piątek, 1 listopada 2024

Od Vex — „Ambrozja” [Smellstober]

Wpatrywało się w biały sufit. Chociaż nie był do końca biały, bo występowały na nim dziwne, ciemne plamy to tu, to tam, a do tego jakieś szczeliny, których pochodzenia za nic nie potrafiło się domyślić. Niestety, nie mogło przyjrzeć się im dokładniej, bo ciemność panująca w pokoju ograniczała zdolność jejgo oczu do dostrzegania szczegółów swojego otoczenia całkiem dobrze i całkiem irytująco. Zasłony w oknach były szczelnie zasunięte, tak, by nie wpuszczały ani jednej smużki światła z rozżarzonej lampami ulicy. Pokój rozświetlała jedynie smutna i mała, samotna dioda respiratora, zapalająca się i gasnąca w równych odstępach czasu. Gumowa maska nieprzyjemnie wbijała się w jejgo skórę, ale nie miało na tyle siły, żeby ją poprawić, więc tylko myślało o tym, jak okropnie odbije się wokół jejgo ust i nosa.
Kompletnie nie potrafiło sobie przypomnieć, czemu się tutaj znalazło. Jejgo wspomnienia były zamglone i dziwnie nielogiczne, niełączące się ze sobą w żaden sposób. Przecież od zawsze było całkowicie zdrowe, a wypadku też nie miało (pamiętałoby to, prawda?), nie mogło mieć. Od dawna nic się jejmu nie działo, nie miało przewlekłych problemów ze zdrowiem, tylko czasem łapało przeziębienie. Żadnej grypy ani nic, tylko raz w życiu zapalenie płuc, ale to lata temu…
Gwałtownie usiadło na metalowym łóżku, nawiązało kontakt wzrokowy z respiratorem.
Czy lekarz nie mówił czegoś o powikłaniach?
 
W pokoju rozlegają się pierwsze nuty openingu z Boku no hero academia. Ręka Vex wystrzela spod kołdry i chwyta telefon, byleby jak najszybciej wyłączyć ten skowyt. W pokoju zapada cudowna cisza, a Vex mruży oczy, próbując odczytać godzinę ze zbyt jasnego ekranu. Cyfry wydają się dla niejgo niesamowicie rozmazane, a skupienie wzroku graniczy z niemożliwym. Przeciera powieki wierzchem dłoni i gdy wreszcie odróżnia piątkę od szóstki, wzdycha głęboko i rzuca telefon na podłogę. Przeczesuje splątaną czuprynę, kilka fioletowych włosów zostaje na jejgo dłoni, szybko strzepuje je niedbałym ruchem. Wstaje z łóżka, lekko się chwieje. Z największą chęcią zamknęłoby oczy i położyło się z powrotem, ale dyrektor już groził jejgo matce, że jeżeli Vex opuści jeszcze jedną godzinę matematyki, przestanie być klasyfikowane.
Wyczłapuje z pokoju, ledwo co dotyka poluzowanej klamki, która z łatwością opada i okazuje się, że drzwi, tak czy siak, nie były zamknięte. Nic dziwnego, skoro otwierają się przy najlżejszym dotknięciu. Zbyt wiele razy nimi trzaskało, żeby nadal były jakkolwiek funkcjonalne.
Ekspres do kawy wydaje z siebie dziwne dźwięki, gdy Vex wystukuje paznokciami monotonny rytm na kuchennym blacie i wpatruje się w maszynę półprzytomnym wzrokiem. Ekspres wypluwa z siebie napój nie najlepszej jakości, ale na pewno skuteczny, bo pokrętło wyznaczające moc kawy jest przekręcone tak daleko, że strzałka prawie wychodzi poza punkt oznaczony słowem “max”.
Dobrze wie, że w lodówce nie ma nic zdatnego do jedzenia. I tak ją otwiera, szklane butelki zderzają się ze sobą, ledwo mieszcząc się na wąskiej półce wbudowanej w drzwiczki. Przebiega wzrokiem po wnętrzu i, jak się spodziewało, nie ma tam nic oprócz paru warzyw, resztek wędliny i kartonu mleka wątpliwej świeżości (wlewa je do swojej kawy, najwyżej resztę dnia spędzi między toaletą a salą, w której będzie mieć zajęcia. Każdy powód jest dobry do ucieczki z lekcji).
Z kubkiem w jednej dłoni i z telefonem w drugiej dzwoni do siostry, zamykając lodówkę kopnięciem. Musi poprawić, bo drzwiczki zamykają się na moment, a potem znowu się otwierają. Lodówka wydaje z siebie niezadowolony pomruk i wreszcie zatrzaskuje się posłusznie.
— Ogarniesz mi coś do jedzenia? — pyta Vex, walcząc z ziewnięciem, przez co jejgo pytanie brzmi bardziej jak trudny do zrozumienia bełkot.
— Nie jestem twoja prywatną kucharką — odpowiada zaspana Kylo i rozłącza się, zanim Vex zdąży powiedzieć coś więcej.
Przewraca oczami, mruczy parę wyzwisk pod nosem i duszkiem wypija kawę, choć dobrze wie, że nie powinno. Zakłada na ramiona swój plecak, wąsy tlenowe luźno owijają się wokół jejgo szyi.
Zakłada je dopiero po wyjściu z mieszkania. Zbiega na dół, przeskakując po dwa stopnie schodów, jakby się spieszyło, choć wszyscy wiedzą, że nikt nie spieszy się do szkoły (oczywiście, zdarzają się wyjątki, ale Vex zdecydowanie nie jest jednym z nich). Nie ma pojęcia, która jest godzina i jejmu z tym bardzo dobrze, przynajmniej na razie. Jak się spóźni, to się spóźni, ale przynajmniej zjawi się na lekcji i zaskoczy nauczycieli wejściem do sali w środku lekcji.
Słońce jeszcze do końca nie wstało, uliczne latarnie nadal się palą, choć ciemność nocy powoli zastępuje zimna szarość poranka. Vex idzie chodnikiem szybkim krokiem, oddychając trochę nierówno i ciężko, a lekka mżawka osiada na jejgo nieuczesanych włosach. Na ulicy panuje ruch, jak to zawsze w San Francisco, ale teraz pełno tu uczniów ponuro zmierzających do szkoły i zmęczonych dorosłych w szarych płaszczach, którzy albo właśnie idą do pracy, albo z niej wracają.
Nagle, bez żadnej zapowiedzi, łapie jągo kaszel.
Na początku lekki i krótki, po prostu coś drapie jągo w gardle, nic złego czy szczególnie dziwnego. To pewnie przez to, że zawsze chodzi z rozpiętą kurtką i zapomina o założeniu czapki. Ale za chwilę znowu musi odchrząknąć; dziwne drapanie nie ustępuje. Vex bierze głęboki wdech, który nie wydaje się głębokim wdechem i próbuje wykaszleć, cokolwiek tam siedzi. Nagle zamiast drapania czuje ostre pieczenie, jakby zdarło sobie całe gardło jednym kaszlnięciem.
— Kurwa — mruczy, ocierając wargi. Jejgo palce lepią się od krwi, której absolutnie nie powinno tam być.
Jejgo serce przyspiesza i oddech też by chciał, ale nie może. Vex czuje się, jakby próbowało oddychać wodą, jakby coś skutecznie blokowało każdą próbę wdechu i wydechu. Kaszle coraz mocniej, ale nadal nie potrafi nabrać powietrza w płuca. Wąsy tlenowe, zamiast pomagać, przeszkadzają, najchętniej zerwałoby je z twarzy, gdyby w tej chwili myślało o takich rzeczach. Przechodnie odwracają w jejgo stronę głowy, niektórzy odchodzą szybkim krokiem, niektórzy przystają, żeby popatrzeć.
— Hej, wszystko w porządku? — pyta ktoś, łapiąc Vex za ramię.
Chciałoby powiedzieć: ,,Ta, tak po prostu się duszę, hobbystycznie”, ale z jejgo gardła co najwyżej może wydostać się bulgoczący harkot. Kręci głową, jejgo warkoczyki gwałtownie wirują jejgo w polu widzenia.
Nie wytrzymuje długo bez powietrza. Mroczki tańczą przed jejgo oczami i niby słyszy, że ktoś mówi coś o karetce czy szpitalu, ale nie do końca rozumie, o co im chodzi.
A potem czuje betonową płytę chodnika ocierającą się o jejgo skórę.

 
Mruga oczami, biały sufit gapi się na jągo szyderczo, mogłoby przysiąc, że uśmiecha się do niejgo, ale nie takim przyjemnym uśmiechem, tylko złowrogim i pełnym nienawiści. Ma ochotę ściągnąć niewygodną maskę uciskającą jejgo twarz, ale ledwo jest w stanie ruszyć ręką, bo w jejgo przedramię wbili wenflon. Nie wie, czemu nie robi tego drugą, jejgo mózg działa w tempie zwolnionym do leniwego przetwarzania szumu respiratora.
Do pomieszczenia wchodzi pielęgniarka, uśmiecha się tym swoim miłym, profesjonalnym uśmiechem.
— O, obudziłoś się — mówi i wychodzi. Wow. Powiedziałoby coś niemiłego, gdyby zdołało wymyślić to na tyle szybko, żeby jągo jeszcze usłyszała. Nic błyskotliwego nie pojawia się w jejgo głowie nawet kilka minut po tym, jak wyszła.
Nagle do pokoju wpada więcej pielęgniarek i lekarz, żadne z nich nie uśmiecha się tak miło, jak ta pierwsza. Pytają o coś Vex, ale ono nie potrafi zrozumieć, czego oni od niejgo chcą. Powtarzają, że ma być spokojne, że nic się nie dzieje, że sytuacja jest pod kontrolą i w ogóle wszystko miodzio, ale równocześnie pytają jągo o to, czy jest w stanie ,,normalnie oddychać” (Vex wydaje się, że już dawno zapomniało, co oznacza normalne oddychanie) i czy nic jejgo nie boli. Gdy nareszcie wychodzą, w pokoju pojawia się Kylo, na jej twarzy widać ślady łez, a jej dłonie drżą. Podchodzi do łóżka Vex, ale w pokoju nie ma żadnego krzesła ani nawet taboretu, więc kuca na podłodze, żeby móc spojrzeć rodzeńczu w oczy.
— Nastraszyłoś nas — mówi trzęsącym się głosem, ale na twarzy ma uśmiech. Bardzo smutny i utrzymywany z widocznym wysiłkiem, ale uśmiech. — Ale nie martw się, to zwykła infekcja. Mówią, że już ogarnięte i… i dadzą ci jakieś leki i z tego wyjdziesz.
Gdyby czuło się lepiej, przewróciłoby oczami.

 
Wieczorem zostaje samo, jejgo towarzyszem co najwyżej może być ten głupi sufit, którego przebarwienia i szczeliny zdążyło przeliczyć dobre pięćdziesiąt razy.
,,Zwykła infekcja”, dobre sobie. Powinna była powiedzieć ,,kolejna infekcja”. Nie pierwszy raz coś takiego próbuje zniszczyć płuca Vex, nie pierwszy raz dzieje się coś takiego, nie pierwszy raz ląduje w szpitalu, bo nagle zaczęło się dusić i nagle okazuje się, że to po prostu marny wirus czy nawet zwykły katar, który postanowił wziąć sobie za wroga jejgo płuca. I tak co chwilę, co parę miesięcy, przynajmniej kilka razy w roku. Czasem wydaje się jejmu, że zdarza się to coraz częściej, ale gdy tylko w jejgo głowie pojawiają się takie myśli, powtarza sobie, że to nieprawda i że co ono w ogóle wygaduje. Śmieje się z siebie wymuszonym chichotem i robi coś innego, odgania głupie myśli, które odchodzą parę kroków dalej i przyglądają się jejmi, w oczekiwaniu na możliwość kolejnego ataku.
Kiedyś próbowało samo się wyleczyć. Poszło do infirmerii i powiedziało Cherry, że potrzebuje ambrozji, teraz, zaraz, i że to nie może czekać, a ona nie potrzebuje żadnych wyjaśnień.
Kto by się spodziewał, nie udało się. ,,Nie można używać ambrozji, jeśli to nie sytuacja zagrożenia życia,” wyrecytowała Cherry, ale Vex jej nie wierzyło.
Po prostu nie chciała jejmu powiedzieć, że ambrozja jejgo z tego nie wyleczy. 

 ─── 
 [1508 słów: Vex otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia + 10 PD za event]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz