— Hej, Lucien! — woła Arnar, machając do chłopaka z szerokim uśmiechem na twarzy. — Porwę cię na minutkę. — Puszcza oczko do osób, które jeszcze przed chwilą rozmawiały z Lucienem i najwyraźniej już dłużej sobie nie porozmawiają. Marszczą brwi, niepewnie uśmiechają się pod nosem i niezręcznie wzruszają ramionami, ale żadne z nich nie przeciwstawia się nagłemu wtargnięciu Arnara i równie nagłemu ,,porwaniu”, którego się dopuszcza, łapiąc ramię zaskoczonego Luciena i ciągnąc go za sobą, zanim zdąży cokolwiek powiedzieć. To jest ta cała iluzja zgody?
— Gdzie ty… Co? — wydusza z siebie, gubi rytm kroków, gdy próbuje nadążyć za Arnarem i potyka się o własne nogi. Gdyby Hermesiak go nie podtrzymywał, wyłożyłby się na trawie jak majestatyczna, rozjechana żaba. Rumieni się lekko i szybko prostuje, dostosowuje prędkość swoich kroków do blondyna, którego chyba trochę za bardzo zaabsorbowały jego własne myśli, bo wydaje się nie zauważyć potknięcia się Luciena. To aż dziwne, że nie rzuca żadnym głupkowatym komentarzem.
— Pomożesz mi w czymś — mówi Arnar, w jego oczach widać błysk ekscytacji, małe, tańczące w jego źrenicach iskierki. Wygląda trochę jak dziecko, które dostało obietnicę otrzymania cukierka, jeśli wbiegnie po schodach wieży widokowej dziesięć razy i nie zamierza się zatrzymać ani na sekundę, nieważne jak się zmęczy.
— Ale… ale w czym…? — Dezorientacja wyraźnie wybrzmiewa w głosie Luciena. Nie na co dzień nagle jest ciągnięty przez pół obozu w niewiadomym celu, co powoli naprawdę zaczyna przypominać porwanie. — Nie rozumiem…?
— Jeszcze się nie zgodzisz, jak ci powiem — pokrętnie tłumaczy Arnar, a raczej w ogóle nie tłumaczy, podobnie jak z regułami gier hazardowych, w które każe grać Lucienowi. — Muszę postawić cię przed faktem dokonanym.
— Ty chyba sobie ze mnie żartujesz.
— Ja? Zawsze.
Lucien prycha z irytacją, Arnar tylko uśmiecha się pod nosem, droczenie się z przyjacielem często było nad wyraz zabawne. Zatrzymują się dopiero pod infirmerią, w tym momencie pustą, bo na całe szczęście półbogowie cieszą się chwilą spokoju i największymi odnoszonymi przez nich ranami są obtarte kolana i łokcie. Arnar uśmiecha się krzywo i zaciera dłonie jak złośliwy szop pracz z kreskówki, a Lucien stoi jak kołek i nadal nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Komentuje zachowanie Arnara zirytowanym uniesieniem jednej brwi, bo nie ma pojęcia, co niby może powiedzieć. Zresztą, to przecież nie jedyna rzecz, której nie wie.
— Teraz mam dla ciebie bojowe zadanie — mówi Arnar, kompletnie nie zwracając uwagi na sceptycyzm Luciena. — Będziesz tu stał i zagadywał każdego, kto spróbuje wejść do środka.
— I…? — dopytuje, zachęcając Arnara do kontynuacji, ale on tylko gapi się na niego, wyglądając na kompletnie nierozumiejącego świata (i pytania) szczeniaka. — I co? Co ty będziesz robił?
— No, ja wchodzę do środka, logiczne chyba.
I jak mówi, tak i robi. Lucien zatyka się na własnych słowach, wyduszając tylko ciche ,,Ale…” i zostaje sam na sam z zamkniętymi drzwiami infirmerii. Nie tak to sobie wyobrażał.
Drzwi się zatrzaskują, Arnar wkracza do budynku pewnym krokiem. Promienie słońca wpadają przez wypolerowane do perfekcji szyby okien, biała pościel i cienkie zasłonki przypominają duchy błyszczące jasnym, rozproszonym światłem. Panuje tu magiczny bezruch, wszystko zastygło w ciszy, otoczone drażniącym nos zapachem sterylnego gabinetu lekarskiego. Gdyby Arnar już nie uważał się za intruza w tym miejscu, bo intruzem jest wszędzie i zawsze, to prawdopodobnie bardzo szybko poczułby się, jakby wtargnął do jakiejś dziwnej świątyni i zakłócał jej absolutny spokój. Ale jest urodzonym złodziejem, więc kompletnie się tym nie przejmuje i pewny siebie zmierza do swojego celu, nie wahając się przed zostaniem włamywaczem. W pustej infirmerii staje się doświadczonym złodziejem i pełnoprawnym intruzem, przy czym nie martwi go to ani trochę. Po prawdzie wydaje się być z tego całkiem zadowolony.
Jego buty stukają o posadzkę, jedyny dźwięk w pogrążonym w ciszy pomieszczeniu. Zatrzymuje się przed szafką z przeróżnymi lekami, muska zamek opuszkami palców. Wydaje z siebie ciche klik, otwiera się bez problemu. Czasem dobrze jest być dzieckiem Hermesa, przynajmniej można się czymś popisać. Chociaż kradzież kluczy też jest w pewnym sensie przyjemna.
Pakuje dwa batoniki owinięte w szeleszczące sreberko do kieszeni, zatrzaskuje szafkę i z dumnym uśmiechem wychodzi z infirmerii, jak gdyby nigdy nic. Na zewnątrz czeka na niego Lucien z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
— Dobrze wiedziałeś, że nikogo tu nie będzie, prawda? — pyta, gdy tylko widzi Arnara.
— Mhm! — Uśmiecha się szeroko. — To był test wierności. Albo cokolwiek, dzięki, że na mnie zaczekałeś. A teraz chodź. — Rusza przed siebie, batoniki w jego kieszeni szeleszczą przy każdym jego kroku.
— Dokąd znowu…? — jęczy Lucien, ale posłusznie idzie za Arnarem.
Nie dowiaduje się, dokąd idą. Oczywiście. Jeżeli blondyn nie przestanie zgrywać tajemniczego, Lucien przyrzeka sobie w duchu, że prędzej czy później mu za to wpierdoli.
Arnar rozgląda się dookoła, próbuje znaleźć dobre, odosobnione miejsce, ale wszędzie są jacyś półbogowie, co jest doprawdy… niespodziewane, skoro znajdują się w Obozie Herosów. W jedenastce zawsze pałętają się jakieś dzieciaki, których imiona Arnar próbuje desperacko zakodować w pamięci, ale czasem opuszczają jego domek zbyt szybko, żeby zdążył to ogarnąć. Ale…
Nagle się zatrzymuje i patrzy Lucienowi w oczy.
— Twój domek jest pusty?
— Kurwa — odpowiada Lucien, bardzo logicznie. — Przestań się tak zachowywać.
— Ale ja serio pytam.
— A ja serio jestem bliski stwierdzenia, że coś brałeś.
Tak czy siak, wylądowali w domku Dionizosa, dokładniej na łóżku Luciena, gdzie na zmiętej kołdrze leży zawartość kieszeni Arnara: dwa batoniki. Ambrozja. Lucien marszczy brwi, patrzy to na to batoniki, to na przyjaciela. Całe to zamieszanie… tylko po to?
— Nie zrozum mnie źle — zaczyna, trochę niepewnie — ale kompletnie cię nie rozumiem.
— Nie musisz. — Arnar wzrusza ramionami. — Po prostu ciekawi mnie, jak to smakuje. Jak każdy mówi, że niebo w gębie i w ogóle, to ja też chcę spróbować. A że nie jestem masochistą, to… — Wskazuje na ambrozję.
Lucien mruga parę razy, gapią się na siebie w milczeniu, a pomiędzy nimi leżą te głupie batoniki. Pierwszy raz słyszy takie słowa nie w kontekście używek czy innych ryzykownych zachowań, a ambrozji, leku na wszystko, pokarmu bogów. Chociaż… jakby pomyśleć, brzmi kusząco.
— Niepotrzebnie brałeś aż dwa. — Lucien nareszcie przerywa trochę niezręczną ciszę. — Możemy podzielić się jednym. Wiesz, żeby nas przypadkiem nie zabiło.
— Ciekawi mnie, co wyznacza przedawkowanie — mówi Arnar, zabierając się za odpakowywanie ambrozji. Uśmiecha się lekko, bo już myślał, że Lucien zwyzywa go od debili za to, że mu w ogóle ten pomysł wpadł do głowy.
— Wolę nie testować — stwierdza Lucien z przekąsem.
Arnar odrywa kawałek ambrozji, która w tej formie wygląda jak najnormalniejszy na świecie batonik energetyczny. Ma szczerą nadzieję, że wcale tak nie smakuje, bo szczerze nienawidzi batoników energetycznych.
Z szeroko otwartymi oczami gapi się na Luciena, gdy czuje silny, słodki smak, opanowujący jego kubki smakowe. Przed oczami staje mu widmo przesłodzonego, różowego pomieszczenia, a wśród różowych ozdóbek w kształcie serduszek stoi przystojny, umięśniony blondyn.
Bez jaj.
— No co? — pyta Lucien, jego dłoń zamiera w drodze do ust. Ambrozja zawisa w powietrzu, chłopak waha się, zaniepokojony reakcją Arnara.
— To smakuje jak… jak słodkie babeczki o smaku białej czekolady.
───
[1125 słów: Arnar otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia +10 za event]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz