też jego bliska znajoma, dzięki której miał dzisiaj zjeść coś ambitniejszego od paczkowanej zupki chińskiej.
Była jedyną osobą, którą znał i która korzystała z sosów w proszku. Z drugiej strony, nie znał wielu osób, które w ogóle szykowały jakieś sosy, i sam też raczej tego nie robił.
Właściwie to unikał jakiejkolwiek formy gotowania jak ognia, mając pełną świadomość, że jego talent w tej dziedzinie jest w najlepszym przypadku zerowy, w najgorszym – wyjątkowo ujemny. Nie mógł przecież być dobry we wszystkim. Po ostatniej próbie wietrzył mieszkanie prawie godzinę, a dwie starsze sąsiadki przyszły sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku.
Miało to swoje plusy – następne dwa tygodnie zapraszały go na obiadki, w zamian za pomoc w zakupach, sprzątanie mieszkań i naprawianie drobnych usterek. To był pierwszy raz, kiedy w tak krótkim czasie powiesił tyle półek i haczyków.
Przeszedł alejką do końca, dalej nie widząc nigdzie poszukiwanego produktu. Skręcił w następną. Miał wrażenie, że po raz pierwszy jest w tej części sklepu. Zazwyczaj ograniczał się do trzech, może czterech alejek, z czego dwie nie były nawet w sekcji z żywnością.
Sięgnął po telefon, sprawdzając godzinę. Byli umówieni o siedemnastej, co znaczyło, że miał jeszcze trochę ponad czterdzieści minut. Zawsze mógł do niej zadzwonić, ale nie chciał jej przeszkadzać. Pewnie właśnie wracała do domu ze swojej zmiany.
Rozejrzał się, licząc na to, że w pobliżu będzie któryś z pracowników sklepu. Pytanie o lokalizację głupiego sosu byłoby dosyć żenujące, ale czego nie robi się dla obiadu? Jak na złość, wszyscy pracownicy magicznie wyparowali.
Nie winił ich, pracując w większym sklepie też uciekał i przemykał zapleczem gdzie i kiedy tylko się dało. Nie zmieniało to faktu, że teraz by mu się przydali.
Poprawił zwisający z ramienia plecak, przechodząc obok coraz to bardziej wymyślnych typów babeczek w proszku. Miał niewyjaśnione przeczucie, że jednak w tym miejscu nie znajdzie poszukiwanego sosu. Może jednak powinien cofnąć się do poprzedniej…
Już skręcał, kiedy jego uwagę zwrócił jeden z zestawów. Zmarszczył brwi i podszedł do półki, sięgając po pomarańczowo-fioletowe, tekturowe opakowanie, ozdobione przesłodzonymi potworkami, które musiały zwrócić uwagę każdego przechodzącego tędy dzieciaka.
Zresztą, zwróciły nawet uwagę dwudziestoletniego idioty.
Babeczki na opakowaniu wyglądały zdecydowanie zbyt idealnie i zbyt sztucznie, żeby mogły być prawdziwe, ale wyróżniał je specyficzny, paskudny kolor lukru. Były okropne, brudnozielone, z pomarańczową posypką.
Nie zwróciłby pewnie na to aż takiej uwagi, gdyby nie ten konkretny odcień.
Bo jak dziś pamiętał, że dokładnie tak samo paskudnie wyglądały jedne, jedyne babeczki, które robił z Keirą i Roseann.
Zakładając, że ośmiolatek i sześciolatka mogli aktywnie i pożytecznie uczestniczyć w procesie produkcji, a nie tylko przeszkadzać.
Też robili je jesienią, chociaż nie pamiętał, czy towarzyszyło to jakiejś okazji. To Keira koniecznie chciała je zrobić, i to ona dodawała barwniki do lukru.
Jego reakcja na ich końcowy kolor rozbawiła Roseann i wyjątkowo uraziła Keirę.
Wyglądają jak z bagna.
Dalej uważał, że miał wtedy rację, ale z drugiej strony… ich smak był chyba jeszcze gorszy od koloru. A to już było jego winą.
Jak mogą być słodkie, kwaśne i gorzkie w tym samym czasie?!
Oh, bardzo się po tym obraził. A jeszcze bardziej, kiedy wypluła ugryziony kawałek do zlewu, krzywiąc się, jakby właśnie zjadła brokuły. Kolor nawet pasował.
Parsknął cicho pod nosem, odstawiając pudełko z powrotem na miejsce. Roseann wytknęła jej wtedy, że jest podła w stosunku do starszego brata, ale wydawało mu się, że też jest trochę rozbawiona. Próbowała delikatnie bronić Chaita, kiedy Keira nie chciała go przeprosić.
Jestem pewna, że smakuje dokładnie tak jak ambrozja.
Zadrżały mu dłonie. Ruszył w stronę wyjścia z alejki, próbując skupić się na muzyce, która cały czas grała mu w słuchawkach.
Oczywiście, kłócili się z nią, że to niemożliwe. Ambrozja na pewno była smaczniejsza od tych babeczek. Roseann zażegnała kryzys, przygotowując im kakao. Ostatecznie zjedli wszystkie, nakładając jeszcze grubszą warstwę lukru, i oglądając we czwórkę – razem z ojcem – stare bajki do późnej nocy. Babeczki nie były tak tragiczne, jak utrzymywała Keira.
A Chait był bliski płaczu, kiedy kilka lat później znowu poczuł ten słodko-kwaśno-gorzki smak, po raz pierwszy w życiu próbując ambrozji. Wtedy nie pamiętał słów Roseann, przypomniał je sobie dużo później, kiedy już udało mu się zapewnić wszystkich, że naprawdę już nic mu nie jest i czuje się jak najbardziej świetnie.
Oczywiście, nigdy nie próbował odtworzyć tych specyficznych babeczek – nie miał pojęcia, jak one wtedy powstały. Zresztą, bez tej otoczki nie mogły smakować tak samo. Brakowałoby Keiry, Roseann… no i ojca.
Zajrzał do następnej alejki, w tym wszystkim dalej szukając sosu w proszku. Jeśli dalej będzie mu szło tak fatalnie, to w końcu poza paskudnymi babeczkami straci też okazję na bardziej aktualny obiad.


───
[786 słów: Chait otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia +10 za event]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz